niedziela, 28 maja 2023

[Engel] Kolejny dzień w raju

     Rubiny.
    Tutaj czas zawsze płynie jakoś inaczej. Wolniej. Spokojniej. Ciszej. Mniej zauważalnie. Bardziej barwnie. Niezwykle. I całkiem zwyczajnie. Zupełnie tak, jakby cała ta błogość była przywilejem bogaczy. Jakby zwykłych ludzi nie było stać na luksus niespieszenia się nigdzie. Bo może rzeczywiście ludziom biednym nie opłaca się iść gdzieś bez celu? Może nie zdarza im się chadzać na spacery dla samego spacerowania? Końcem dnia okazuje się, że rekreacja nie przynosi velli. Nie przynosi też jedzenia. Nie zapewnia dachu nad głową.
    Dzień zaczyna się później dla Rubinów. I później się kończy. Bladym świtem niewiele dzieje się na ulicach. Nikt nie krzyczy. Nie skrzypią liny na wietrze. Rytm życia wyznaczają tu raczej studenci, nie pływy morza. Nikt nie żegna nad ranem odpływających rybaków. Nikogo szum fal nie kołysze do snu. Morze nie istnieje w Rubinach. Nie gra głównych skrzypiec, bo życie nie kręci się wokół niego. Morze jest gdzieś tam daleko. Tu są tylko piękne kamienice i czerwone dachy. Kwiaty też pachną bardziej niż w Dokach. Jest ich więcej. Są bardziej kolorowe. Żywsze. Jakby słodsze. Nie szarpie ich morska bryza. Może kwiaty zamiast uderzeń fal wolą słuchać melodii okaryny? Pewnie właśnie tak jest…
    W Rubinach wszystko jest takie… stare i nowe jednocześnie. I takie…
    – Nie możesz spać?
    Ręka z ołówkiem zamarła nad kartką szkicownika i niedokończonym zdaniem. Engel zmarszczył brwi, gdy zdał sobie sprawę z tego, że stracił tę ostatnią myśl. Uleciała mu z głowy jak spłoszony ptak tylko dlatego, że zaskoczył go znajomy głos. Westchnął cicho i oparł się plecami o zagłówek łóżka, zagryzając lekko dolną wargę.
    – Hej, Engel? Wszystko w porządku, tak?
    Cichy głos nie ustępował. I na nieszczęście brzmiała w nim ta charakterystyczna, uważna troska. Engel usłyszał szelest pościeli, gdy mężczyzna obok niego podnosił się na łokciach, żeby przyjrzeć mu się lepiej. Czuł na sobie jego badawcze spojrzenie.
    – Tak, wszystko w porządku, Rove.
    – Zawsze tak mówisz… Spójrz na mnie.
    Dopiero wtedy odłożył szkicownik z ołówkiem na szafkę przy łóżku i spojrzał w oczy leżącemu tuż obok mężczyźnie. Rovelin Laird był pięknym, boleśnie świadomym tego faktu elfem – nawet leżąc na brzuchu i podpierając głowę jedną ręką. Ba, zwłaszcza wtedy. Miał uważne, błękitne oczy w kształcie migdałów. Takie, które na samym początku ich znajomości w teatrze – zanim mieli okazję poznać się lepiej – kojarzyły się Engelowi z bezdusznym i zimnym lodem. Ale zmienił zdanie, gdy Rovelin przestał być „Lairdem”, a stał się bardziej „ich Rovem”. Wtedy zaczęły mu przypominać raczej bezchmurne, letnie niebo – świeże i krystalicznie czyste, które absolutnie nie zwiastowało niczego poza pięknym i ciepłym dniem.
    Teraz jednak, gdy nad Fortheimem dopiero budził się dzień, a on był tak blisko, Engel nie widział w tych oczach letniego nieba. Z tej odległości wyraźnie widział cienkie, czarne brwi, które z troską marszczyły się nad nosem. Widział długie, ciemne rzęsy, których nigdy nie trzeba było dodatkowo przyciemniać przed spektaklem. I widział wyraźnie te drobne, jasne iskierki, które wesoło tańczyły w oczach elfa. Rovelin miał piękne oczy. Były jak droga, błękitna porcelana, zbyt cenna, by używać jej na co dzień, bo ktoś kiedyś precyzyjnym ruchem pędzla dodał tam złote zdobienia.
    – Teraz to się gapisz – zauważył elf z drobnym uśmiechem.
    – Podziwiam – poprawił go – to dwie kompletnie inne rzeczy.
    – Na pewno wszystko gra?
    Engel odchylił głowę, racząc go najbardziej surowym, pełnym wyższości spojrzeniem z góry na jakie tylko był w stanie się zdobyć i nie parsknąć przy tym śmiechem. A potem cmoknął wargami w jego stronę tuż po pełnej napięcia chwili ciszy. Rovelin zaśmiał się krótko. Uśmiechnęli się do siebie.
    – Uznam to za „tak” – stwierdził elf.
    – Jestem tylko troszeczkę zmęczony.
    – Spałeś dzisiaj w ogóle?
    – Taaaaak…?
    Rovelin zmierzył go spojrzeniem z ukosa i wydął wargi. Engel uśmiechnął się niewinnie.
    – Tak? – dopytał. – Na pewno?
    – Być może?
    – Nie kupuję tego.
    – Nie, poważnie. Spałem jak zabity.
    – Przez kwadrans, co? – parsknął Rove.
    Engelowi zostało tylko wzruszyć ramionami. Nie miał niczego więcej na swoje usprawiedliwienie. Sięgnął za to po jeden z wiszących luźno, czarnych kosmyków. Zanim założył go z powrotem za długie ucho swojego towarzysza, obrócił pasmo między palcami kilka razy, obserwując taniec światła na włosach. Słońce stało już dość wysoko, by nie było mowy o cichym, szarym poranku. Przesączało się przez zaciągnięte żółte zasłony, zalewając sypialnię ciepłym, złotawym światłem. W porcie pewnie zaczynał się już pierwszy ruch dookoła wracających z morza kutrów. Zapowiadał się gorący, słoneczny dzień.
    – A ty czemu nie śpisz? – spytał w końcu po chwili ciszy.
    – Obudziło mnie skrobanie ołówka nad uchem… Takie, wiesz… Z serii: „Och, Daelamin znowu będzie mnie gonić dookoła z witką, bo wyglądam jak ostatnie nieszczęście i nie rozumiem wspólnej mowy”.
    Rove nie zdążył nawet podnieść ręki, by zasłonić się przedramieniem. Dłoń Engela dosięgnęła go szybciej i pacnęła w czoło. Delikatnie, ale stanowczo. Ponieważ Rovelin jak nikt inny zasługiwał na to, by ponosić konsekwencje swoich bezczelnie odważnych teorii.
    – Jesteś okrutny! – zarzucił mu En z całym oburzeniem, dla pewności dźgając jeszcze palcem w ramię.
    – Ale mam rację!
    – Niestety – przyznał niechętnie, przewracając oczami.
    Rovelin przewrócił się na plecy i założył rękę za głowę. Długie do łokci włosy rozsypały się po poduszce miękkim wachlarzem. I pewnie kusiłyby okrutnie, by wsunąć w nie dłoń i przeczesać, gdyby Engel w ogóle patrzył w ich stronę. Ale nie patrzył. Ledwo zdawał sobie sprawę z ich istnienia. Zdecydowanie bardziej obchodziły go całkiem nie najgorsze – by nie rzec, że estetyczne – kształty wydobywające się spod cienkiej pościeli. Delikatnie zakrzywiona linia ud… Wąskie biodra… Ładnie umięśniony, płaski brzuch…
    Siły Natury…
    Kołdra nie sięgała wysoko, odsłaniając prawie połowę absolutnie nagiego torsu. Delikatne, ciepłe światło sączące się przez zasłony sprawiało, że skóra elfa przypominała kolorem miód. Wszystko w Rovelinie było piękne i perfekcyjne. Poza wąską, białą blizną, która przecinała skosem jego pierś i znikała pod kołdrą. Ale nawet ona miała swój urok, jeśli patrzyło się na nią wystarczająco często. Tylko dodawała mu charakteru.
    – Przytulisz się w końcu czy będziesz tak siedział i patrzył aż się przeziębisz? – rozbawiony głos elfa sprowadził go do rzeczywistości. En odpowiedział mu równie cichym śmiechem.
    – Bez ubrań? To się może skończyć bardzo różnie.
    – Skończy się twoją drzemką, cwaniaczku.
    – Ach, tak?
    – Ach, tak.
    – Jesteś tego absolutnie pewny? – nachylił się nad nim z bezczelnym uśmiechem.
    Rovelin pokręcił głową, wznosząc oczy ku sufitowi. A potem na jego wargi wypłynął nie zwiastujący niczego dobrego złośliwy uśmieszek. W mgnieniu oka elf przerzucił rękę nad karkiem Ena i stanowczym ruchem pociągnął go w dół.
    – Hej!
    Engel zdążył jedynie podeprzeć się ręką o tors mężczyzny zanim rozpłaszczył na nim twarz. Rovelin trzymał go przy sobie delikatnie, acz stanowczo. I ani myślał wypuszczać. Dłoń elfa niespiesznym ruchem zsunęła się w dół jego karku i wygodnie ułożyła pomiędzy łopatkami. Engel czuł bicie serca mężczyzny pod policzkiem. Czuł też palce, niespiesznie rysujące wzorki na jego plecach.
    – Brutal – wymamrotał w końcu, nie podnosząc nawet głowy. – Ta pewność siebie kiedyś cię zgubi.
    – Och, nie dramatyzuj.
    Engel zsunął się nieco na bok. Tylko na tyle, by móc wślizgnąć się pod kołdrę i wygodnie położyć tuż obok drugiego mężczyzny. Dopiero wtedy dotarło do niego jak bardzo był zmęczony. Pozwolił, by otuliła go miękka pościel. I ten dobrze mu znany dotyk. Rovelin nie zabrał dłoni z jego pleców i najwyraźniej wcale nie zamierzał tego robić. A Engel nie miał nic przeciwko temu, by zostali tak do południa. Było mu całkiem wygodnie z nogą przerzuconą przez nogi elfa i ręką na jego torsie. Powiódł palcami po bliźnie na piersi elfa jak dziesiątki razy wcześniej. Znał na pamięć każdą jej drobną wypukłość. A potem przesunął rękę wyżej – w stronę ramienia – by móc wtulić się lepiej. Ręka na jego plecach objęła go mocniej. Byli tak blisko siebie.
    – Nigdy nie odpowiedziałeś mi czy mnie kochasz – zauważył En. – Co jest między nami?
    – Śpij już w końcu.
    Nie szkodzi, zaczekam aż będziesz wiedział.
    Pozostało mu jedynie wtulić się bardziej i zamknąć oczy. Wsłuchał się w miarowe bicie serca swojego… kogo? Kolegi? Przyjaciela? Może i po prostu towarzysza. W każdym razie pachniał jak bezpieczeństwo i dobrze przytulał. Może wcale nie potrzebowali niczego określać. Przecież było dobrze tak, jak było.
    – Obudzisz mnie jak będziesz wstawał?
    – Pewnie…
    – Dobranoc, Rove.
    – Śpij spokojnie, En.

    Gdy się obudził, nikogo przy nim nie było. Rovelin rozpłynął się w powietrzu. Została po nim zwinięta byle jak kołdra i ugnieciona poduszka. Położył dłoń we wgłębieniu pozostałym po głowie. Materiał pod jego palcami był całkiem zimny. Podniósł się na łokciu, wychylając się lekko w stronę krawędzi łóżka. Rozrzucone po podłodze ubrania elfa też zniknęły.
    Oczywiście. Czego innego oczekiwałeś?
    Przekręcił się na plecy i rzucił okiem za okno. Tylko po to, by utwierdzić się w swoich najgorszych przypuszczeniach: słońce sugerowało, iż właśnie mijało południe. Oznaczało to między innymi, że było już za późno, by zjeść śniadanie ze znajomą, z którą się umówił. Oraz – co było nawet bardziej przerażające niż gniew Garakh – że właśnie spóźniał się do pracy jak prawdziwa gwiazda wielkiej sceny. Problem polegał na tym, że rzadko bywał na wielkiej scenie. I zdecydowanie nie był żadną gwiazdą. A już na pewno nie taką, która mogła się gdziekolwiek spóźniać.
    – Cholera, co za kruczy… – wymamrotał do siebie, zbierając się do wstania.
    Drzwi sypialni otworzyły się z impetem. Stanęła w nich drobna, stara kobietka z ogromnym kokiem siwych włosów, która w niczym nie przypominała Rovelina. Kilka kosmyków uciekało jej z upięcia i odstawało na wszystkie strony, ale zdawała się tym nie przejmować. Narzucony na ubrania fartuch nosił na sobie ślady po starych plamach i pysznych kolacjach, ale poza tym kobieta wyglądała naprawdę świeżo i schludnie. W przeciwieństwie do niego. Na jego widok zamarła w miejscu, upuszczając trzymaną w rękach szmatkę.
    – Och? – zdziwiła się.
    Engel błyskawicznie naciągnął na siebie kołdrę. Przez niezręcznie długą chwilę tylko przypatrywali się sobie równie zaskoczeni. Odchrząknął zanim się odezwał.
    – Dzień dobry…?
    – Co ty tu robisz o tej porze? – zmierzyła go spojrzeniem zza grubych szkieł okularów. – Pan Laird już dawno wyszedł!
    – Ja… Kim pani jest?
    – Och, możesz mi mówić Josephine, moje dziecko. Pan Laird płaci mi za sprzątanie mieszkania pod jego nieobecność – stwierdziła jakby nigdy nic, schylając się po upuszczoną szmatkę. – To już prawie pół roku od kiedy mnie zatrudnił.
    – Och... To ci niespodzianka.
    – Nie miałeś pojęcia, co? – posłała mu znaczący uśmiech, zabierając się do pracy.
    – Żadnego – przyznał niechętnie.
    Wodził za nią wzrokiem, gdy krzątała się po sypialni. I zastanawiał się nad tym jak wybrnąć z całej sytuacji, możliwie zachowując przy tym resztki godności. Josephine tymczasem starła kurze z książek na regale, poprawiła stojące na komodzie kwiaty, uporządkowała leżące obok kolczyki i nic nie zapowiadało, by istniała na tym świecie siła zdolna powstrzymać ją od posprzątania sypialni pod nieobecność właściciela. Nawet jeśli oznaczało to posprzątanie jej razem z gościem.
    – Engel, prawda? – spytała nagle.
    – Taaaak…?
    – Pan Rovelin czasem o tobie wspomina.
    Kobieta schyliła się po coś leżącego na ziemi. Pomiędzy łóżkiem i oknem. Dokładnie tam, gdzie rzucił wczoraj swoje…
    – Nie! Nie trzeba – przesunął się w stronę krawędzi łóżka tak szybko jak tylko był w stanie, jednocześnie nie gubiąc zakrywającej go od pasa w dół kołdry.
    Jednakże Josephine już pozbierała jego ubrania z podłogi. Trzymała teraz w ręce zawiniątko, a uśmiech bez przerwy krążył po jej wargach. Spojrzała na niego, nawet nie starając się ukryć swojego rozbawienia.
    – Widzę, że noc należała do tych bardziej udanych – stwierdziła jakby nigdy nic.
    – Tia… – mruknął, odruchowo zasłaniając twarz przed wzrokiem kobiety.
    Josephine zaśmiała się na ten widok. Ale w jej głosie nie było cienia złośliwości. Przeciwnie wręcz. Poklepała go po ramieniu w dodającym otuchy geście.
    – Też byłam kiedyś młoda – pocieszyła go. Nie bardzo pomogło. W zasadzie lepiej byłoby gdyby już sobie poszła.
    – Mogę dostać moje ubrania? 
    – Mowy nie ma, zabieram je do prania.
    – Ale muszę się zbierać i wyjść z domu. Jestem już cholernie spóźniony i…
    – Przecież możesz pożyczyć coś od pana domu – poradziła mu.
    – Ale…
    – No już! Musisz już biec, a ja muszę doprowadzić do porządku to łóżko. Pan Laird na pewno się nie obrazi!
    – Skąd ta pewność? – spytał jeszcze.
    Kobieta zatrzymała się w połowie drogi do drzwi i posłała mu spojrzenie przez ramię.
    – Wiem co o tobie mówi – odparła tajemniczo.
    Wyszła zanim zdążył dopytać o szczegóły. Engel został sam ze swoimi myślami. Co Rovelin o nim mówił? Dlaczego w ogóle o nim mówił? Czemu nie mówił tego jemu?
    – Przynajmniej jedno z nas coś wie – stwierdził bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.
    To nie był jego najlepszy dzień. Ba, jeśli tak wyglądał jego początek, En bał się myśleć o tym co mogło go jeszcze spotkać. Wychodzenie z domu mogło nie być dla niego bezpieczne, jeśli miał przed sobą jeden z tych dni, gdy wszystko szło źle. Ale zostanie w domu – zwłaszcza cudzym – wcale nie gwarantowało mu, że nic złego go nie dopadnie. Nie miał wyboru: musiał wstać, ubrać się i zajrzeć do teatru, łudząc się, że nie przegapił niczego ważnego.
    Dlatego, nie tracąc więcej czasu, otworzył szafę i przejrzał krytycznie jej zawartość. Nie wiedział czego szukał. Rovelin był od niego nieco wyższy. I miał nieco inne pojęcie na temat mody. Ubierał się fortheimsko, a Fortheim od pewnego czasu nie lubił ani nadmiernej prostoty, ani tym bardziej bieli i czerni. Stąd większość ubrań elfa była albo kolorowa, albo w jakiś sposób zdobiona. Nie pasowały do niego. Engel nie sądził, by dobrze wyglądał w ubraniach, które wyglądały na drogie. Nie pasowały do tego za kogo się uważał. Zdecydowanie nie były najlepszym wyborem dla kogoś, kto na co dzień mieszkał w Dokach.
    W końcu jednak podjął decyzję. Wybór padł na cienką, lnianą koszulę, która wyglądała jakby teoretycznie mogła być jego. Niewykluczone, że właśnie tak było. Nie pamiętał co prawda czy kupował kiedyś dokładnie tą, ale to nie byłby pierwszy raz, kiedy coś gdzieś zostawił i wyleciało mu z głowy. Nic dziwnego – zwykle miał na głowie o wiele więcej ważniejszych rzeczy. W każdym razie koszula przeszła test. Spodnie natomiast były o wiele bardziej kontrowersyjne. Rovelin bowiem zdawał się nie uznawać czegoś takiego jak „zwykłe spodnie”. Jeśli nie były co najmniej w kolorze czerwonego wina, nie miały pozłacanych haftów albo skomplikowanych wzorów na tkaninie równie dobrze mogły nie istnieć. I wszystkie, co do sztuki, kończyły się naprawdę wysoko. Dlatego wybrał te, które wydawały mu się najmniej krzykliwe. Były granatowe, miały cztery srebrne guziki i niebieskie wstążki, krzyżujące się jak sznurówki przez całą długość nogawek po obu stronach. Nie były szczytem jego marzeń.
    Ale pewnie Rove doceni starania, stwierdził, obracając się przed lustrem. Zakładając, że na siebie wpadniemy. Przeczesał włosy rękami, żeby nadać im chociaż pozory ładu. A potem niemalże wybiegł z domu, zabierając ze sobą swój szkicownik.

•:•:•:•:•☾☼☽•:•.•:•.•

    “Szafir” nie był szczególnie rozpoznawalnym teatrem. Daleko było mu do sławnych na całe miasto przybytków pokroju chociażby “Srebrnego Łabędzia”. Był raczej mały i niepozorny. Wciskał się w Rubiny bokiem i trudno było powiedzieć czy rzeczywiście można było go zaliczać do części tej dzielnicy. Na pewno miał czerwony dach. Ale czy to wystarczyło? Ot, kiedyś był snem jakiegoś bogatego człowieka, który marzył o własnej szkole artystycznej. Szkoła upadła jednak tak szybko jak się pojawiła. Został po niej niewielki budynek, który aż się prosił o to, by ktoś się nim zaopiekował. I właśnie wtedy, gdy nad pustymi klasami i ciemnymi korytarzami wisiało już widmo rozbiórki na scenę wkroczyła osoba nawet bardziej szalona niż poprzedni właściciel “Szafira” – Nuala Daelamin, kobieta kaeańskiego pochodzenia, która miała zbyt dużo czasu i pieniędzy. W parze z czym szły jej ogromne ambicje. Nazwała “Szafira” “Szafirem”, wyremontowała go, by nikt nie zauważył, że garderoby mieszczą się w starych klasach i zatrudniła aktorów. A cała budowla dostała jeszcze jedną szansę, by spełnić czyjeś marzenie. Czy “Szafir” odniósł do tej pory sukces? Cóż, z pewnością nie upadł tak szybko jak szkoła przed nim. Nie tonął też w długach, co cała obsada uważała za jak najbardziej imponujące osiągnięcie. Ale sukcesem jeszcze tego nie nazywali. Na to “Szafir” musiał poczekać jeszcze co najmniej kilka lat, zakładając że nadal rozwijałby się w swoim tempie.
    Przyklejone do frontowych okien plakaty były chyba jedynym co zdradzało, że w środku faktycznie mieściły się deski teatru. Engel jednak mijał je na tyle często, by przestać zwracać na nie uwagę. Z pamięci potrafił już wymienić kolejność w jakiej zapisano nazwiska obsady grającej w “Kochaj mnie na niby”. A gdy zamykał oczy mógł w głowie przeliczyć kolorowe kwiaty z plakatu “Sen o czerwonej sukni”. Ba, sam pomagał go projektować. Może właśnie dlatego nie chciał już więcej na niego patrzeć. Tego dnia też minął witrynę nie poświęcając jej nawet pół spojrzenia i zniknął w czeluściach “Szafira”. Żywiąc głęboką nadzieję, że szefowa nie zauważyła jeszcze jego nieobecności. Albo że była chociaż w dobrym humorze.
     Jednak chaos, który powitał go w środku nie był tym zwyczajowym, wesołym gwarem. Ekipa z “Szafira” nigdy nie pracowała w ciszy i spokoju. Było to nieuniknione w tej branży. Nie była też ani trochę poukładana, więc zwykle dzień zaczynali od chaosu… a potem było tylko coraz gorzej. Gdyby nie twarda ręka madame Daelamin chyba nigdy niczego, by nie dokończyli. Nie szkodziło – przynajmniej świetnie się ze sobą bawili. Tym razem jednak było inaczej. Engela nie przywitały śmiechy i żarty. Nikt się nie przekomarzał i nie szturchał łokciem. Owszem, wszyscy rozmawiali ze sobą, ale przyciszonymi głosami, gdy nachyleni do siebie przemykali korytarzami. W powietrzu czuć było napięcie.
     Zmrużył oczy. Coś było nie tak. Postanowił poszukać Rovelina.
     – Patrzcie kto w końcu wstał i do nas dołączył! – towarzyszyło mu już od progu garderoby.
     – Może pojawiłbym się szybciej, gdybyś mnie obudził – odgryzł się elfowi.
     – I odmówił ci wyspania się po raz pierwszy w tym roku? – Rovelin uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – Zapomnij. Mam serce.
     W dupie mam twoje “serce”, jeśli potem mogę mieć problemy, przemknęło mu przez myśl. Uznał jednak, że pewnych rzeczy nie warto mówić na głos.
     – Wyglądasz dzisiaj kwitnąco. To siedem godzin snu czy moje spodnie?
     – Może to po prostu bliskie spotkanie z twoją gosposią. Mogłeś wspomnieć, że ją masz.
     – A nie powiedziałem ci? Fatalny ze mnie gospodarz.
     – Na szczęście jesteś chociaż ładny. Zawsze coś.
     Rovelin przyłożył rękę do klatki piersiowej. Prawie jakby miał prawo czuć się urażonym.
     – Czy ty jesteś na mnie zły, En?
     – A mam o co być? – odbił piłeczkę. Tym razem elf nie odpowiedział – Tak. Trochę jestem. Miałem plany rano i powinieneś był mnie obudzić. Nikt nie dał ci prawa podejmować za mnie takiej decyzji. Ale to już przeszłość. Powiedz mi, Rove, Daelamin jest już w pracy?
     – Nie? – mężczyzna zastanowił się chwilę – Nie sądzę. Zdziwię się jeśli w ogóle przyjdzie.
     – Dlaczego? Co się stało?
     Rovelin posłał mu długie, nieodgadnione spojrzenie.
     – En, ty nie masz o niczym pojęcia. Wiesz w ogóle czym żyje cały teatr od rana?
     – Cóż, wiedziałbym, gdybym nie przyszedł tu  k w a d r a n s  temu.
     – Silvestri nie żyje. Nuala jest dzisiaj w Łabędziu, żeby pomóc… i dowiedzieć się co się z nimi stanie.
     – Czekaj, co?! Jak to Silvestri nie żyje…?
     – To było samobójstwo.
     Engel szeroko otworzył oczy. Wszystkiego by się spodziewał po tej kobiecie. Sekretnych romansów z ludźmi o połowę od niej młodszymi. Albo chociażby jakichś skandali. Może ewentualnie tajemniczych wielbicieli, niemogących sobie poradzić z odrzuceniem. Cholera, nawet uwierzyłby gdyby ktoś mu powiedział, że w tajemnicy handlowała bronią na froncie avrilskim, a w piwnicy Łabędzia organizowała nielegalne walki kogutów! Ale czegoś takiego? W życiu. Nie było tajemnicą, że Silvestri nie była wymarzoną szefową. Była jednak kobietą na szczycie. Ba, ośmieliłby się nazwać ją żywą legendą fortheimskiej sceny teatralnej. O tej śmierci na pewno pisano w gazetach i poświęcano jej całą stronę. Bo gdy odchodził ktoś taki jak Silvestri, zwłaszcza w taki sposób jak Silvestri – ludzie nigdy nie byli obojętni.
     – Podobno zamknęła się w pokoju i zabiła w czasie przyjęcia – kontynuował Rove.
    – Ale dlaczego?
     – Kto ją tam wie? Zapytaj kogo chcesz i każdy powie ci coś innego!
     – Ciekawe kto przejmie jej interes… Rove, to jest jakaś abstrakcja.
     – Och, i to jaka – zgodził się. – Wszyscy są w szoku.
     – A dziwisz im się? Ty też jesteś.
     – Ani trochę. Mam tylko nadzieję, że Nuala przyniesie nam jakieś informacje. Jakoś nagle rozrzedziła nam się konkurencja.
     – Nie wiem czy to dobrze.
     – Czas pokaże. Tymczasem… Mam propozycję.
    Engel zamrugał oderwany od czarnych myśli.
     – Hm? Propozycję?
     – Garakh jest na ciebie wściekła, bo wystawiłeś ją na śniadaniu. Mój dzień jest o wiele dłuższy od twojego, więc coś mi się od życia należy. A ty zdecydowanie wyglądasz jakbyś zobaczył ducha i był o krok od zawału, więc powinieneś się zrelaksować.
     – Do czego zmierzasz, Rove? – zmrużył podejrzliwie oczy.
     – Do miejskiej sauny. Absolutnie powinniśmy wpaść do jednej dzisiaj wieczorem całą trójką. Pomoczyć się w ciepłej wodzie, poplotkować o Łabędziu… Co myślisz?
     – Kuszące…
     – Słyszę jakieś “ale”?
     – A l e – Engel pozwolił sobie na drobny uśmiech – tak się składa, że jestem już umówiony.
     – Ach tak? A z kim to umawia się taki kruczysyn z Doków w przeddzień Tamlanu? – Rovelin wydął wargi w niezadowoleniu.
     – Z morzem i gitarą.
     – Oczywiście… Która to tawerna?
     – Wpadnij do “Pod Złamaną Ćwiartką” to pozwolę ci postawić sobie piwo na przeprosiny.
     Rovelin pokręcił głową. Nie wyglądał na przesadnie zdziwionego. Niebardzo się też przejął. Okazja wcześniej czy później i tak miała nadejść skoro widywali się niemal codziennie.
     – A na Tamlanie się zejdziemy? – spróbował jeszcze elf.
     Engel uśmiechnął się nieco szerzej.
     – A na Tamlanie jestem cały dla Cel i Phila. Możesz ustawić się w kolejce albo zostawić mi na garderobie pisemną petycję.
     – Jesteś niemożliwy, wiesz?
     – I za to mnie cenisz – mrugnął do niego i wymknął się z pomieszczenia.
     Miał jeszcze cały teatr ludzi do przesłuchania w sprawie śmierci Silvestri i tak wiele plotek do oddzielenia od prawdy. A przy tym do skończenia parę rzeczy w związku z najnowszą premierą. A poza tym z wolna docierało do niego, że nie zaplanował sobie jeszcze wieczornego repertuaru. Zapowiadał się kolejny dzień w raju.

piątek, 17 lutego 2023

[Iosfáhar] Układy sfer wyższych

    Och, tym razem to już przesadziłeś, Iosfáharze. Naprawdę przesadziłeś...
    Co ty sobie myślałeś? Czy w ogóle cokolwiek pomyślałeś?
    Czy tobie się naprawdę wydawało, że fortheimskie dzieciaki nie sprawią ci ż a d n y c h kłopotów?
    Czy mogłeś być aż tak głupi?
    Rycerz przysunął sobie do stołu krzesło. Opadł na nie ciężko ze zbolałym westchnięciem. Wsparł łokcie o solidny, mocno nadgryziony zębem czasu stół i ukrył twarz w dłoniach. Zupełnie tak, jak robią to małe dzieci, którym wydaje się, że jeśli zamkną oczy staną się niewidzialne dla świata i nic złego im się nie stanie. Albo wręcz przeciwnie: jakby mogły w ten sposób sprawić, że to cały ten zły świat dookoła nich zniknie, jeśli nie będą na niego patrzeć.
    Cóż, Iosfáhar wiele by dał za podobny cud. O ile prostsze byłoby jego życie, gdyby mógł po prostu odwołać cały ten paskudny dzień i przejść od razu do kolejnego – jak miał nadzieję o wiele lepszego. Niestety, o cokolwiek się modlił w tamtym momencie, z pewnością nie mogło zadziałać i nie miał co do tego żadnych, najmniejszych nawet złudzeń. Nie tylko dlatego, że cuda zwykle nie działały na życzenie. Głównie dlatego, że jego problemy – jak najbardziej realne – patrzyły na niego niepewnie, mnąc w palcach przykurzone całym porankiem poza domem rąbki koszulek.
    Dlatego rycerz skwitował chwilowe załamanie nerwowe kolejnym długim westchnięciem i wziął się w garść. To było życie, które dla siebie wybrał. Nie było idealne. Poza oczywistymi zaletami miało  wiele wad, którym czy chciał, czy nie i tak musiał stawić czoła. Miał przecież tyle okazji, by zrezygnować i zacząć żyć inaczej. Z jakiegoś powodu przecież tego nie zrobił. Musiał więc stawić czoła konsekwencjom swoich wyborów. Nawet wtedy, gdy wracały, by się na nim odgryźć. W końcu nie chciał robić scen przy dzieciach. Zwłaszcza tych, które wierzyły, że był odpowiedzialnym dorosłym człowiekiem, który fantastycznie radził sobie w życiu.
    – Czy któryś z was może mi powiedzieć jak do tego doszło? I gdzie jest Jenesin? – poprosił ze słabo skrywaną rezygnacją. Zerkał przy tym przez palce na dwie zaniepokojone sierotki w progu między kuchnią, a jedynym pokojem jego mieszkania.
    – Cóż... – Morven wbił wzrok w podłogę. Z jego rozciętej brwi powoli sączyła się wąska strużka krwi. Spływała powoli wzdłuż policzka dziecka, ale on zdawał się nie zwracać na nią uwagi. Otarł ją niedbale, rozcierając po policzku czerwoną smugę. – O tym to chyba zaraz usłyszysz sam...
    – Od straży miejskiej – dodał drugi chłopak, Pegon. Był równie zmieszany, co jego kolega i dawał temu upust, rysując bosą stopą kółka na drewnianym parkiecie. – I to ze szczegółami...
    Morven skrzywił się i wcisnął głowę w ramiona. Trochę tak, jakby Pegon przez przypadek uderzył go samymi słowami. Cóż, przynajmniej żałują tego co zrobili, pomyślał Ios i wzruszył w duchu ramionami. Było to naprawdę niewielkie pocieszenie. Nie mniej oznaczało, że chłopcy powoli zaczęli się przyzwyczajać do nowych zasad. A nie szło im to ani łatwo, ani szybko.
    – Ale mamy też dobre wieści...? – spróbował po chwili Pegon z zażenowanym uśmiechem.
    – Tym razem naprawdę dobre! – dorzucił Morven.
    Iosfáhar odsunął ręce od twarzy i splótł palce obu dłoni przed sobą. Przymknął oczy, zastanawiając się nad tym jakie dobre wieści mogły go jeszcze spotkać. Zapowiadał się wprost paskudny dzień, a jeszcze nawet nie dotarli do obiadu... którego, nawiasem mówiąc, jeszcze nie zaczął przygotowywać, więc widmo nieobranych warzyw majaczyło z tyłu jego głowy jak wściekłe. Coraz bardziej żałował, że miał tego dnia wolne, a mógł przecież być w pracy i pomagać przy piecach w kuźni, gdzie bezpiecznie ominęłoby go całe zamieszanie. Po dniu takim jak ten, Iosfáhar mógł się już spodziewać naprawdę wszystkiego.
    – Słucham – rzucił po chwili z wyraźnym wahaniem. – Co dobrego nas dzisiaj spotka?
    Ani Pegon, ani Morven nie zdążyli odpowiedzieć. Gęstą od napięcia atmosferę mieszkania rycerza przecięło gwałtowne łomotanie w drzwi. Oraz krótki, acz nieznoszący sprzeciwu okrzyk: Straż! Proszę otworzyć!
    – Ja otworzę! – zadeklarował się Pegon i przeciął kuchnię, kierując się w stronę drzwi. Iosfáhar nawet nie próbował go od tego powstrzymać.
    Po stanowczo zbyt krótkiej chwili do uszu Iosa dotarły przytłumione głosy i ciężkie, chociaż niebyt agresywne – na szczęście – kroki. Dlatego podniósł się z krzesła, by przywitać nadciągające kłopoty, stojąc prosto na własnych nogach. Upewnił się tylko, że Niezłomny w pochwie wciąż stał bezpiecznie oparty o kominek, nieco poza wzrokiem ludzi wchodzących do pokoju.
    Przecież nie chciał nikogo niepotrzebne prowokować widokiem półtorametrowego żelastwa w zasięgu ręki. Znaczy się, nie żeby w ogóle był w stanie się nim dobrze zamachnąć w tak małym, umeblowanym do granic możliwości pomieszczeniu, którego absolutnie nie chciał zniszczyć nawet i czystym przypadkiem. Ale straż miejska mogła nie chcieć wziąć tego szczegółu pod uwagę. Dlatego Iosfáhar nie zamierzał nawet ryzykować. 
    Morven natomiast zdążył w tym czasie ewakuować w głąb pomieszczenia. Prześlizgnął się między stołem, a regałem z książkami i zajął miejsce przy łóżku, ustawiając się przy tym za plecami rycerza. Zupełnie tak, jakby Iosfáhar mógł go ocalić przed konsekwencjami samą szerokością pleców. Ios nie był co prawda pewny czy rzeczywiście mógł. Nie mniej zamierzał chociaż spróbować.
    Do pokoju wszedł tylko jeden strażnik w pełnym umundurowaniu. Trzymał rękę na głowicy przypasanego do biodra miecza. Palce drugiej ręki znacząco zaciskał na ramieniu umorusanego, potarganego chłopca. Iosfáhar zmierzył go wzorkiem od stóp do głów, próbując jakkolwiek ocenić z kim miał do czynienia. Odnotował w myślach, że musiał to być silny człowiek. Jego krępa, potężna sylwetka zdawała się wręcz o tym krzyczeć. Miał też przewagę w postaci krótszego ostrza niż Niezłomny oraz faktu, że nie musiał do swojej broni doskakiwać przez fotel. A poza tym miał bardzo krzaczaste, czarne brwi, spod których łypały groźnie równie ciemne oczy. Czaiło się w nich ostrzeżenie, by nikt niczego nie próbował dla własnego dobra.
    – Dzień dobry – przywitał się rycerz uprzejmie i skinął strażnikowi głową. – Czy mogę w czymś pomóc?
    – Czy to jest pański syn? – spytał strażnik. – Zaklinał się, że tu mieszka.
    Ios tylko znacząco rzucił okiem na piegi i miedziane, proste jak druty włosy dziecka. Chłopiec w niczym go nie przypominał. Mimo wszystko uśmiechnął się, starając się wyglądać łagodnie i bezkonfliktowo.
    – Nie syn, a podopieczny. Nazywa się Jenesin.
    – W tej sytuacji na jedno wychodzi – skwitował strażnik. – A ty nazywasz się...?
    – Iosfáhar Niezłomny.
    Niezłomny? To dość osobliwe nazwisko jak na okoliczne standardy.
    Ios rozłożył ręce w geście mówiącym coś pomiędzy "Cóż mogę poradzić", a "Tak wyszło".
    – Jestem przyjezdny. Pochodzę z południa.
    Strażnik posłał mu nieufne spojrzenie. Chwycił biednego chłopca mocniej i przyciągnął go do siebie.
    – Z Sandengardu?
    – Z Zasmos, nieco bardziej po sąsiedzku – wyjaśnił pojednawczo. – To o co poszło...?
    Ugryzł się w język zanim zdążył dodać: tym razem? Nie trzeba było nikomu przypominać, że to nie był pierwszy raz, kiedy któryś z dzieciaków sprawił mu kłopot. Strażnik nie odpowiedział od razu. Wychylił się natomiast nieco, by spojrzeć z niesmakiem na ukrywającego się za rycerzem Morvena. A potem zerknął za siebie, chyba licząc na to, że cudem zobaczy tam trzeciego z chłopców. Niezłomny nie musiał zgadywać, że po Pegonie nie zostały nawet uchylone drzwi. On doskonale wiedział, że najmłodszy z chłopaków na pewno wykorzystał okazję i czmychnął czym prędzej zaraz po wpuszczeniu straży do mieszkania. Zapewne zamierzał ukrywać się gdzieś w pobliżu i wrócić, gdy po wizycie strażnika nie pozostaną już żadne ślady. Gdyby Ios chciał być ze sobą szczery musiałby wręcz przyznać, że bardziej zaskoczyłoby go, gdyby Pegon zdecydował się zostać i stawić czoło problemom.
    – Trójka twoich podopiecznych pobiła na ulicy grupkę innych chłopaków – oznajmił strażnik w końcu.
    Ios syknął przez zaciśnięte zęby.
    – To brzmi dość poważnie – przyznał. – Mam nadzieję, że nikt mocno nie ucierpiał...
    – Na szczęście nie. Skończyło się na krzykach i kilku siniakach.
    Ton głosu strażnika wskazywał jednak wyraźnie, że to nie kto inny jak właśnie Ios miał szczęście, że nikt nikogo nie połamał czy trwale nie okaleczył. Rycerz mimo wszystko odetchnął z ulgą.
    – Całe szczęście – zgodził się ze strażnikiem.
    Jakby nie patrzeć były to dla niego wcale nie takie najgorsze wieści. Oczywiście w porównaniu do tego jakie mogły być. I jakie bywały. Ios w ciągu swojego krótkiego pobytu w mieście zaczynał sądzić, że przerobił już większość możliwych złych wieści, a mimo to dzieciaki zawsze znajdowały sposób, by czymś go zaskoczyć. Może po prostu to miasto go wprost nienawidziło.
    – Również na twoje szczęście były to prawdopodobnie inne sieroty, więc żaden bogaty dom nie będzie żądał odszkodowań. Tym razem – kontynuował strażnik.
    Tym razem – rzucił prześmiewczo Morven zza pleców Niezłomnego. – Ostatnio to był wypadek!
    Iosfáhar posłał mu przez ramię paskudne, miażdżące spojrzenie. Bardzo wymownie oznaczające: Zamknij się, nie pomagasz mi. Morven nie tylko zrozumiał przekaz, a wręcz cofnął się o kilka kroków i wpadł na łóżko.
    – Pobili się na nabrzeżu niedaleko starego portu. Chyba nie muszę dodawać, że to nie jest odpowiednie miejsce dla dzieci.
    – Och, oczywiście, ma pan rację. Dobrze wiedzieć – stwierdził Ios tonem, który wróżył tylko nadchodzącą pogadankę.
    Rozmawiali już z Morvenem o starym porcie. Nie raz, ani nawet nie dwa razy. Czasami Iosfáhar miał wrażenie, że im bardziej mu zależało, by jego podopieczni nie pojawiali się w konkretnych miejscach, tym bardziej ich tam ciągnęło. Nie do końca tak, jakby robili mu na złość. Nie sądził, by zapuszczali się do niebezpiecznych dzielnic właśnie z tego powodu. Pchała ich tam raczej ta dziecięca ciekawość, by na własnej skórze przekonać się, dlaczego dorośli zabraniali im tam być. Nie mniej nie wymyślał przecież tych ograniczeń dla własnej zabawy. Miał naprawdę dobre powody. Nie chciał, żeby któremuś z chłopców coś się stało.
    – Jestem zmuszony poinformować, panie Niezłomny, że takie sytuacje nie mogą się powtarzać w nieskończoność. A jeżeli nadal będą, straż miejska nie będzie miała innego wyjścia i zostaną wyciągnięte odpowiednie konsekwencje... Nie względem chłopców, oni są na to za mali. Będziemy musieli wyciągnąć konsekwencje wobec ich opiekuna.
    Rycerz skinął głową z pełną powagą.
    – Rozumiem.
    – Pouczenia kiedyś się skończą.
    – Nie dopuszczę do tego – zaprzeczył Ios – dopilnuję, by nic podobnego więcej się nie wydarzyło.
    – Mam taką nadzieję...
    Po tych słowach strażnik pożegnał się krótko i opuścił mieszkanie rycerza, starannie zamykając za sobą drzwi. W mieszkaniu zapadła martwa cisza. Iosfáhar przeniósł spojrzenie za okno, w zamyśleniu stukając palcem wskazującym w usta. Zbierające się nad morzem ciemne chmury nie zwiastowały niczego dobrego. Zastanawiał się czy tak wyglądał zbliżający się sztorm. A jeśli tak – czy będzie miał dość siły, by dotrzeć do miasta? Czy mógłby narobić wielu szkód? Niespecjalnie znał się na morzu. Zaraz jednak jego myśli – zamiast błądzić bez celu po horyzoncie – wróciły do mieszkania. Do rzeczy ważnych i ważniejszych. Tych całkiem przyziemnych, którym musiał stawić czoła. I nad którymi również zbierały się złowrogie, czarne chmury.
    Nie radził sobie.
    Tak po prostu.
    Wiedział o tym, ale nie potrafił znaleźć rozwiązania. Owszem, miał dobrą, chociaż ciężką pracę. Taką, po której zdarzało mu się zasnąć w fotelu z książką w ręce. Zarobionych pieniędzy wystarczało, by opłacić rachunki. A jeśli jedli w miarę skromnie, czyli bez trwonienia velli na bezsensowne słodycze i importowane zza morza przysmaki, nigdy nie brakowało im pieniędzy. Z zewnątrz wyglądało na to, że radził sobie wystarczająco dobrze w swoim samodzielnym, dorosłym życiu, z trójką dzieci na utrzymaniu. Ale prawda wyglądała jednak zgoła inaczej. Ios doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Pilnował, by dzieci tego nie odkryły. Zadanie, które sam sobie wymyślił najwyraźniej go przerastało. A nie było nikogo kto mógłby mu pomóc. Sanctecra cała – jego rodzina i przyjaciele – była zbyt daleko, by móc zdziałać cokolwiek...
    – Tooooo... – zaczął Morven po chwili napiętej ciszy – chcesz usłyszeć te dobre wieści?
    – Pewnie – rycerz potrząsnął głową, przeganiając czarne myśli. – Potrzebujemy teraz trochę dobrych wiadomości.
    – Niedługo będzie nas tutaj ośmiu.
    Iosfáhar w ostatniej chwili zmełł w ustach przekleństwo. Rzucił Morvenowi pełne niedowierzenia spojrzenie.
    – Ilu?!
    – Ośmiu razem z tobą. Inni chłopcy też chcą umieć czytać i się bić. Nie mogliśmy im odmówić, prawda?
    Iosfáhar rozejrzał się po swoim małym, zdecydowanie jednoosobowym mieszkaniu. Podrapał się w potylicę. Ośmiu! Już teraz spał na podłodze w kuchni. Gdzie on miałby zmieścić tylu ludzi? Było im ciasno już we czterech, a co dopiero gdyby było ich dwa razy tyle.
    – Prawda, Ios...? – spytał Morven niepewnie. – Myślałem, że ucieszysz się trochę bardziej...
    Potrząsnął głową.
    – Nie, przepraszam. Oczywiście, że się cieszę. Ośmiu to już cała drużyna! Fantastycznie!
    – Ale? Mam wrażenie, że czegoś mi nie mówisz – drążył dalej Morven. – Wybacz, Ios, nie umiesz kłamać.
    – Po prostu zastanawiam się, gdzie będziemy spać, kiedy będzie nas aż tylu.
    – No, tu... Och.
    Morven okręcił się wokół własnej osi jakby po raz pierwszy zobaczył mieszkanie. Zmarszczył brwi.
    – Och, cóż... Jeśli Jenesin nauczy się nie kopać przez sen... Może uda nam się zmieścić jeszcze kogoś na łóżku? 
    – Hej, ja wcale nie...! – wtrącił Jenesin. Morven uciszył go machnięciem ręki, nie przerywając swojego wywodu.
    – O, ktoś może spać na fotelu! I na dwóch krzesłach...? To już sześciu. Może mógłbyś podzielić się kocem w kuchni? Wtedy będzie w sam raz.
    – Nie będziecie żyć w takich warunkach – zaprzeczył Ios. – Nie dopóki za was odpowiadam.
    – Nie przesadzaj... Na ulicy byłoby nam o wiele gorzej.
    – Morven, nie. To wykluczone.
    – No to co zrobimy?
    – Nie wiem. Nie chcę o tym teraz myśleć. Pomartwię się tym jak już zrobimy obiad.
    – Potrzebujesz pomocy? – zapytał nieśmiało Jenesin.
    Iosfáhar pozwolił sobie na lekki uśmiech.
    – Przy obiedzie? Oczywiście, że tak! Umyjcie się szybko i zbiórka w kuchni!
    Chłopcy biegiem rzucili się w stronę maleńkiej łazienki. Ios po raz ostatni zerknął na niebo za oknem. Chmury kłębiły się coraz bliżej. Przeklęte miasto Fortheim ciemniało w oczekiwaniu na burzę. I właśnie wtedy, gdy myślał, że gorzej już być nie mogło, przypomniał sobie czego nauczył się studiując święte księgi. Przecież żadna burza nie trwała wiecznie. I żadna nie zabierała ze sobą słońca. Ono cały czas tam było, czekając w ukryciu na swój czas. I ten czas miał w końcu nadejść. Wystarczyło tylko przeczekać najgorsze.
    Pochylił głowę i dotknął czoła dwoma palcami. Dziękuję, moja Pani. A potem poszedł prosto do kuchni. Obiad przecież nie mógł zrobić się sam.
   – Hej, widział ktoś marchewkę?
    – Ja nie! A ty, Jen?
    – Widziałem jak Pegon zjadał ją dzisiaj rano!
    Ios parsknął nad garnkiem. Oczywiście, że tak. Jeśli w kuchni znikało jedzenie to zawsze musiał być Pegon.
    – No to będę musiał iść na zakupy po obiedzie. Powinienem wiedzieć o czymś jeszcze? Czegoś więcej brakuje?

~***~

    Nie zdążył nawet wyjść z domu. Ledwo udało mu się włożyć buty i położyć dłoń na klamce, gdy rozległo się stanowcze pukanie do drzwi. Ios zamarł na krótką chwilę, dogłębnie zdziwiony całą sytuacją. Przecież nikogo się nie spodziewał. Dlatego odczekał jeszcze troszkę zanim odpowiedział na pukanie. Nie chciał, żeby osoba po drugiej stronie myślała, że pilnował drzwi przez cały ten czas.
    – Kto tam?
    – Przyjaciel.
    Głos brzmiał poważnie. Nie mógł należeć do nikogo młodego. Rycerz odwrócił się w stronę mieszkania. Morven wpatrywał się w niego z takim samym niezrozumieniem.
    – Zapraszałeś kogoś? – spytał chłopaka przyciszonym głosem. Dziecko przecząco pokręciło głową.
    Otworzył więc drzwi z ręką na sercu i duszą na ramieniu, spodziewając się zastać tam co najmniej nowy problem czekający na rozwiązanie. Albo stary problem, który uprzejmie postanowił o sobie przypomnieć. Jakież było jego zaskoczenie, gdy na progu swojego mieszkania znalazł o wiele starszego od niego mężczyznę odzianego w płaszcz i eleganckie spodnie. Siwiejące włosy miał spięte w schludny kucyk.
    – Dzień dobry – zaczął uprzejmie, a Ios nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że rozmawia z kimś ważnym. – Doszły mnie pogłoski o nowo otwartym przytułku dla sierot. Podobno prowadzi go jakiś rycerz. Jak mniemam to właśnie tutaj?
    – Tak. Tak, to ja jestem jakimś rycerzem.
    – Doskonale...
    Ios nie pozwolił mu dokończyć.
    – Czy wpadłem w jakieś kłopoty? Moi podopieczni coś zrobili? Mogę zapłacić za...
    Nieznajomy podniósł do góry dłoń. Ios zamilkł jak posłuszny uczniak.
    – Wręcz przeciwnie. Przyszedłem zaoferować ci uczciwą ofertę. Mogę wejść?
    – Kim pan jest? – Ios podejrzliwie zmrużył oczy. Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
    – Lekal Grimm. Odpowiadam za finanse tego miasta.
    – Och – rycerz szybko skłonił głowę i uchylił drzwi szerzej. – Najmocniej przepraszam panie Grimm... Znaczy sir...? Wasza godność
    – ,,Lordzie", jeśli już musisz.
    – Tak jest, lordzie Grimm. Zapraszam do środka. Proszę czuć się jak u siebie.
    Poprowadził go przez kuchnię aż do pokoju. Nie był pewien czy lord Grimm uważnie się rozglądał i nie miał odwagi pytać. Cieszył się jedynie, że w mieszkaniu zawsze panował porządek i że posprzątali kuchnię po obiedzie. Oraz że Morven podsłuchiwał całą tę krótką wymianę zdań – obaj mężczyźni zastali go siedzącego z książką na łóżku. Wyglądał jakby nie widział świata poza kartkami. A przecież jeszcze nie potrafił płynnie czytać i wciąż myliły mu się niektóre litery.
    – Zdaję sobie sprawę z tego, że nie są to idealne warunki jak na przytułek – zaczął tłumaczyć, gdy usiedli przy stole. – Chciałem zarobić pieniądze, żeby przenieść się w lepsze miejsce. Przede wszystkim większe i...
    – Spokojnie, zacznijmy od początku: Jak się nazywasz?
    – Ja... Iosfáhar, lordzie Grimm.
    – Jakieś nazwisko? Przydomek?
    – Niezłomny.
    – Dobrze, Iosfáharze – mężczyzna położył dłonie płasko na blacie. – Powiedz mi proszę dlaczego do tej pory nie zgłosiłeś się po oficjalną pomoc od miasta?
    Ios popatrzył na niego tak jakby Lekal Grimm przestał mówić we wspólnym języku.
    – Oficjalną pomoc?
    – Tak. Masz w ogóle świadomość, że mogłeś to zrobić? Nie ubiegałeś się do tej pory o pieniądze, które normalnie mogłyby ci się należeć.
    – Nie miałem pojęcia, jeśli mam być szczery. Nawet nie jestem stąd. Ledwo co nauczyłem się nazw dzielnic.
    – Rozumiem...
    – Pomoc bardzo by mi pomogła, lordzie Grimm. Naprawdę. Nie chcę, żeby zabrzmiało to źle, w końcu nie zamierzałem o nic żebrać, ale... – zawahał się.
    Ale? O co chodzi?
    – Dzisiaj dowiedziałem się, że zamiast trzech chłopców będę miał pod opieką całą siódemkę. Nie jestem idealistą i wiem, że to – szerokim gestem wskazał na mieszkanie – nie jest odpowiednie miejsce dla tylu dzieci. Nie chodzi nawet o jedzenie. Chodzę do pracy i myślę, że z tym sobie poradzę. Chcę dla tych chłopców jak najlepiej, a własne łóżko nie powinno być nieosiągalnym luksusem.
    Lekal nie odpowiedział od razu. Wyglądał jakby się zastanawiał, a Iosfáhar ani myślał go poganiać.
    – Powiedz mi... Długo jesteś rycerzem?
    – Ślubowałem dwa lata temu. To niewiele, ale przygotowywałem się do tej roli przez czternaście lat – uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – Chyba możemy mówić o powołaniu.
    – Opowiedz mi jeszcze o przytułku. O potrzebach, wielkości obiektu...
    – Myślałem o czymś odpowiednio dużym, żeby chłopcy nie musieli mieszkać w jednym pomieszczeniu. Może nie do poziomu, by każdy miał osobny pokój, ale jednak, żeby nie było im ciasno. Potrzebowalibyśmy miejsca na kuchnię i może pokoju do nauki...
    – Miejski system szkolnictwa nie odpowiada twoim potrzebom? – zainteresował się lord Grimm.
    – To nie tak. Uważam, że poza ogólną wiedzą wyciągniętą ze szkoły, chłopcom na pewno nie zaszkodziłoby trochę etyki czy klasycznej literatury. A pomieszczenie z biblioteczką i kilkoma biurkami zdecydowanie pomogłoby też przy nauce czytania czy przy odrabianiu zadań domowych.
    – Czy to wszystkie twoje wymagania?
    – W zasadzie... – Ios potarł kark dłonią. – Nie, to głupie. Zwykłe, nierealne marzenie.
    Lord Grimm posłał mu długie, nieodgadnione spojrzenie.
    – Głupie i nierealne marzenia zbudowały to miasto, Iosfáharze – pouczył go. – Nic jeszcze nie jest postanowione, możesz mówić bez ogródek.
    Ios westchnął krótko.
    – Marzy mi się własny plac treningowy. W końcu ruch to zdrowie, a ja mogę nauczyć tych chłopców wystarczająco dużo. Tęsknię za rutyną, którą zostawiłem w domu.
    – Rozumiem.
    Z tonu głosu Lekala Grimma nie sposób było niczego wyczytać. Iosfáhar nie miał bladego pojęcia dokąd zmierzała ta rozmowa. Może był głupi, jeśli myślał, że może sobie wymyślić przytułek? Może nie wiedział na co się porywał? Albo wręcz przeciwnie i miało to jakiś, najmniejszy nawet sens? Nie wiedział. Mógł jedynie liczyć, że szczerość i dobre intencje wyciągną go z całego tego bałaganu.
    – Powiedziałeś mi wystarczająco na początek – podsumował Lekal. – Przyszedłem do ciebie z ofertą nie bez powodu. Za tydzień mamy tutaj święto, być może o nim słyszałeś.
    – Tamlan?
    – Dokładnie tak. Proponuję ci układ: chciałbym ci pomóc z przytułkiem, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku, a w zamian reprezentowałbyś dom Grimmów na turnieju.
    – Na turnieju w przyszłym tygodniu, tak? – spytał ostrożnie.
    – Ewentualnie również na innych turniejach. To nie jest kontrakt na wyłączność. Mówimy tu raczej o... nazwijmy to prosto... pewnym wynajmie usługi. Byłbyś zainteresowany?
    – Musiałbym wrócić do regularnych treningów. Nie mam ostatnio wielu okazji, by trzymać miecz w ręku... Ale myślę, że byłbym w stanie. Nie zawiodę, lordzie Grimm.
    – Doskonale. Szczegóły ustalimy później – zarządził Grimm. – Przyślę kogoś z umową do podpisania.
    Podniósł się z krzesła. I wtedy właśnie Ios zobaczył coś, co zmroziło go do szpiku kości. Pod płaszczem ukrywały się dwa dodatkowe ramiona. Kimkolwiek Lekal Grimm był, raczej nie był zwyczajnym człowiekiem. O ile w ogóle był człowiekiem. Dodatkowe ramiona zniknęły z widoku tak szybko jak się pojawiły, zostawiając go z masą pytań, których nie wypadało mu zadać.
    Brawo, Ios. Wpakowałeś się w pakt z demonem dla dobra dzieci. Mistrz byłby z ciebie dumny.
    Lord Grimm wyciągnął rękę – tę normalną – w stronę rycerza. Ios zerwał się z miejsca, uznając, że arystokracie nie wypada czekać na zwykłego rycerza. Ale dłoń lorda uścisnął z wahaniem.
    – To będzie dla mnie zaszczyt służyć pańskiej rodzinie, lordzie Grimm.
    Lekal skinął mu głową i ruszył do drzwi. Odwrócił się w progu.
    – Ach, Iosfáharze, turniej będzie na drewniane miecze. Do zobaczenia.
    I wyszedł. Najzwyczajniej w świecie. Tak jak zrobiłby to każdy człowiek. Ios jednak swoje wiedział. Te dodatkowe ramiona z całą pewnością nie były ludzkie. Na szczęście miał na głowie inne problemy.
    – Na drewniane miecze? – powtórzył sam do siebie.
    – Dobrze słyszałeś – rzucił Morven od niechcenia. – Będziesz się bił jak dziecko.
    Ios parsknął. Fortheim co i rusz go czymś zaskakiwał.
    – Idę na zakupy – oznajmił i wyszedł z domu.

poniedziałek, 3 października 2022

[Revan CD Ravena] W szponach Koszmarnika


         Stwierdzić, że Re nie podobał się już sam początek tego spotkania, byłoby srogim niedopowiedzeniem. Reszta nie zapowiadała się lepiej.
    Lord Sailence patrzył na niego wyczekująco z otwartą butelką wina w ręku. Szary jednak ani myślał pokazywać twarzy w miejscu, które najwyraźniej Raven miał w kieszeni, niemniej pić z nim cokolwiek. Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, uśmiech białowłosego pogłębił się nieznacznie.
    - Chyba nie powinienem cię winić za ostrożność - uznał pojednawczo. - Pozwól, że ja skorzystam za nas obu.
    - Nie żałuj sobie - rzucił krótko Revan. Jego typowa, wręcz ostrożna uprzejmość wydała się ulecieć z przeciągiem przez otwarte drzwi. Mogło się to okazać wyjątkowo nieodpowiedzialnym posunięciem, ale nie wierzył, by ktoś taki jak on był w stanie urazić tego konkretnego arystokratę samym tonem głosu. Sailence nie był kolejnym paniątkiem z niską samooceną, nie był też zgrzybiałym starcem domagającym się pochwał za okazjonalne sypnięcie groszem na szczytny cel. Raven Sailence był czymś o wiele gorszym. I ta świadomość, ironicznie, pozwalała Prześladowcy porzucić konwenanse.
    Arystokrata odstawił butelkę na stół i podniósł kryształowy kieliszek trzymając nóżkę między palcami.
    - Mam coś na twarzy? - zapytał wręcz rozbawiony przedłużającą się ciszą.
    Bardzo irytujący uśmiech, pomyślał Szary, powstrzymując się jednak od powiedzenia tego na głos. Nie przerwał też ani na moment kontaktu wzrokowego. Co najgorsze, mężczyźnie po drugiej stronie okrągłego stołu wydawało się to podobać.
    - Powinienem był się domyślić - powiedział w końcu Re. - To było zbyt proste.
    - Jeśli twój pokaz w Łabędziu był "prosty", to boję się, co uznajesz za wyzwanie - westchnął prawdziwy zleceniodawca. - A brałem cię za skromnego...
    - Zlecenie i wykonanie tego samego dnia? - Prześladowca założył ręce na piersi. - I to jeszcze w trakcie zatłoczonego przyjęcia. Zupełnie jakby ktoś doskonale znał mój styl i chciał go wyłącznie sprawdzić. Eksperyment w kontrolowanych warunkach... a ja byłem głupiutkim szczurem, który przebiegł drewniany labirynt w oczekiwanym czasie.
    - To trochę zbyt dramatyczna konkluzja, nie sądzisz?
    - Widzisz jakieś inne wyjaśnienie?
    Sailence zastanowił się chwilę.
    - Uznajmy, że moja pozytywnie zaskakująco nikła wiedza o twoich osiągnięciach była wystarczająca, bym stał się fanem.
    Revan nie skomentował tego. Jego ręka bezwiednie w trakcie rozmowy trafiła na blat, gdzie wybijała palcami regularny rytm, gubiący się w dźwiękach kapeli grającej niżej. Dręczyło go teraz wiele rzeczy, ale jedna wyraźnie górowała nad resztą:
    - Co z tą tancerką?
    - Tancerką?
    - Zlecenie dostałem od tancerki baletowej. Pokrytej siniakami i to raczej nie takimi, które nabywa się od potknięcia w trakcie próby - sprecyzował.
    - Martwisz się o dziewczynę? - Raven uniósł brwi, bez uśmiechu. Machnął niedbale ręką. - Nic jej nie jest. Potrzebowałem wyłącznie niewinnego pośrednika.
    - Cieszy mnie to, ale nie do tego zmierzam. Te obrażenia. Czy to naprawdę była robota Silvestri?
    Lord Sailence patrzył przez moment na niego jakby nie zrozumiał, co właśnie usłyszał. Ale chwila zdumienia minęła szybko, a po niej nastąpił autentyczny wybuch śmiechu.
    - Martwisz się, że zabiłeś niewinną osobę? Mordercę na zlecenie dręczy sumienie?
    - Niektórzy z nas nadal je mają - odpowiedział zimno Re, dalej wpijając w niego wzrok stalowoszarych oczu.
    Białowłosy prychnął i postawił kieliszek na stole.
    - Jeśli to cię uspokoi, to tak: siniaki były prawdziwe, ale też nie byłem to ja ani nikt z mojego polecenia. Tancerze "Srebrnego Łabędzia" cierpieli katusze pod batem madam Silvestri, przysłowiowym oraz dosłownym. Wszyscy z wysokiej kulturalnie sfery tego miasta o tym wiedzieli. Tak długo, jak siniaki były dobrze ukryte, by nie psuć przedstawienia, nie było o czym rozmawiać - wzruszył ramionami. - Przekonanie jednej udręczonej duszyczki, że za odpowiednią ilość velli jej problem zniknie nie było trudne. Nie musiała nawet nic poświęcać w zamian. Ba, nie musiała nawet kłamać! Wystarczyło, by nie wspomniała słowem, skąd miała pieniądze i kontakt.
    Revan przestał bębnić palcami po stole, kładąc dłoń płasko na ozdobnym obrusie. 
    - W takim razie z bólem cię informuję, iż odstawiłem dla ciebie całą tę szopkę za darmo. Nie zamierzałem brać pieniędzy od ledwo co dorosłej tancerki.
    - Cóż, jeśli tylko to uspokaja twoje delikatne sumienie. Przydadzą jej się, zwłaszcza teraz, gdy kariera jej grupy baletowej wisi na włosku.
    Prześladowca jedynie odwrócił wzrok w stronę balustrady.
    - Czyli naprawdę nie jesteś głupi - nie musiał na niego patrzeć. Szary słyszał, że arystokrata się uśmiecha. - Wiedziałeś, z czym może się wiązać nagłe zniknięcie tak ważnego filara jak Silvestri. Z czym się na pewno wiąże dla jej wszystkich uczniów. Nawet gdyby wśród tych poważnych mistrzów baletu znalazł się choć jeden na tyle charytatywny, by ich po niej przejąć, nie starczyłoby dla nich miejsca w branży. Nie wspominając, że renomą Silvestri nie dorównywał nikt. Pozostaje stawiać zakłady, który teatr w Fortheimie przejmie scenę baletową jako pierwszy. Masz jakiegoś kandydata?
    - Dlatego nigdy nie pracuję dla arystokratów - odpowiedział cicho Poursuivant i powoli spojrzał z powrotem na swojego rozmówcę. - Was to po prostu bawi.
    Ta rozmowa już w niczym nie przypominała tej ostrożnej, uprzejmej wymiany zdań sprzed kilku dni. Ale i okoliczności uległy całkowitej zmianie. Teraz Sailence nie nosił dla Re żadnej konkretnej twarzy. Był tylko kolejnym wypranym z empatii bogaczem, który z nudów bawił się kosztem innych ludzi. Cierpliwość Szarego skończyła mu się szybciej niżby chciał.
    - Będziemy musieli popracować nad tą twoją skłonnością do dramaturgii - Raven pochylił się do przodu i oparł łokcie na stole. - Ale skoro już przeszliśmy do sedna tego spotkania-
    - Wyraziłem się jasno - drugi z mężczyzn wstał. - Nie pracuję dla arystokracji.
    - Nie planowałem w żaden sposób ograniczać twojej "wolności rynkowej", jeśli to cię martwi.
    - Nie chcę słuchać co masz do zaoferowania.
    - Jesteś tego pewien? - białowłosy śledził go wzrokiem, aż dotarł do wyjścia z loży, po czym westchnął, prawie że szczerze. - Kimże jest ta dama, która skradła serce mordercy?
    Dłoń Szarego zawisła nad klamką. Sailence tymczasem odchylił głowę do tyłu i odetchnął głęboko.
    - Azalie, lilie, hiacynt... kwiaciarka, zgadłem? Musiała przynieść naręcze ze sobą. Często tak robi? Ah, i nie próbuj mi wmówić, że byłeś w kwiaciarni zanim tu wszedłeś. Zapach nie trzymałby się na tobie tak dobrze. Tak pachną czułe uściski od kogoś, kto przesiąkł wonią kwitnących kwiatów.
    Re nie odwrócił się. Jeszcze nie. Z każdym zdaniem serce podchodziło mu do gardła. Nie umiał zdefiniować tego kłębiącego się w nim uczucia, dopóki nie wypłynęło na powierzchnię z ostatnim słowem arystokraty. To było przerażenie. Wiele razy spojrzał śmierci w oczy i nigdy go nie odczuł. Teraz jednakże śmierć uniosła sękatą dłoń nad Shi. Przez ciebie, powiedział ten szyderczy głosik, który towarzyszył mu od opuszczenia Dal-virii.
    Nie teraz, pomyślał. Tylko nie teraz. Jego umysł instynktownie przykrył strach warstwą logicznych kalkulacji. Myśl, Re! Skąd on to wie? Naprawdę wydedukował to z samego zapachu? Mógł blefować - tyle samo informacji dało się wyciągnąć z prostej obserwacji, a Szary już miał pewność, iż Raven wiedział gdzie mieszka. Wysłanie szpiega nie było dla niego czymś trudnym. Zanim jednak odrzucił opcję nadnaturalnych zdolności, przed oczami stanęły mu wspomnienia z aukcji. Czy to byłoby bardzo dziwne, gdyby osoba zdolna zatrzymać szalejącego konia jedną ręką posiadała również wyczulone zmysły?
    Jedno nie podlegało dyskusji: mężczyzna chciał go przestraszyć i zmusić tym sposobem do posłuszeństwa. Sięgnięcie po bliskich było najtańszym chwytem, niestety również upiornie skutecznym. Po tej przerażającej chwili, która wydawała się wiecznością, Revan spojrzał na tego potwora przebranego za człowieka. A on powiedział z beznamiętnym uśmiechem:
    - Czasem nie liczy się co ktoś ma do zaoferowania, panie Prześladowco, ale ile druga osoba może stracić.
    Teraz Revan wyraźnie przypomniał sobie, jak mężczyzna mu się przedstawił przed kilkoma dniami. 
    "Raven Sailence. Dla intruzów Koszmarnik."
    "Koszmarnik". Tak. To było bardziej odpowiednie imię. Niektórzy ludzie po prostu nie zasługiwali na ładne imiona.
    - Może teraz zechcesz wysłuchać mojej propozycji? - mężczyzna oparł brodę na dłoni, drugą wykonując (jakże okrutny w tej sytuacji) zapraszający gest.
    Szary nie miał większego wyboru. Nie miał właściwie żadnego. Usiadł z powrotem, bez słowa. Opanował się zewnętrznie, ale nadal obawiał się, że własny język go zdradzi. Raven uśmiechnął się szerzej.
    - Dobry chłopiec - splótł ze sobą blade palce, wyraźnie zadowolony z całkowitej kontroli jaką teraz posiadał. - Doskonale zdaję sobie sprawę z twojego... niesmaku wobec klasy wyższej. Wystarczy spojrzeć na to kim są twoje ofiary. Zakładam, że, skądkolwiek przybyłeś do Fortheimu, sprawy wyglądały identycznie. Tak imponujących zdolności nie buduje się z dnia na dzień, a i sam nie jesteś przecież młodym, pełnym zapału idiotą. Masz szczęście, że twoje doświadczenie i zdolność do chłodnej kalkulacji nie są obecnie w nadmiarze w tym mieście, a u mnie właśnie zwolniła się pozycja. Może nawet byłbym w stanie przymknąć oko na twoją bezczelność.
    Re nie odpowiedział. Nie miał na co - Sailence nie pytał, on stawiał warunki jakby wszystko już było ustalone.
    - Tak jak wspominałem, to nie jest kontrakt na wyłączność - kontynuował Raven jak gdyby nigdy nic. - Możesz przyjmować zlecenia jak ci pasuje. Wymagam jedynie stawiania się na wezwanie oraz zapewnienia, że ja ani ktokolwiek, kto jest mi potrzebny, nie trafimy na twoją listę. Ponad twoje możliwości jako morderca, wyjątkowo ceniłbym sobie także dzielenie się ze mną zebranymi przez ciebie informacjami. W tym miejscu przypomniałbym również o konsekwencjach w wypadku świadczenia swoich usług konkurencji, ale tym chyba nie muszę martwić, nieprawdaż?
    - Nie. Nie musisz - zgodził się z nim krótko Prześladowca.
    - Ah, jeszcze jedna rzecz! To ci się może bardziej spodobać: jako mój pracownik masz wstęp na teren mojej posiadłości. Wszystko, co jest do użytku dla służby, stoi dla ciebie otworem... w tym biblioteka - dodał znacząco. Oczywiście, że się zorientował, gdzie Revan został po tamtym przyjęciu najdłużej.
    Gdy białowłosy skończył mówić, wziął z powrotem do ręki kieliszek błękitnego wina i odchylił się wygodnie do tyłu.
    - Jakieś pytania? - uniósł jedną brew.
    Re wziął jeden głębszy wdech zanim odpowiedział:
    - Żadnych. Wszystko jest jasne jak sama Świetlista.
    - No patrzcie, a teraz zero zgrzytów - mężczyzna zakręcił płynem w krysztale. - Że też musiałem schodzić do tak niskiego poziomu z tobą, ze wszystkich ludzi z jakimi musiałem pracować... - arystokrata westchnął. - Zróbmy tak: zrzucę to nieporozumienie na fakt, iż jednak, koniec końców, jesteś tylko człowiekiem, puścimy wszystko co zaszło przed zawarciem naszej umowy w niepamięć i tym sposobem nie zaczniemy naszej obiecującej współpracy od kłótni.
    Blada dłoń uniosła się nad stołem w stronę Revana i zamarła wyczekująco.
    - Jesteśmy umówieni? - zapytał demon, do którego należała.
    To nie był moment decyzji. Ten już przepadł, jeśli kiedykolwiek istniał w pierwszej kolejności. Może to i lepiej. Życie ze świadomością, że nie miał wyboru mogłoby być prostsze niż z tym, iż dokonał złego. W tej sytuacji oba wyjścia. To jedynie zapewniało, że jego życie nie runie w najbliższym czasie.
    Revan Poursuivant uścisnął rękę Koszmarnika.

środa, 16 marca 2022

Celeste

 Opis

        Celeste prychnęła zamykając za sobą drzwi drewnianej chaty. W jednej dłoni ściskała czystą, świeżo przegotowaną szmatkę, a w drugiej słoiczek maści domowej roboty. Philip siedział tam, gdzie go zostawiła - na szczycie schodów prowadzących do sporej werandy otaczającej dom Szlachetnej Greaine. Słysząc trzask chłopak obejrzał się do tyłu.
    - Trzeba było im chociaż oddać... - burknęła Cel, bardziej do siebie niż do niego.
    Phil jedynie westchnął, chyba żałując, że jej o czymkolwiek powiedział. Ale z drugiej strony gdyby tego nie zrobił, byłoby tylko gorzej. Raz prawie ukrył przed nią wybity palec u nogi. Zauważenie tego zajęło jej tak długo tylko dlatego, bo (kto by pomyślał) ciężko dostrzec opuchliznę przez skórzanego buta. Co mógłby niby zrobić, żeby nie zauważyła rozciętej skroni? Zaczęłaby go dręczyć pytaniami i raczej nie uwierzyłaby w bajkę o potknięciu się o wystający korzeń. Dlatego po prostu jej powiedział. Matka zawsze ostrzegała Phila, iż dla bliźniąt ukrywanie czegokolwiek przed sobą mija się z celem, bo to drugie zawsze przejrzy kłamstwo pierwszego. Ciężko mu było potwierdzić prawdziwość tej teorii, gdy w okolicy nie było żadnego innego takiego rodzeństwa jak oni do porównania. Jedno było pewne: Celeste nie dało się oszukać, a znoszenie jej pomst na Dhyrala, Ordwenę i wszystkie ich córki było prostsze niż bycie nękanym jeszcze długo po fakcie.
    Dziewczyna usiadła po jego prawej, wzrok już utkwiony w ranie przecinającej sam koniec jasnej brwi. Otworzyła słoik, nałożyła szmatkę na dłoń i nabrała na nią odrobinę maści, rozcierając ją między palcami na cienką warstwę, jak na dobrą podopieczną kapłanek przystało. W ostrym zimowym powietrzu ledwo dało się wyczuć nieprzyjemny zapach preparatu.
    - To był Reinar, prawda? - bardziej stwierdziła niż zapytała. - Gnojek mi za to zapłaci.
    - Daj im spokój, Cel - Philip spojrzał na nią niemal błagalnie.
    - Spokój?! - blondynka chwyciła go wolną ręką za brodę i zaczęła ostrożnie przykładać szmatkę do krawędzi rany. Chłopak skrzywił się na moment, czując znajome pieczenie. - Philip, toleruję ich głupoty całe życie, ale teraz przegięli.
    - Dopiero co uderzyła druga fala mrozu. To mógł być byle kawałek lodu, który przypadkiem podniósł razem ze śniegiem.
    - Ooohoho, jasne! Jak nas tydzień temu obrzucili nawozem przy sprzątaniu stajni to też był wypadek?
    - Cel...
    - Ja tylko mówię, że mógł po prostu w ciebie niczym nie rzucać - Celeste wzruszyła ramionami, podkreślając oczywistość tego faktu. Ton jej głosu nabierał teatralnego wręcz oburzenia. - Czy to takie trudne, widzieć mijającego cię sąsiada i NIE myśleć "Powinienem w niego rzucić śnieżką"? Jak chce się bawić jak dzieciak, to niech sobie rzuca do swoich kumpli, oni na pewno nie odbiorą tego jako atak.
    - Nawet ci nie odpowiedziałem, czy to był Reinar...
    Celeste opuściła prawą rękę, lewą nadal trzymając głowę brata nieruchomo i spojrzała mu prosto w błękitne oczy.
    - A był? - uniosła lekko brwi. 
    Jak na czternastolatkę potrafiła być przerażająca, zwłaszcza dla Philipa, który znał swoją siostrę aż za dobrze. Dlatego tylko uciekł wzrokiem w pokrywający ścieżkę śnieg. Cel westchnęła boleśnie, spodziewając się właśnie takiej odpowiedzi.
    - Pokaż mi to jeszcze na chwilę - złość na Reinara ustąpiła głęboko zakorzenionej troskliwości. Wróciła do dezynfekowania rozcięcia, tym razem skupiając się tylko na tym. Nie było na szczęście głębokie, już nawet nie krwawiło. Zostanie po nim drobna blizna, prawdopodobnie i tak ledwie widoczna. 
    To był tylko głupi szczeniacki wybryk, powtarzała sobie w myślach Cel, nic wartego zawracania sobie tym głowy na długo. Oczywiście to wcale winowajcy i jego paskudnej bandy nie usprawiedliwiało. Walter ani myślała im tego zapomnieć, podobnie jak serii innych złośliwości. Ale co mogła im zrobić? Nie zamierzała im oddać, zniżając się do ich poziomu. Nie tylko uwłaczałoby to jej dumie, ale byłoby także po prostu idiotycznym posunięciem - Reinar miał całą zgraję zapatrzonych w niego dzieciaków z całego Hrekavhall. Pewnie nie należeli do najlojalniejszych, ale tak czy inaczej mieli prostą, prymitywną przewagę w postaci liczby. Stanięcie na odcisk jednemu chuliganowi oznaczało problemy z całą jego małą armią. Kiedyś te gamonie nie odważyłyby się im tak dokuczać ze względu na to, kim była ich matka, ale teraz...
    Teraz Walterowie mieli już tylko siebie. 
    Metalowa pokrywka kliknęła cicho, gdy Celeste zakręciła słoik. Z cichym westchnieniem położyła maść i szmatkę na stopniu koło siebie. Philip tylko oparł łokcie na kolanach, wpatrując się w dół stromego podwórka. Szlachetna Greaine - tymczasowa opiekunka dwójki pół-sierot - mieszkała w pewnym oddaleniu od wioski. Jej dom znajdował się wyżej, jakby wciśnięty w skalny kąt między dwoma szczytami. Prowadziły od niego dwie ścieżki: ta na tyłach, przez przełęcz, do ukrytego w górskiej dolinie Hrekavhall, a ta od frontu budynku wiła się wzdłuż skalnej ściany do lasu poniżej. Zupełnie jakby kapłanka wolała, by to właśnie drzewa witały ją swoim widokiem o poranku zamiast ludzi. Greaine może i była starą zrzędą (jak wszystkie Szlachetne Siostry, zresztą), ale Celeste właśnie przez ten pustelniczy zapęd lubiła u niej mieszkać, nawet bardziej niż we własnym domu. Mniej hałasu, mniej tłoku, mniejsza szansa, iż wpadniesz przypadkiem na kogoś, kogo bardzo, bardzo nie lubisz... Czy to źle, że już nie tęskniła za domem?
    - Philip? - zapytała, patrząc bezmyślnie w dal.
    - Hm?
    - Myślisz, że będziesz tęsknił? Wiesz, jak już przyjdą roztopy i tata nas stąd zabierze.
    Chłopak namyślił się chwilę, ostatecznie decydując się uniknąć odpowiedzi:
    - A ty nie będziesz?
    - Za wioską? Nie - przyznała szczerze. - Ale za tym wszystkim... - kiwnęła brodą w stronę uśpionej przez zimę puszczy. Przy zachodzącym zza domu słońcu, strzeliste sosny, z bliska ciemnozielone, w oddali zlewały się w fioletową plamę. Niebo na zakrytym pagórkami horyzoncie zaczynało już nabierać różowych barw, a gdzieniegdzie przez las prześwitywały białe plamy śniegu na polanach.
    Tak. Za tym będzie tęsknić.
    - Jak patrzę na to wszystko to prawie rozumiem, dlaczego mama nie pojechała z tatą do Fortheimu - powiedziała Cel.
    - Nie mogłaby, nawet gdyby chciała - przypomniał jej Philip. - Była głosem Valli.
    - Jasne - dziewczyna prychnęła. - Umiała gadać ze zmarłymi, wielkie mi coś. Jakby Valla była taka wspaniała, to nie musiałaby pożyczać głosu naszej matki do niczego.
    - Cel! - Phil syknął i aż obejrzał się do tyłu. - Jeśli cię Szlachetna usłyszy, znowu będziesz szorować ołtarze suchą ścierką.
    - I co mnie to? I tak nie zostanę jedną z Sióstr. Jeszcze miesiąc i będziemy mieszkać w Fortheimie.
    - Jeszcze miesiąc... - jej brat zamyślił się. Nagle wyraz jego twarzy posmutniał. - Czy to znaczy, że nie zdążymy pożegnać się z Ruslą?
    Ta świadomość uderzyła drugą z Walterów jak policzek. Spojrzała na Phila z szeroko otwartymi oczami, po czym spuściła wzrok na śnieg pod nogami.
    - Dobra - przyznała. - Będę tęsknić za jeszcze jedną rzeczą.
    - Wybacz, nie chciałem...
    - Nie, nie, dobrze, że mi o niej przypomniałeś - Celeste pokręciła energicznie głową, jakby próbowała się otrząsnąć z negatywnych emocji. - Muszę do niej zajrzeć przynajmniej raz zanim wyjedziemy. Sprawdzić, czy wszystko w porządku i takie tam...
    - Może... może mogłabyś ją obudzić? - zaproponował Philip. - Tylko na moment, żebyście się mogły zobaczyć przed wiosną.
    - I ryzykować, że nie zaśnie z powrotem? - sam ton głosu siostry uświadomił go, jak głupi był to pomysł. - Wiesz jak długo mi zajęło usypianie jej? Musi oszczędzać energię i nie wychylać się do samej wiosny, inaczej nigdy się nie nauczy jak funkcjonować w ciągu roku.
    - Ale poradzi sobie sama?
    Walter pokiwała głową. Z bólem, ale nie kłamała. Nie mogła zajmować się Ruslą całe jej życie. Dziewczyna spojrzała z powrotem w las, zastanawiając się, co powinna jeszcze dla niej zrobić.
    - Ostatni raz byłam u niej... to będzie już grubo ponad tydzień... - Cel już wstała i zeszła ze stopni, by przygotować się do drogi, ale wtedy spojrzała z powrotem na ciemniejące w zastraszającym tempie niebo. -  J u t r o  - poprawiła się. - Jutro do niej pójdę.
    - Pójdę z tobą - zdecydował stanowczo Philip. - Jeszcze wdepniesz w jakąś zakopaną pod śniegiem starą pułapkę. Jak się wtedy wytłumaczysz Greaine? Że Reinar ją zastawił na podwórku?
    Jego bliźniaczka założyła ręce na biodrach w udawanym oburzeniu.
    - O ty niewdzięczny... - na jej usta wypełzł łobuzerski uśmiech, zanim schyliła się szybko i zebrała w dłonie śnieg. Chłopak jednak był szybszy, zrywając się z miejsca i chowając za kolumną werandy. Ulepiony w pośpiechu pocisk uderzył w deski obok jego nogi. - Kiedyś za ten jęzor oberwiesz! - obiecała mu Cel.
    - Powiedziała przeklinająca na Vallę pod domem jednej ze Szlachetnych! - odgryzł się zza osłony Phil, ukradkiem sięgając po własną amunicję na poręczy. - Może Siostry mają rację i to faktycznie u nas rodzinne!
    - "Fortheimska krew" - dotarła do niego skrzekliwa parodia głosu Szlachetnej Dheri. Celeste przyklękła na jedno kolano, zbierając tym razem więcej śniegu. - "Nic z nich dobrego nie wyrośnie. Moje ostatnie małżeństwo miało więcej potencjału niż którekolwiek z nich!"
    Philip, który już wyszedł zza kolumny, przygotowany się do rzutu, wybuchł nagle śmiechem i pochylił się do przodu, wypuszczając z dłoni śnieżkę. Celeste pozostało jedynie dołączyć do brata. Tak więc tkwili na podwórku, na zmianę przedrzeźniając jeszcze masę innych dorosłych... dopóki słysząca wszystko w kuchni Szlachetna Greaine nie otworzyła drzwi i, jedynie kręcąc głową z rezygnacją, zagoniła tarzające się w śniegu bliźnięta do środka. Jeszcze tylko brakowało, by któreś z nich się pochorowało od haustów zimnego powietrza. 


        Stalowe szczęki zatrzasnęły się na rzuconej w pułapkę gałęzi. Obydwoje Walterów skrzywiło się na nieprzyjemny dźwięk metalu uderzającego w metal i trzasku, który przywiódł im na myśl łamiącą się w tym uścisku kość.
    - Tak... - Philip syknął, podnosząc się z przyklęku. - Ktoś próbuje upolować coś dużego.
    To nie była pierwsza pułapka jaką znaleźli po drodze. Licho (jak go nazywano w mieście od jakiegoś czasu) wypatrzył już trzy, połowicznie zakopane w leśnym runie, podczas gdy o dwóch następnych ostrzegł Walterów towarzyszący im od ostatniej polany zaskroniec. Phil oczywiście go nie rozumiał - nie tak jak jego siostra - ale wąż uprzejmie dawał bardzo oczywiste znaki. Za każdym razem, gdy przed dwójką ludzi znajdowała się pułapka, zwijał się w zygzak, sycząc głośno, zupełnie jak robiłby naturalnie przed każdym innym niebezpieczeństwem. Teraz, gdy mniejszy człowiek ponownie zneutralizował zagrożenie, znów był spokojny. I wyglądało na to, że nie było w pobliżu nic więcej, bo zaraz potem zawrócił w tył, pełznąc do domu.
    - Dzięki za pomoc, Cett! - Celeste pomachała na pożegnanie łuskowatemu przyjacielowi.
    - "Cett"? Ile się znacie, pół godziny? - zwrócił jej uwagę Philip.
    - Mieszka niedaleko! Możemy się znowu przypadkiem kiedyś zobaczyć i co wtedy? Nie będę go nazywać "zaskrońcem", to nieuprzejme - kobieta założyła ręce na szerokiej piersi.
    Drugi Walter tylko pokręcił głową, rezygnując z dalszej dyskusji. Powstrzymywanie Niedźwiedzicy przed nadawaniem każdemu spotkanemu zwierzęciu imienia byłoby hipokryzją z jego strony. W końcu upór oboje odziedziczyli po ojcu.
    Ruszyli dalej, z wprawą omijając wystające korzenie i przeskakując nad rowami po letnich ulewach. Zupełnie, jakby ostatni raz szli tą ścieżką wczoraj. W lasach Hrekavhall nic się przez lata nie zmieniło. Drzewa szumiały z tym samym stoickim spokojem, a gałęzie krzewów równie uparcie walczyły to z wystającymi z wysokich butów pasiastymi nogawkami spodni Celeste, to zaś z czarnym płaszczem Philipa. Kobieta była wdzięczna bratu, że udało mu się wyprosić od dowództwa Korpusu kilka dni wolnego na wycieczkę w rodzinne strony. Nie była pewna, czy bez niego w ogóle fatygowałaby się do samej wioski. To miejsce przestało być domem Walterów wraz ze śmiercią ich matki, oboje byli w tym zdaniu zgodni. Pokazali się starej Greaine i pozostałym siostrom chyba głównie po to, by im udowodnić, że wyszli na ludzi... co tylko ich utwierdziło w przekonaniu, że nigdy tutaj nie pasowali.
    Co zabawne, Philip ze swoją odznaką łowcy czarownic wywołał mniej zamieszania niż sama w sobie Celeste. Stwierdzić, że dziewczyna "urosła" byłoby niedopowiedzeniem. Dorosłe bliźnięta ogólnie okazały wyższe niż przeciętny mieszkaniec gór, ale patrząc na Cel każdy z tych zatwardziałych górali nagle czuł się mały. Nie niski, po prostu mały. Nie nazywano jej w końcu w Fortheimie "Niedźwiedzicą" bez powodu - kobieta miała szerokie, mocno zbudowane barki i mięśnie ramion jak bochenki chleba. "Wygląda, jakby mogła przerzucić sobie każdego z osobna przez ramię i wnieść na sam szczyt Tanagleigh", jak skomentowała Szlachetna Vira, tonem wahającym się między podziwem, a lękiem. Teraz pewnie nie odważyłaby się kazać swojej byłej podopiecznej szorować ołtarze. Philipa tak rozbawiła jej reakcja, że postanowił jej nie mówić, iż obecna Celeste pomogłaby jej wysprzątać cały plac święceń jakby tylko ją o to poprosiła (i to bez krztyny narzekania!). Jedynym, co się nie zmieniło, była burza złocistych loków, którą Walter wydawała się nie przejmować nawet jeśli przysłaniała jej czasem pół świata w trakcie pracy. Odruch odciągania włosów dłonią z czoła, by przerzucić je albo przez ramię, albo do tyłu, był dla niej bezwiedny jak oddech. Nawet teraz, gdy przedzierała się przodem przez gałęzie, nie przyszło jej do głowy, że mogłaby je po prostu związać i oszczędzić sobie kłopotu.
    - Nie wygląda, jakby tędy kiedykolwiek przechodziła - stwierdził Phil oceniając otoczenie.
    - Pewnie przestała podchodzić w stronę wioski - odparła Cel. - To przez te pułapki. Wyczuła, że ktoś jej tu nie chce.
    - Myślisz, że kiedyś w jakąś weszła?
    - Oby nie. W najlepszym wypadku uciekłaby po czymś takim na północ. W najgorszym... sam wiesz.
    - Wolę myśleć, że jest inteligentniejsza niż kłusownik, które je rozłożył - uznał Licho. - I że nic jej nie zmusiło do wyprowadzenia się z domu.
    - Tak. Na pewno wszystko z nią w porządku - zgodziła się z nim Celeste bez chwili zastanowienia.
    W końcu dotarli na miejsce.
    Kobieta zjechała ostrożnie na butach na otoczoną grubymi drzewami małą polankę, stworzoną przez lekko zapadnięty grunt. Przed nią stała średniego rozmiaru skarpa, a w niej ziało wejście do jamy. Zatrzymała się na chwilę w otworze.
    - Rusla? - zapytała, próbując wyczuć ślady jakiejś świadomości. Pustka. W środku nic nie żyło... ale to jeszcze nie znaczyło, że nora była pusta. Dopiero po głębszym wdechu weszła do środka, z sercem podchodzącym jej do gardła. Oby niczego tu nie było, oby tylko niczego tu nie było...
    Nikogo tam nie było. Ani żywego, ani martwego, jedynie zbierająca się we wgłębieniu woda. Odrobinę spokojniejsza, Celeste przykucnęła, szukając jakichkolwiek śladów byłego - lub obecnego - lokatora. I znalazła, choć dostrzegła to ledwo kątem oka: długi, gruby włos w kolorze jaskrawego błękitu, odcinający się krzykliwą barwą od ciemnego gruntu. Kobieta sięgnęła po niego. Takich rzeczy nie znajdowało się w zwyczajnej gawrze.
    - Otwór był poszerzany - usłyszała wołanie Phila za plecami. Mężczyzna wprawionym okiem tropiciela ocenił zniszczone deszczem ślady w wylocie. - Nie tak dawno - dodał po chwili, marszcząc brwi.
    - Ktoś tu na pewno nadal mieszka - zgodziła się z nim Niedźwiedzica prostując się. Tryumfalnie uniosła do góry swoje znalezisko. - Dorosły osobnik. Raczej nie planuje opuszczać tej okolicy.
    - Czyli jednak nasz kłusownik jest po prostu niekompetentny - stwierdził z przekąsem Licho, ale nie ukrywał westchnienia ulgi. - Szukamy dalej, czy-
    Jego twarz nagle stężała. Zmarszczył lekko nos i spojrzał do góry. Celeste nawet nie musiała sięgać własną mocą w przestrzeń. Coś się zbliżało. Coś wystarczająco magiczne, że drażniło szósty zmysł jej brata. Z sufitu jamy posypały się drobinki gliny, gdy jakieś ciężkie stworzenie zbliżyło się do krawędzi skarpy. Philip cofnął się powoli o kilka kroków, wzrok utkwiony gdzieś nad otworem wejściowym, dłoń w pobliżu rękojeści miecza. Cel ostrożnie podkradła się bliżej, próbując sięgnąć do świadomości gigantycznego zwierzęcia nad jej głową. Nadal go nie widziała, ale głębokie warczenie wydawało się trząść powietrzem wokół niej. Może uda jej się je uspokoić zanim...
    I N T R U Z, wrzeszczał każdy skrawek obcego umysłu, gdy tylko Walter go dotknęła. 
    - NA BOK! - krzyknęła do Philipa.
    Mężczyzna rzucił się do swojej lewej zanim warkot przerodził się w krótki, gardłowy ryk i stworzenie rzuciło się w jego stronę. Przednie łapy uderzyły w ziemię z przerażająco ciężkim łupnięciem, ale Licho, wprawiony latami zawodowego pakowania się w kłopoty, już stał z powrotem na nogach, gdy ogromna bestia minęła go o kilka metrów, wytracając impet dopiero na drugim końcu polany. Celeste wybiegła z jamy i zatrzymała się obok brata. Wyglądało na to, że wszystko z nim było w porządku. Ale nawet jeśli tylko udawał, teraz Walterowie mieli przed sobą poważniejszą sprawę.
    A sprawa ta dwukrotnie przerastała swoim rozmiarem konia pociągowego. Gigantyczny rudy niedźwiedź (o wiele zwinniejszy niż wyglądał, jak się okazało przed chwilą) parsknął ze złością. Eiraball Gorm - tak nazywali te piękne stworzenia Tanagleiczycy, od niespotykanego u normalnych niedźwiedzi długiego ogona, zakończonego zwijającym się pędzlem błękitnej sierści. Za granicą nazywano je "praniedźwiedziami tanagleiskimi", jako że zwięrzęta te nie żyły nigdzie indziej na kontynencie. Zwłaszcza teraz, gdy ich liczba zmalała do tego stopnia, iż daleko na południu przypisywano im kategorię istot legendarnych. Nawet w Hrekavhall, które znajdowało się głęboko w górach, z daleka od cywilizacji, sporo ludzi wierzyło, że całkowicie wyginęły. Jedynie Szlachetne Siostry opowiadały dzieciom jakoby praniedźwiedzie, będące przecież świętymi zwierzętami Dhyrala, mieszkały głęboko w sercach prastarych puszcz. Zgodnie z podaniami, każdy las wyrastał wokół gawry Eiraball Gorma i jeśli zwierzę zostałoby przepędzone, życie ich dotychczasowego domu zaczęłoby więdnąć. I była w tym jakaś prawda - stworzenia te miały pasywne magiczne właściwości. Oczywiście, to doprowadziło do bujdy, że błękitne włosy z ogona praniedźwiedzia zakopane w ziemi wspomagają wzrost roślin. A dla pozbawionych dobrej gleby rolnej głodnych ludzi było to jak cudowny ratunek. Dlatego nikt nie widział żadnego od dwustu lat.
    Nikt poza Walterami, oczywiście. Celeste jednego nawet wychowała. Dlatego nie miała żadnych wątpliwości, kto niezmiennie mieszkał w tej jamie odkąd opuściła Hrekavhall lata temu.
    Praniedźwiedzica stanęła na tylnych nogach, podpierając się ogonem. Wydała z siebie kolejny ryk, tym razem jednak bardziej przeciągnięty. Cel i bez swoich zdolności umiała usłyszeć w nim niemalże wahanie. Zwierzę nie rozumiało, dlaczego ta dwójka intruzów nadal nie opuściła jego domu, chociaż chwilę temu prawie próbowało zmiażdżyć jednego z nich. Kobieta podeszła o krok bliżej.
    - Rusla, to my! - powiedziała, uśmiechając się do niedźwiedzicy uspokajająco. - Celeste i Philip! Pamiętasz?
    Bestia opadła z powrotem na cztery łapy. Zmarszczyła nos, ale nie emanowała z niej już wściekłość, a jedynie głęboka konsternacja. Nie widywała się z ludźmi, jak więc rozumieć to dziwne zachowanie?
    - Wiem, że długo nas tu nie było - Walter zaczęła do niej podchodzić nieco pewniejszymi krokami. - Też cię prawie nie poznaliśmy...
    - Ostatni raz jak na mnie skoczyłaś byłaś wielkości owczarka - wtrącił Licho, jak zwykle radząc sobie złośliwymi komentarzami ze świadomością, że mógł tu zginąć.
    Rusla sapnęła. Celeste była już na tyle blisko, iż niedźwiedzica mogła wyczuć jej zapach. Niespodziewanie zwierzę zrobiło krok, wyciągając wielki łeb naprzód i prawie przewracając zaskoczoną kobietę nosem. Zamarła w bezruchu, pozwalając Rusli się obwąchać, aż usłyszała znajomy pomruk przypominający niemal jęk. Uśmiechnęła się, gdy tym razem cały łeb naparł na nią w przyjacielskim pozdrowieniu.
    - Och, też tęskniłam - Walter zarzuciła ręce na masywną szyję starej przyjaciółki i wtuliła twarz w futrzany kark.
    Philip widząc, że jego siostra ma już wszystko pod kontrolą, westchnął i podszedł do nich, zatrzymując się po drugiej stronie Rusli. Ta śledziła go wzrokiem, a gdy znalazł się w jej zasięgu szturchnęła łowcę czarownic nosem z cichym mruknięciem.
    - Przeprasza za tamto - przetłumaczyła Celeste.
    - Nic się nie stało - westchnął, drapiąc zwierzę za uchem. - Też bym się wkurzył jakbym zastał dwójkę obcych we własnym domu... ale następnym razem najpierw zapytaj "Kto tam?", dobrze?
    W odpowiedzi dostał niejednoznaczne kichnięcie.
    - Nie mogę się nadziwić, jak ty wyrosłaś - Celeste cofnęła się o krok w tył, próbując objąć całe rude cielsko wzrokiem, ale łeb Rusli tylko podążył za nią, domagając się więcej pieszczot. - No już dobrze, ty przerośnięty szczeniaku. Kto jest moją kochaną dziewczynką, no kto? - głos Cel typowym jej zwyczajem nabrał infantylnego tonu, jakby faktycznie mówiła do małego pieska zamiast ogromnej, pół legendarnej bestii.
    Tak jak gdy Rusla była jeszcze małym niedźwiadkiem, kobieta ujęła jej łeb w dłonie (cóż, na tyle na ile mogła) i zaczęła ją drapać palcami pod brodą. Reakcja nie zajęła długo - ledwo niedźwiedzica zamknęła oczy z zadowoleniem, gdy nogi dosłownie się pod nią ugięły. Phil zaklął pod nosem, o włos unikając przygniecenia po raz drugi w przeciągu dziesięciu minut.
    - Cielsko jak stodoła, ale mózg tej samej wielkości co dawniej - stwierdził. Cel już siedziała na ziemi, z łbem Rusli przygniatającym jej uda. Philipowi pozostała jedyna logiczna opcja: usiąść obok niej nim ominie go szansa na pogłaskanie najrzadszego stworzenia Tanaghleighu. Zdjął więc rękawice i zanurzył dłoń w gęstym futrze.
    - Ktoś tu się wcześnie szykuje do spania - zauważył. - Nie za gruba warstwa jak na początek jesieni?
    Rusla fuknęła.
    - Nieładnie tak komentować wyglądu damy, Philip - Celeste nawet nie patrzyła w jego stronę, zaabsorbowana ściskaniem kudłatych policzków.
    - W promieniu kilku kilometrów nie ma tu ani jednej damy - sprostował. - Ja tu widzę tylko dwie niedźwiedzice.
    Bliźniaczka uniosła głowę w jego stronę, mając na końcu języka ripostę, ale po sekundzie zdecydowała się jednak zamknąć usta.
    - No dobra, wcale mnie to nie uraziło - przyznała. - Dama nie umiałaby naprawić Holtowi uprzęży do wozu.
    - Nie brałaby się też pewnie do ostrzenia kos, łatania dachów, zastępowania Markusa w kuźni...
    - Do czego zmierzasz? - kobieta wyczuła w głosie brata znajomy ton. Spojrzała na niego ze zmęczonym uśmiechem.
    Philip zmieszał się na moment. Chociaż byli w dokładnie tym samym wieku, Cel wydawała się naturalnie wczuwać w rolę starszej siostry, razem z roztaczaniem wokół siebie identycznego poziomu autorytetu. To dlatego częściej ona niańczyła Philipa niż on ją, ale to nie wykluczało go z prawa do powiedzenia jej raz na jakiś czas, że powinna sobie zrobić przerwę. Do tego zmierzał. Znowu.
    - Przyjechaliśmy tutaj żeby odpocząć od miasta, pamiętasz? - powiedział w końcu.
    - A co właśnie robimy...? - kobieta wskazała szerokim gestem na otaczające polanę drzewa.
    - Miałem na myśli obowiązki.  P r a c ę.  Stanęłaś w centrum wioski i pierwsze, co ci przyszło do głowy, to że dach Domu Zgromadzeń wymaga naprawy przed zimą.
    - Bo wymagał.
    - Cel, ktoś i tak by się tym zajął - przerwał jej Phil, zanim znowu siostra ucieknie się do tłumaczeń. - Nie musiałaś w niczym pomagać. Nikt cię nawet nie poprosił o pomoc. Możesz w końcu odetchnąć od roboty w zakładzie, w polu, stajniach... - uciekł wzrokiem w kierunku własnych palców drapiących Ruslę za okrągłym uchem. - W Fortheimie sąsiedzi przynajmniej nas lubią. I się odwdzięczają za pomoc. Nie bez powodu tam zostaliśmy.
    ...nawet po śmierci taty. To tak naprawdę chciał powiedzieć i Cel doskonale go rozumiała. W Hrekavhall trzymała ich matka. W Fortheimie trzymał ich ojciec. Teraz już nie było z nimi żadnego z nich, a mimo wszystko wybrali wielkie miasto zamiast gór i lasów, w których spędzili dzieciństwo. Chociaż mieszanina magicznych bodźców w zatłoczonym mieście przyprawiała czasem Philipa o ból głowy, chociaż jedyne stworzenia z jakimi Celeste miała kontakt były w większości znudzonymi zwierzętami gospodarskimi, żadnemu z nich do głowy nie przyszło, by wrócić do domu.
    Śmieszne słowo, "dom". Przez tyle lat na południu mała Walter myślała, że był w górach i nie mogła tego zmienić, a teraz, gdy przyjechała do wioski, nie mogła się doczekać, aż wróci do swojego domu w Fortheimie. Spacer przez znajomą puszczę, by zobaczyć się ze starą przyjaciółką był świetny, ale teraz już była pewna, gdzie naprawdę było jej miejsce w świecie... nawet jeśli będzie łatała dachy i uspokajała krowy do końca życia. Tak długo jak miała ze sobą Philipa, Ena, Katyę i resztę swojej przygarniętej rodziny, była szczęśliwa.
    - Jutro wracamy do domu z karawaną Ljota - powiedziała stanowczo, jakby składała bratu obietnicę. Albo jakby próbowała samą siebie do tego przekonać. Było to bardzo ciężkie czując przyjemny ciężar niedźwiedziego łba na nogach i słuchając zadowolonych pomruków jego właścicielki.
    Licho uniósł brew powątpiewająco.
    - Żadnych przysług? Całe kilkanaście godzin?
    - Więcej! Potem mamy całe kilka dni drogi z dala od cywilizacji, ani jednego dziurawego dachu w zasięgu wzroku - Celeste pokiwała głową. 
    - Czasem naprawdę mnie martwi, że jedynym, co może cię powstrzymać od pracy, jest całkowite odcięcie od cywilizacji.
    - Dramatyzujesz - kobieta przewróciła oczami. - A teraz, skoro prawdopodobnie długo tu nie wrócimy, nacieszmy się jak miękka jest zimowa warstwa futra Rusli bez rozmyślania o kryzysie egzystencjalnym.
    Uwaga trafiła celnie i Phil zszedł z tematu. Za poradą siostry spróbował skupić się wyłącznie na tym, jak dobrze jest głaskać zwierzę kilkakrotnie razy większe od ciebie, które nie chce ci przy okazji zrobić krzywdy. Bycie bratem Celeste Walter (jakkolwiek irytującym nie było dbanie o kogoś, kto najpierw woli dbać o wszystkich innych) miało czasem swoje wielkie, kudłate i lubiące pieszczoty plusy. Majestatycznej Eiraball Gorm bardzo podobała się poświęcona uwaga. Raz na jakiś czas jej ogon leniwie przesuwał się z jednej strony na drugą, z błękitnym pędzlem zawijającym się na końcu jak sztywna wstążka. W powietrzu unosił się jedynie szum drzew na wietrze i okazjonalne okrzyki ptaków. I chociaż Licho doskonale pamiętał, że w tym lesie mieszkało o wiele więcej drapieżników poza samą Ruslą, z Cel u boku nie były już w jego głowie takie straszne. W jej towarzystwie nawet najmroczniejsze puszcze wydawały się oazami spokoju w zmieniającym się świecie.
    Jakkolwiek jednak atmosfera nie byłaby przyjemna, Philip nie potrafił od tak odpuścić. Ośli upór był w końcu u Walterów rodzinny i Niedźwiedzica nie miała do niego wyłącznych praw. Dlatego, mimo jej usilnych starań, do uszu Cel dotarł gderliwy pomruk:
    - Znając moje szczęście i tak jutro koło w wozie Ljota trafi szlag. Albo od razu całą ośkę. I moje dzisiejsze gadanie pójdzie tam, gdzie najwyraźniej jego miejsce: głęboko w lesie.

Song Theme

Relacje z innymi postaciami

        Walterowie byli specyficznym rodem. Korzenie rodziny Celeste sięgają czasów, gdy Fortheim nadal był częścią Avrilu. Mieli wystarczająco, by utrzymać piętrowy dworek niedaleko głównej drogi do miasta, między Bramą Królewską i Kamienną, jednak nigdy na tyle, by uznać Walterów za zamożnych. Ot, zwyczajny ród kowali i rzemieślników. Trudno stwierdzić jak, ale na pewnym etapie dworek przekształcił się w zajazd, który przestał działać, gdy nikt nie był w stanie go w całości utrzymać. Tak więc w mieście pozostał Seamus Walter, pusty dom i dobudowany do niego zakład. Wszystko to zostawił w spadku swoim dzieciom, a ponieważ Philip zdecydował się zostać łowcą czarownic, to Celeste przejęła ojcowski fach. 
    Ciężko powiedzieć, kto z podmiejskiej społeczności Fortheimu jej nie zna. Tej kobiety jest wszędzie pełno - to naprawia komuś narzędzia rolnicze, to dogląda chorych zwierząt, to zaś plecie dzieciakom warkocze (albo daje je pleść sobie, jak już ją przekonają, by usiadła na kilka minut). Wydaje się, że nie ma pracy, której zawsze pomocna Niedźwiedzica nie mogłaby się podjąć i jakaś zawsze się dla niej znajdzie... czy też raczej jakaś zawsze znajdzie . Gdyby Cel kazała sobie płacić za każdym razem, gdy ktoś ją poprosi o jakąś przysługę, Walterowie mogliby się już domagać w urzędzie tytułu szlacheckiego.
    O ile każdy wychwala dobroć kobiety do jakiegokolwiek bóstwa w jakie wierzy, o tyle niektórym z roku na rok coraz mniej się ta sytuacja podoba. Philip, z racji bycia jej kochanym bratem, chwyta się każdej okazji, by jej przypomnieć, że niebo nie runie im na głowy, jeśli weźmie sobie dzień wolny. Jakkolwiek większość jego prób nie byłaby bezskuteczna, nie przechodzą bez echa. Cel bardzo ceni sobie jego zdanie i jeśli ktoś umiałby ją trafić swoimi słowami w samo serce to właśnie on. Koniec końców są bliźniętami, na dodatek też jedyną swoją rodziną - żadne nie pozwoliłoby, by drugie zrobiło sobie krzywdę własną głupotą. Celeste może udawać starszą siostrę (z jej imponującą posturą i charakterem nie jest to trudne), ale Phil ma pełne prawo suszyć jej głowę o to, by raz na jakiś czas pomyślała o sobie, bo ktoś po prostu musi. Oczywiście istnieje od tej reguły wyjątek: jeśli to właśnie jej brat czegoś potrzebuje, Cel nie przyjmuje absolutnie żadnych protestów.
    Walterów może być tylko dwójka, ale zdaniem Niedźwiedzicy jej rodzina liczy o wiele więcej osób. Zgodnie z zasadami wszechświata, jeśli ktoś raz odwiedził zajazd i spotkał jego gospodynię, przyjdzie tam jeszcze wiele razy. I nie ma czemu się dziwić - Celeste przyjmuje z otwartymi rękoma każdego gościa, bez zastanowienia dokłada do stołu tyle nakryć ile tylko potrzeba, bardzo szybko zaprzyjaźnia się z nowymi ludźmi i jeszcze nie zdarzyłoby się, by kogoś do siebie zniechęciła po prostu będąc sobą. Wyznaje też zasadę, że jeśli ktoś jej przybranej rodziny przyprowadzi na kolację do zajazdu nową zagubioną duszyczkę, to nie może być to ktoś zły. Tak więc towarzystwo w domu Walterów od kilku lat wyłącznie się rozrasta o nowych znajomych, znajomych nowych znajomych, i tak dalej.
    Stanowczą większość tej grupy stanowią przyjaciele Philipa, jak Akhme lub Katya, ale na czele bez dwóch zdań stoi Engel Mittal. Licho przyprowadzając go do siostry chyba nie zdawał sobie jeszcze sprawy, co uczynił. En nie tyle został przez Cel przyjęty - ona tego artystę zaadoptowała. Jest dla niej trochę jak młodszy braciszek, którego może rozpieszczać do woli, gdy jej faktyczny brat jej na to nie pozwala. Na całe szczęście Engel nie ma żadnych zastrzeżeń co do duszenia go w powitalnym i pożegnalnym uścisku, przyjął też zaoferowany mu pokój i wpada we wszystkie święta. I wszystko byłoby pięknie, gdyby Philip nie zdołał go już przeciągnąć na swoją stronę w kwestii tego, że Celeste za mało o siebie dba. Teraz już mają nad nią przewagę liczebną.

Inne

  •     Pamięć Celeste niektórych czasem przeraża. Zwłaszcza do imion. Nie tylko pamięta dokładnie każdego po ledwie jednym spotkaniu, potrafi wymienić też wszystkie osoby, o których tylko słyszała, ale jeszcze nie spotkała. Dalej pamięta, na których nauczycieli Philip marudził najbardziej, całą grupę teatralną Ena, a nawet którzy uczniowie najbardziej zachodzą Akhme za skórę. I to nadal jeszcze nic - stanowczą większość znajomych Cel w końcu stanowią zwierzęta, a jeśli któreś nie ma imienia, to ona je im nadaje. Wszystkie konie, krowy, psy, koty, wróble, a przecież ma jeszcze masę znajomych, którzy zostali w lasach Hrekavhall! Jakże życie byłoby prostsze gdyby wszystkie regułki w szkółce kapłańskiej zapadały jej w pamięć równie łatwo...
  •     Tak jak ona często słyszy o większej ilości ludzi niż dziennie spotyka, tak i jej sława najwyraźniej ją wyprzedza. Zdarzyło się już kilkakrotnie, że do zakładu przyszedł jakiś mieszczanin, albo i nawet czyjś służący, szukając "zaklinaczki zwierząt, Celeste Walter". Niedźwiedzica odwiedzała już kilkukrotnie w interesach miejskie stajnie, dzielnice mieszkalne, a nawet i arystokratyczne włości, pomagając różnym ludziom lepiej zrozumieć ich pupili. Walter uwielbia wykorzystywać swój specyficzny magiczny talent do komunikacji ze zwierzętami, dlatego z chęcią przyjmuje te "specjalne" zlecenia i czerpie z nich najwięcej satysfakcji.
  •     Nie da się ukryć, że ulubionymi zwierzętami Celeste są te, z którymi zwykły człowiek nie powinien umyślnie szukać kontaktu, wliczając w to wszelkie bestie magiczne. Im są większe oraz groźniejsze, tym bardziej fascynować ją będzie jak to byłoby z nimi "porozmawiać". Zdecydowanie winne temu są jej specjalne zdolności. Kobieta nie tylko potrafi wyczuwać ich emocje i niejako myśli, sama jej obecność w jakiś sposób aktywnie daje im pozytywne sygnały. Dlatego od dziecka bardzo rzadko zdarzyło się, by któryś z "dzikich przyjaciół" ją zaatakował, a jeśli do tego doszło, to udawało jej się sprostować to "nieporozumienie" dosyć szybko. Stąd też jej uwielbienie do wielkich, silnych stworzeń. Nie zrozumcie mnie źle - kocha je wszystkie jednakowo, ale nie bez powodu przyjęła przezwisko "Niedźwiedzica" z pewną dumą. 
  •     To, że jest utalentowaną rzemieślniczką każdy widzi. Jednym z jej ulubionych zajęć jednakże jest prosta biżuteria, bo to robi wyłącznie z własnej inicjatywy. Często zbiera skórzane odpadki w zakładzie, by później pociąć je w paski i zrobić z nich bransoletki. Te bardziej wymyślne często daje w prezencie przyjaciołom lub zostawia sobie. Próbowała również robienia prostej metalowej biżuterii, ale ta wymaga o wiele więcej czasu i finezji. Dlatego puste metalowe obręcze i zaciski sprzedaje do miasta, gdzie dostaną je do rąk lepsi artyści od niej. Poza zaplataniem rzemyków bardzo lubi pleść wieńce z kwiatów oraz warkocze (co jest dosyć zabawne, bo własnych włosów nawet nie spina w kucyk).