piątek, 17 listopada 2017

Od Ekateriny (CD Huginna i Muninna) - Ruiny

     Ekaterina wpatrzyła się w dwa posilające się ptaki i przekrzywiła lekko głowę. Była niemal pewna, że zarówno kruki jak i Rauer lada chwila usłyszą odgłos pracujących na pełnych obrotach trybików przeskakujących w jej głowie. Przede wszystkim zastanawiała się nad tym jakim prawem Huginn z Muninnem mogą wiedzieć o wszystkim w mieście, skoro są tylko dwójką kruków i poza tym, że wyglądali nieco mniej ptasio niż powinni raczej się nie wyróżniali. Chociaż co ona mogła o tym wszystkim wiedzieć. Szeroko zakrojona magia nigdy specjalnie jej nie interesowała, a rozmawiające ze sobą Myśl i Pamięć z całą pewnością mogły nosić etykietkę istot magicznych. Były więc daleko poza kwalifikacjami Katy.
     - Skoro wiecie o wszystkim o czym warto wiedzieć w tym mieście... - zaczęła ostrożnie, z wyjątkową dokładnością dobierając kolejne słowa - Dlaczego nie współpracujecie ze strażą? Wielu przestępstw dałoby się uniknąć dzięki takiej współpracy.
     Jeden z ptaków przerwał pochłanianie swojego podarunku i zerknął na nią jednym okiem. Ekaterinie przez chwilę mignął słabo widoczny odcień ciemnej czerwieni, gdy światło padło na kruka pod odpowiednim kątem. Nie miała jednak pewności czy aby jej się to nie przywidziało, więc zdecydowała się nie przypisywać tej cechy dziwnemu krukowi, dopóki nie zyska co do niej absolutnej pewności.
     - Nie lubimy mieszać się w nie nasze sprawy - stwierdził od niechcenia. 
   - Śmiertelnicy sami powinni rozwiązywać swoje problemy - dodał drugi, tym samym sugerującym oczywistość odpowiedzi tonem.
     - Ale... - zaczęła Kata. Urwała jednak uświadomiwszy sobie, że nie ma na podorędziu żadnego sensownego argumentu i zmarszczyła brwi skonsternowana. - Nie rozumiem tego waszego sposobu bycia. - przyznała w końcu ze zrezygnowanym westchnięciem.
     Na wargach Rauera zatańczył rozbawiony uśmieszek. Znał Ekaterinę na tyle, żeby spodziewać się podobnego przebiegu rozmowy. Centaurzyca każdą nowo zdobytą wiedzę w miarę możliwości przekładała na przydatność w swojej pracy. Rauer pokusił się kiedyś nawet o stwierdzenie, iż stanowi to jej ulubione hobby zaraz po łapaniu wszelkiej maści bandziorów, a ona nie zaprzeczyła jednoznacznie, więc uznał to za jasny znak, że nie pomylił się w ocenie. Ekaterina i jej służba były ze sobą nierozerwalnie złączone w ten niezwykle fascynujący sposób, gdzie człowiek nie ma pewności jak daleko posunie się obserwowany w obronie własnego celu życia. A Rauer nie miał ochoty sprawdzać na ile sposobów można człowieka skrzywdzić naginatą.
     Kata w tym czasie zdążyła wypytać Huginna i Muninna o inne nurtujące ją pytania. Jej mina świadczyła o tym, że ani na jedno z nich nie otrzymała w pełni satysfakcjonującej odpowiedzi. Przeczesała palcami blond włosy i założyła kilka luźniejszych pasemek za uszy. Na twarzy miała wymalowane coś, co bardzo blisko graniczyło ze zmartwieniem.
     - Powinniśmy wracać do pracy - zakomunikował któryś z ostatnich przechodzących w pobliżu strażników. Cały budynek został gruntownie przeszukany, zbadany i zabezpieczony. Nie było już powodów dłużej w nim tkwić.
     Ekaterina w odpowiedzi machnęła strażnikowi ręką na znak, że przyjęła polecenie do wiadomości. Przestąpiła z kopyta na kopyto, zerkając to w stronę wyjścia, to znów na kruki. Nie chciała ich zostawić, bo podświadomie rozumiała, że ich drogi najpewniej jeszcze długo się przetną. Nie miała gwarancji czy Cisi Obserwatorzy w ogóle zechcą po raz kolejny ją odnaleźć.
          Powinnam sobie darować, uznała niechętnie, w końcu podejmując decyzję. Niestety konieczność rzadko szła w parze z jej stylem działania. Ekaterina jak jedna z niewielu rozumiała aż nazbyt dobrze, że ścisłe przestrzeganie regulaminów ogranicza bardziej niż cokolwiek innego. Cała jej legendarna skuteczność oparta była przede wszystkim na umiejętnym naginaniu wszystkich świętych zasad służby miastu. Nie zaszłaby tak daleko, gdyby polegała wyłącznie na zdrowym rozsądku służbistki.
     - Macie moje najszczersze podziękowania. Straż wam tego nie zapomni - oznajmiła nieco zbyt oficjalnie i odchrząknęła dyskretnie dla poprawy tonu głosu - Rauer, zbieraj się.
     Rauer dotychczas oparty o parapet, odepchnął się od niego i stanął prosto. Na jego ustach igrał na wpół litościwy, rozbawiony uśmieszek skierowany do nikogo innego jak centaurzycy. Młodszego stażem strażnika jej postawa musiała ogromnie bawić. Ekaterina zawsze sprawiała wrażenie jakby... innej. Myślała inaczej niż rodowici Fortheimczycy, zachowywała się inaczej, a nawet mówiła w sposób, którego nie dało się dopasować do żadnej z dzielnic miasta. Nieważne jak bardzo by się nie starała i tak była kimś obcym. Miała świeże i skrajnie nieoczywiste spojrzenie na wiele spraw, ale też nie wyłapywała niektórych oczywistych dla wszystkich sensów. Rola Cichych była tego doskonałym przykładem.
     - Centaura woła obowiązek. - zakrakał Muninn. Swoje słowa kierował jednak bardziej do swojego opierzonego kompana niż do dwójki strażników. Po drożdżówce nie został nawet najmniejszy ślad.
     - A to zupełnie do nich niepodobne - zgodził się z nim Huginn.
     - Skąd wy możecie to wiedzieć? - Kata uniosła brwi w geście zaskoczenia.
    - Bo oni wiedzą wszystko - odparł Rauer z coraz bardziej oczywistym rozbawieniem wbrew woli wykrzywiającym mu wargi w niestosownie szerokim uśmiechu.
     - To niemożliwe - zaprzeczyła centaurzyca, kręcąc głową dla wzmocnienia swoich słów. - Nikt nie może wiedzieć wszystkiego.
     - Mało jeszcze widziałaś - rzucił Myśl w odpowiedzi.
     - Podczas, gdy masz większe zmartwienia na głowie. - przypomniał drugi kruk.
     Tym razem to Rauer nieco się zdziwił. Ekaterina uśmiechnęła się, będąc niezmiernie dumną z siebie - przynajmniej w tej kwestii się nie pogubiła.
     - Chodzi o ten dok. Jeśli to nie złodzieje zastawili pułapkę, ktoś inny musiał to zrobić.
   - Dokładnie - potwierdził Huginn i najzwyczajniej w świecie przygładził dziobem pióra na piersi, sprawiając, że zabłyszczały przyjemną dla oka aksamitną czernią.
     - Odpuść sobie, Kata... - westchnął Rauer, posyłając ptakom spojrzenie mówiące: ,,I coście najlepszego zrobili?" - Odpowiednie organy zajmą się śledztwem. Nie musisz robić wszystkiego sama...
     Ale Ekaterina niezbyt dokładnie słuchała jego tyrady. Rauer mógł sobie mówić co i ile chciał. Nie był jej przełożonym, a jedynie człowiekiem nieco niższym w hierarchii, wobec czego byli sobie niemal równi (co prawda jedynie w sensie przenośnym, patrząc na wysokość końskiego kłębu). Nie musiała go słuchać, ani traktować jego sugestii nazbyt poważnie. Miała swój własny rozum i była zupełnie pewna, że potrafi zrobić z niego właściwy użytek, a pozytywnie rozwiązana sprawa z tajemniczym składem prochu była jedynie przyjemnym skutkiem ubocznym.
     - W ogóle mnie nie słuchasz! - zarzucił jej w końcu, gdy z zamyśloną miną ruszyła w stronę, gdzie jeszcze do niedawna stały beczki z prochem. Huginn poderwał się z parapetu i przeciął szerokość hangaru, by przysiąść na jednej z porzuconych wewnątrz zbutwiałych skrzynek. Muninn dołączył do niego chwilę później.
      - Słyszę każde twoje słowo - rzuciła w końcu, posyłając Rauerowi krótkie spojrzenie przez ramię, a potem na powrót skupiła się na badaniu okolicy. Musiało być coś, co przegapiła. Nawet jeśli nie w środku, to na zewnątrz, ale gdzieś jakiś ślad zostać przecież musiał. Z doświadczenia wiedziała, że nikt nie popełnia zbrodni doskonałych, a każdy plan musiał mieć jakieś luki. Dotychczas Fortheim nie gościł żadnego niemożliwego do złapania przestępcy i stan ten miał utrzymać się jeszcze długo. Tak długo jak Ekaterina stała na straży nie było mowy, by w mieście działo się gorzej niż powinno.
     - Może i słyszysz, ale na pewno nie słuchasz. - oznajmił cierpko Rauer.
     - Niewielka różnica... - Kata przytupnęła mocniej niż było to konieczne. Zupełnie nie pasowało to do obojętnego tonu jej głosu, a mimo wszystko po okolicy rozniosło się satysfakcjonujące, głuche łupnięcie kopyta w drewno. Dźwięk o tyle interesujący, że zasypana trocinami podłoga doku powinna być wyłożona kamieniem.
     Rauer jęknął błagalnie i złożył dłonie jak do modlitwy, gdy Ekaterina posłała mu triumfujące spojrzenie. Jeżeli faktycznie udało jej się namierzyć klapę w podłodze oznaczało to ni mniej, ni więcej, że musiałby tam zejść i bardzo dokładnie się rozejrzeć. Centaurzyca stanowczo nie przepadała za drabinami, a te z identyczną niechęcią utrudniały jej życie. Paradoksalnie właśnie w obliczu takiej przeszkody była zupełnie bezradna i zmuszona korzystać z pomocy dwunogów, co zdawało się ani trochę jej nie drażnić.
     - Uśmiechnij się. Wyobraź sobie ile zyskasz na odkryciu tej tajemnicy - zachęciła go pogodnie, uprzątając zalegające wszędzie wióry aż w końcu odsłoniła całą powierzchnię sprytnie zakamuflowanych drzwi. Kto szukałby przejścia pod ogromną stertą beczek i stertą trocin? Wydawało się to być kryjówką idealną. Prawdopodobnie strażnicy nigdy nie odkryliby tajnego przejścia, gdyby nie interwencja Myśli i Pamięci. Kruki po raz kolejny okazały się być nieopisanie pomocną dwójką.
     Rauer zmarszczył sceptycznie brwi, poprawił jeden z naramienników i sprawdził czy średniej długości miecz - standardowa broń oddelegowanej do sprawdzenia doku grupy - nie blokuje się przy próbach jego wyciągnięcia. Nie był zachwycony samotną wycieczką w podziemia, a Kata to rozumiała. Nie mogła mu jednak ułatwić zadania. W końcu mężczyzna zdecydował się podejść bliżej i zaczekał aż Ekaterina podniesie ciężką klapę w podłodze. Centaurzyca dawno temu udowodniła, że niewielu mężczyzn dorównuje jej siłą, więc nigdy nikomu nie przyszło do głowy, by sugerować jej wyręczenie w wysiłku fizycznym. Takie propozycje padały jedynie wówczas, gdy ktoś chciał ją zdenerwować.
     - Droga wolna - stwierdziła do wtóru upadającej ciężko drewnianej konstrukcji. Ściany doku jakby zadrżały od hałasu, a z górnego piętra na ich głowy posypały się drewniane wióry. - Nie zabaw tam za długo.
     - A żeby cię pchły oblazły... - mruknął Rauer, gramoląc się po drabinie w dół.
     Ekaterina odprowadziła go spojrzeniem aż w końcu strażnik zniknął jej z oczu. Machnęła ręką na kruki, zachęcając je do opuszczenia razem z nią doku. Ściany z ledwością podtrzymywały ostały się w całości, względnie solidny sufit i niebezpiecznie było przebywać wewnątrz zbyt długo. Budynek doku nadawał się wyłącznie do rozbiórki. Zwłaszcza, że znaczna jego część mogłaby zostać bez trudu zalana, gdyby w którymś momencie nie wytrzymały wrota oddzielające wnętrze doku od morza. Co prawda nikomu raczej nie przychodziło do głowy, by schodzić do wnętrza przeznaczonego dla łodzi suchego basenu, ale i tak łatwo było o głupi wypadek.
     - Twój kolega jest w niebezpieczeństwie - stwierdził w końcu jeden z kruków. Razem z Ekateriną i swoim nieodłącznym towarzyszem czekali niedaleko drzwi wejściowych na powrót Rauera. Kata nie potrafiła odwrócić wzorku od budynku, usilnie coś analizując.
     - Jest doświadczony... Poradzi sobie - zapewniła.
     - Ale z naturą jeszcze nikt nie wygrał. - odparł Pamięć.
     - Dlaczego Rauer miałby się z nią mierzyć...?
    Pytanie to zawisło na chwilę w powietrzu, równolegle do jęku drewnianych podpór podtrzymujących dach. Ekaterina zamarła w bezruchu, natychmiast koncentrując całą uwagę na górnej części budowli. Otworzyła szeroko oczy i zastrzygła długimi uszami, wyłapując coraz więcej protestów konstrukcji.
     - Odsuńcie się od doku! - krzyknęła, momentalnie zrywając się do galopu w stronę swoich towarzyszy. Strażnicy nie zadawali zbędnych pytań. Ekaterina kazała im uciekać, więc wszyscy rzucili się do ucieczki. Nie alarmowałaby ich, gdyby nie miała dobrego powodu.
     Budynek w tym czasie zdążył zakołysać się niebezpiecznie w posadach. Trzasnęły podtrzymujące strop belki, a ściany zapadły się do środka jakby ktoś zniszczył domek z kart. Nad okolicę wystrzeliła chmura pyłu i trocin. Tylko jedna ściana pozostała na swoim miejscu, a i ona niebezpiecznie się przechyliła ku środkowi. Dok przeszedł do historii na oczach skulonych pod fasadami portowych sklepików strażników. Także i Katy, która z mocno bijącym sercem myślała tylko o jednej rzeczy.
     - Są wszyscy? - spytał ktoś.
     Pokręciła przecząco głową.
     - Rauer został. - odpowiedziała cicho.
     - Rauer?! Gdzie?!
     Wskazała palcem na ruiny doku. Kilku strażników zaklęło głośno, od razu spisując swojego towarzysza na straty. Może przeżył? Może nic mu nie jest? Nie wiedziała czy może pozwolić sobie na taki optymizm. Była jednak pewna, że znajdzie sposób, by dostać się pod dok. Musiała pomóc Rauerowi, jeśli żył lub wydostać stamtąd jego ciało, gdyby mu się nie poszczęściło. Dopiero wtedy będzie mogła odszukać tych, którzy zastawili pułapkę. I wszyscy oni słono zapłacą.
Kruki? Piękne to może i nie jest, ale za to powiało dramatyzmem!

piątek, 10 listopada 2017

Sargent


When the day breaks
When the sun burns
When the night comes freezing our world
Let's go find what is waiting
At the end of everything

Opis
         Pozwól, że opowiem Ci pewną historię. Nie będzie ona żadną baśnią, czy legendą, chociaż łącząc i przeplatając ze sobą fikcję z życiem mogłaby przez pomyłkę zostać uznana za którąś z nich.
   Podejdź więc bliżej, a opowiem Ci o falach, sztormach, o dźwięku zanurzanych wioseł i o szeleście targanej wiatrem bandery. Musisz jednak zachować cieszę i wsłuchać się dokładnie w to, co mówię, albowiem inaczej nie usłyszysz melodii, którą śpiewa Ci do ucha wzburzone morze.
   Zanim jednak przejdziemy do faktycznej części opowieści, porozmawiajmy przez chwilę o pragnieniu, dobrze? Porozmawiajmy o Twoich marzeniach, o Twoim świecie, o tym, co jest dla Ciebie najcenniejsze i co daje Ci szczęście, chociaż doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że w każdym momencie jest w stanie pochłonąć Cię w całości. Nie zabiorę Ci dużo czasu, obiecuję.
   Mam jeszcze jedną jedyną, ostatnią prośbę. Cokolwiek masz teraz przed oczami, o czymkolwiek sobie pomyślałeś, cokolwiek nie byłoby Twoim dającym Ci życie skarbem, proszę, niech na ten krótki czas przybierze formę morza. Niech przypomina spienione fale i statki, kołyszące się na wodzie.
   Spokojnie, wytrzymaj, bo już prawie kończymy. Teraz jedynie musisz sobie wyobrazić, że ktoś Ci tą cenną rzecz odbiera. Zabiera, wyrywa, pozbawia Cię dotychczasowego życia, skazując na długą, bo aż sześcioletnią tułaczkę, tak samo jak lata temu pewną piratkę, pozbawioną statku i załogi, los wtrącił do więzienia, a po ucieczce zmusił do długiego życia na stałym kontynencie, nie raz naprawdę daleko zdecydowanie za daleko od jej ukochanego oceanu. Ale o tym za chwilę, zacznijmy wszystko pomału. Najlepiej od początku. Wróćmy więc do obiecanej historii.
      Nikt tak naprawdę nie wie jak, przez kogo, ani nawet skąd na świat przyszła dziewczyna, która, jak to mawiają ludzie w niektórych portach, koloryzując przy tym niemal każde słowo „już od małego była niczym ludzki odpowiednik spienionych grzbietów potężnych fal słonego, jak ona sama oceanu”. I chociaż porównywanie piratów do morza wydaje się aż zbyt oczywistym zabiegiem, to z wiadomych powodów w przypadku większości korsarzy zdaje ono egzamin. Jednak, kiedy żeglarze, określani często jako ludzie niesamowicie zmienni, porównywani są do raz spokojnych, a raz wzburzonych wód, Thalia Sargent przez całe swoje życie pozostaje nieokiełznanym i silnym sztormem. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy większą winę ponosi za to wygląd, charakter, czy profesja kobiety, ale stanowcza większość ludzi, która miała ze Szkwał do czynienia (mowa tutaj nie tylko o mieszkańcach Dal-virii, czy Fortheimu, ale przede wszystkim stałych bywalcach przeróżnych, odległych miast portowych) szczerze wątpi w jej człowieczeństwo. Bardzo słusznie z resztą, chociaż zdecydowanie mniej słuszne w tym wypadku jest okrzykiwanie piratki pomiotem diabła, przy czym dziewczyna za każdym razem z wielkim bólem zmuszona jest przyznać, iż to niestety nie tę drogę obrały jej korzenie. 
   Nazwisko Sargent zdążyło się już zapisać na kartach historii nie jednej krainy, choć nigdzie jeszcze nie zostało ono okryte dobrą, albo chociażby nawet i neutralną, nikomu nie wadzącą sławą. Thalia znana była już jako samozwańcza kapitan Przeklętej Syreny- okrętu skradzionego z królewskiego portu w Dal-virii, uciekinierka z castelijskiego więzienia, a także nieformalna i formalna członkini królewskiego klanu Orłów z Ikramu. Zyskanie tego ostatniego stanowiska na pewien czas zapewniło jej swego rodzaju immunitet i gwarancję, że nikt nie połączy jej nazwiska z poszukiwanym wizerunkiem piratki, chociaż aż trudno uwierzyć, że nawet przez krótki czas, komuś wyglądającemu tak podejrzanie jak ona udało się wcielić i żyć życiem osoby tak innej (i, nie oszukujmy się, zdecydowanie ważniejszej w społeczeństwie), nie zamieniając w swoim bezpardonowym zachowaniu i zdecydowanie nie eleganckim, ani nawet kobiecym ubiorze, czy manierach absolutnie niczego. 
   Chyba nikogo specjalnie to nie zaskoczy, jeśli powiem, że osobie, która od małego wychowywana była na kołyszącym się pokładzie okrętu, wśród piratów, korsarzy i złodziei, długoterminowa praca nie tylko w imię prawa, ale także pod patronatem samego króla nie wydawała się wymarzonym pomysłem na życie. To nie tylko przez swój głupi upór, ale przede wszystkim z powodu „dumy zawodowej” kobieta w porę zrezygnowała z przynależności do klanu, nim jej prawdziwa tożsamość zostałaby zdemaskowana, choć fakt, iż przypadkiem udało jej się zrobić odpowiednią rzecz w odpowiednim czasie można uznać jedynie za szczęśliwe zrządzenie losu. W innym wypadku Sargent groziłoby podzielenie losów Szarego, a co za tym idzie, otarcie się o skończenie swojego burzliwego, niepoważnie chaotycznego życia w wieku dwudziestu ośmiu lat. Szkwał nawet nie potrafi sobie wyobrazić, jak ogromny kawałek życia przemknąłby jej przed oczami, gdyby oboje wraz z Prześladowcą zostaliby zmuszeni czekać w celi do końca swojego procesu. Szczerze powiedziawszy, był to ten jeden z niewielu momentów, w których jej ośli upór jak raz faktycznie wniósł coś dobrego, chociaż skłamałabym mówiąc, iż kobieta omieszka się używć go jako przykładu, potwierdzającego jej geniusz stratega przez najbliższe lata. Gdyż Thalia Sargent może sobie i być plugawym piratem, albo kapitanem (po raz kolejny) bez załogi, ale koniec końców jest również kobietą, co oznacza, że podczas kłótni nawet ona nie oprze się rozdrapywaniu starych ran i wypominaniu biedakowi, któremu przyszło wdać się z nią w dyskusję, jak to nieomylne potrafi być jej przeczucie i instynkt samozachowawczy.
   Można dostrzec u niej swego rodzaju dualizm osobowościowy, jednak ukazuje się on dopiero po znacznie lepszym i zdecydowanie bliższym poznaniu panny Sargent. Owszem, kobieta na zawsze pozostanie dziką, ponad wszystko ceniącą niezależność osobą, jednak z czasem ta groźna, budząca respekt pani kapitan zacznie powoli ustępować miejsca wygadanej i niezwykle towarzyskiej Thalii, siejącej zamieszanie raczej z winy niekontrolowanego talentu wpadania w kłopoty i ściągania na siebie niebezpieczeństwa, niż z chorego pragnienia ujrzenia świata w płomieniach, chociaż zapewne nie jedna opowieść dotycząca tej piratki może całkowicie przeczyć moim słowom. Z resztą, to właśnie te wszystkie portowe historie (żeby tylko nie użyć słowa plotki) są główną przyczyną tak drastycznych zmian w zachowaniu Szkwał. Jeśli młody żeglarz usłyszy z ust tak wielu starszych i bardziej doświadczonych kompanów jakim to okrutnym i nieprzewidywalnym potworem jest brunetka z charakterystyczną, bordową bandanką we włosach i zadowolonym z siebie, zbójeckim uśmiechem drapieżnika, po spotkaniu twarzą w twarz z Sargent będzie widzieć w niej najgorszego z piekielnych pomiotów, nawet gdyby piratka jedynie zapraszała na herbatę. Charakterystyczną cechą, o której na pewno nie wspomni wam żaden wilk morski, a tym bardziej dwór, strażnicy, ani ludzie, którzy nie mieli do czynienia z Thalią na dłużej, niż na czas, pozwalający wykrzyczeć pod jej adresem serię barwnych wulgaryzmów jest… dziecinność. Nie mowa tutaj o naiwności, czy braku życiowych doświadczeń, a beztroskim życiu niczym się nieprzejmującego, wolnego ducha, wiecznie podekscytowanego wszystkim, co nowe, ciekawe, albo po prostu niebezpieczne. Szkwał wydaje się wiecznie balansować na granicy między odwagą, a brawurą i skończonym kretynizmem, jednak jej zamiłowanie do ryzyka wiąże się z żyjącym w kobiecie wiecznie głodnym duchem przygody, oraz ogromną wiarą w samą siebie.
   Ta piratka zdecydowanie należy do wąskiego grona osób, które nie potrafią się zmienić i bez względu na wiek, stanowisko, czy sytuację życiową, po prostu pozostaną tą najbardziej irytującą, chaotyczną, ekscentryczną, ale i najszczerszą wersją siebie. I chociaż udało jej się uciec z Dal-virii przed ścigającym ją przeznaczeniem, szczerze wątpię, by swoje życie w Fortheim zaczęła w zupełnie inny sposób, wyciągając wnioski z popełnionych wcześniej błędów. Oczywiście, jeśli Szkwał nie powinie się noga, istnieje spora szansa, że cień jej wcześniejszego życia nie chwyci ją za szyję.  

Song Theme

Relacje z innymi postaciami
      Jak po wcześniejszym opisie można łatwo wywnioskować, Thalia Sargent nie należy do osób, o których nie sposób nigdy niczego nie usłyszeć, a tym bardziej, o których nie można by łatwo zapomnieć, nawet po jednym, krótkim spotkaniu. Dziewczyna posiada niesamowity talent (albo strasznego pecha- wszystko zależy od punktu widzenia) do szybkiego zapadania w pamięci, choć nie da się ukryć, iż jej wizerunek niezwykle rzadko przywołuje jakiekolwiek pozytywne wspomnienia. Szkwał nie tylko przywykła do obracania się w dużym gronie osób (znajomych lub całkowicie obcych, dla niej nie ma to absolutnie żadnego znaczenia), ale jako kapitan niejednego statku, także do bycia w centrum uwagi i nie raz można odnieść wrażenie (z resztą, jak najbardziej słuszne), iż żadna z tych rzeczy nigdy nie stanowiła dla niej żadnej przeszkody. Kobieta jest niezwykle towarzyska i nigdy nie wzgardziłaby grupą wesołych kompanów do podróży, jednak nie oznacza to, że jest ufna, albo tym bardziej, naiwna. Owszem, chociaż Thalia sprawia wrażenie dużo pogodniejszej, niż głoszą opowieści, to w rzeczywistości potrzebuje mnóstwa czasu, aby nabrać zaufania do drugiego człowieka... chociaż nawet brak zaufania nie przeszkadza jej w traktowaniu nieznajomych jak dalszych krewnych- z nutą sympatii i niewinnej pogardy. Mimo wszystko, ze względu na swoją ekscentryczność i brak zahamowań, Sargent zwykła raczej odstraszać, niż przyciągać ku sobie ludzi, chociaż od wielu lat stanowi prawdziwy magnes na wszelkie dziwadła tego świata (Czego Pan Szary jest najlepszym przykładem!- dodała z dumą Thalia).
   Jeśli o kwestie sercowe chodzi, to nie będę ukrywać, że panna Sargent nigdy nie sprawiała wrażenia szczególnie skrępowanej naruszaniem przestrzeni  osobistej, czy to cudzej, czy własnej, uwielbiając igrać zarówno z mężczyznami, jak i kobietami. Jednak, chociaż prowokacyjne zachowania najwyraźniej zdążyły jej wejść w nawyk, to pewnie zadławiłaby się własnym śmiechem, gdyby ktokolwiek chociaż zasugerowałby jej rozglądanie się za poważnym związkiem. Poza tym, jaki rodzaj miłości może złapać i opleść pirackie serce? Serce człowieka, którego życie naznaczone jest szeregiem cudzych śmierci, a którego bogactwo jest cudzym majątkiem? Człowieka, który bez przerwy poluje, aby nie zostać upolowanym, człowieka zrodzonego z fal i zawsze biegnącego pod wiatr. Osoby, której przeznaczeniem może być jedynie zapomniany, bezimienny grób, pozostawiony w odmętach oceanu lub pętla z szorstkiego, grubego sznura, owinięta dookoła szyi. "Moje serce jest czarne jak bandera, pod którą ja, pirat, pływam. Tak czarne jak nieskończone głębie mojego oceanu. Ale nawet czarne serce potrafi kochać."
   Nikt jednak jeszcze nie odkrył, jakiego koloru jest serce Sargent.

Inne
 - Jak można się łatwo domyślić, kobieta mająca na karku lata (a nawet dekady!) morskich podróży, nie okaże się wielką entuzjastką postępu, od którego tak głośno nie tylko w Fortheim. Właściwie nie przeszkadza jej sam rozwój technologiczny i łączące się z nim udoskonalenia, których nie spotkała ani w Dal-virii, ani w żadnym innym mieście, państwie, czy krainie, którą kiedykolwiek odwiedziła. Jedyna rzecz, która z owym postępem się niestety wiąże i której właśnie ze względu na swoją profesję nie jest w stanie znieść, są te przeklęte okręty powietrzne. Najgorsze jest jednak to, że mimo czystej niechęci skierowanej w stronę latających maszyn, kobiecie coraz trudniej ukrywać ciekawość, wiążącą się ze spędzeniem czasu na pokładzie takowego statku.
 - Ponieważ nieszczęścia zwykły chodzić parami, Szkwał od wielu lat w każdej podróży towarzyszy jej najwierniejszy kompan i zarazem najgorszy koszmar, z jakim kiedykolwiek zmuszona była żyć. Mowa tutaj o niewielkiej, aczkolwiek niezwykle podstępnej małpie kapucynce, Dexterze, która razem z Sargent przypłynęła z Dal-virii do Fortheimu i najwyraźniej, mimo wzlotów i upadków w "relacji" między nimi, ta wredna istota nie ma zamiaru zostawić swojej pani. Lata znoszenia siebie nawzajem pokazały, że chociaż oboje siebie nienawidzą, najwyraźniej są na siebie skazani.
 - Skoro jesteśmy już przy zwierzęcych towarzyszach podróży, chociaż Szkwał nieporównywalnie bardziej odpowiadają okręty, niż wierzchowce, to w swojej pirackiej karierze dorobiła się dwóch koni- mięsożernej kelpii, która przez wiele lat pływała razem z Przeklętą Syreną i którą piratka straciła wiele lat temu, razem z okrętem i całą załogą, oraz ośmionogiego ogiera, którego jej i Prześladowcy udało się uwolnić z targu, handlującego nielegalnie magicznymi zwierzętami. I chociaż przeżyła z tym potworem kilka ładnych lat przygód i podróży, nie czuła potrzeby zabierania ze sobą tego dziwadła w morską podróż. I takim oto sposobem, Szkwał pozbyła się kolejnego, nadnaturalnego wierzchowca.
 - Chociaż po stracie swojego okrętu i załogi, Sargent przez długie sześć lat życia na lądzie zżerała tęsknota za oceanem i morskimi przygodami, tak po ucieczce z Dal-virii i ponad trzyletniej, morskiej podróży ku Fortheim, nauczyła się żyć i czuć na stałym lądzie prawie tak komfortowo, jak na pokładzie pirackiej łajby. Do tego stopnia, że była w stanie kupić niewielkie mieszkanie w Fortheim, oczywiście tuż przy porcie, tak aby, jeśli tylko nadarzy się taka okazja, w każdej chwili móc z powrotem znaleźć się na otwartych wodach oceanu. Odradzałabym jednak nazywania jej emerytowaną piratką, to chyba najgorszy i najprostszy sposób zrobienia sobie nowego wroga.

niedziela, 5 listopada 2017

Od Philipa - Upiór w kapeluszu

        - Upiór? - powtórzył z niedowierzaniem Akhme. W jego głosie dało się słyszeć coś na kształt rozbawienia. W przypadku białopiórego szermierza było to zjawisko tak rzadkie, jak deszcz w porę żniw.
  Philip nie miał mu tej reakcji za złe. Sam parsknął śmiechem wprost w twarz pośrednika, nie umiejąc znaleźć dobrych słów w odpowiedzi na treść zawiadomienia. Cała niedorzeczność sytuacji polegała na tym, że w Fortheimie od ponad dekady nie było przypadku agresywnego upiora. Większość Korpusu nie miała problemu nawet z duchami, a te zdarzały się tylko odrobinę częściej od jesiennego gradobicia. Licho i jego rówieśnicy byli za młodzi, by móc brać udział w ostatniej prawdziwej obławie na upiora. Mogli polegać tylko na relacjach weteranów, z czego Phil osobiście znał tylko jednego, który faktycznie miał do czynienia z fortheimskim upiorem - był na emeryturze już dwanaście lat.
  Wezwanie brzmiało bzdurnie z kilku powodów. Miasta tak zaludnione i rozwinięte jak Fortheim raczej nie przyciągały do siebie wielu gości z zaświatów. A nawet jeśli w jakiejś stoczni lub starym domostwie zalęgła się zjawa (na dodatek niezbyt leniwa), z reguły proszono o pomoc jakąś pobliską wiedźmę, maga lub nawet kapłanów. Zjawiska paranormalne wychodziły poza zakres kwalifikacji przeciętnego łowcy czarownic, w tym i Waltera. Coś, czego nie imała się prosta magia i miecz, po prostu go przerażało.
  I Akhme musiał o tym fakcie pamiętać, bo gdy skręcili w nieco mniej zatłoczoną ulicę w końcu zapytał:
  - Po co w ogóle podjąłeś się tego zadania? Przebranżowiłeś się?
  - To nie żaden duch - odpowiedział Walter bez cienia wahania. - Nie mamy tu wielu duchów. A już na pewno nie da się spotkać w środku miasta upiora.
  - Sądzisz, że zleceniodawca zmyśla - stwierdził Białopióry, jak zwykle bezbłędnie odgadując myśli byłego ucznia. Bezwiednie gładził przy tym dłonią łeb siedzącego mu na ramieniu Wąsika. Wąsy myszofretki zadrgały, wodząc za zapachami z mijanej piekarni, ale zwierzak ani myślał opuścić swój posterunek.
  - Nie do końca - zaprzeczył Phil. - Gdybym był pewien, że ktoś ze mnie kpi, spędziłbym południe zdecydowanie przyjemniej.
  - Zdaję sobie z tego sprawę. I przez to tym bardziej nie potrafię dociec, dlaczego zainteresowało cię wezwanie pozbawione jakiegokolwiek sensu.
  - Wiesz, że większość otrzymywanych przez Korpus wezwań jest odrzucanych? Zgadnij z jakiego powodu.
  - Jeśli to nie żarty, to co?
  - Niepotrzebna panika. Tacy już są miejscowi - Licho wzruszył ramionami. - Każdą krostę na skórze traktują jak objaw brunatnej ospy. Ktokolwiek posłał tym razem pośrednika, miał powód, by to zrobić. Prawdopodobnie po prostu nie wie o czym mówi, a w moim obowiązku leży zbadanie sytuacji. Nie możemy tego zignorować, bo nie jesteśmy w stanie ocenić, czy sprawa tym razem nie jest poważna.
  Sowa pokiwała powoli głową ze zrozumieniem. Takie przedstawienie sytuacji faktycznie miało sens. O ile zdarzali się dowcipnisie wzywający łowcę czarownic do nieistniejącej sprawy lub po to, by uprzykrzyć życie sąsiadowi, o tyle stanowcza większość fortheimczyków nie odważyłaby się jednak kpić z kogoś pokroju członków Korpusu. Zdecydowanie częściej fałszywy alarm powodowała zwykła niewiedza lub pomyłka. Philip przestał już liczyć ile razy słyszał historie o sąsiadkach będących niezarejestrowanymi czarownicami, wilkołaku wyjącemu po nocach lub kapłanach uprawiających czarną magię. Na miejscu okazywało się, że czarownicą była nieświadoma wszystkiego młoda dziewczyna, wilkołakiem chory pies, a kapłan po prostu wyreżyserował cudowne uzdrowienie. Niestety, powinnością Korpusu było odpowiadanie na każde wezwanie. Gdyby wspomniana czarownica faktycznie była czarownicą, domniemany wilkołak prawdziwym wilkołakiem, a szarlatan rzeczywiście czerpał moc z nielegalnych źródeł, zignorowanie takiego wezwania byłoby fatalnym w skutkach błędem.
  Jakkolwiek więc Licho nie wierzył w to, że tawernę w środku miasta nawiedził złośliwy upiór, musiał coś z tym zrobić.

        Kilka minut później Philip i Akhme stali już u drzwi jednej z najpopularniejszych gospód w Fortheimie.
  Licho podniósł wzrok na szyld.  Nie widniał na nim żaden rysunek, a jedynie napis, który z jakiegoś powodu składał się z większej ilości zawijasów niż faktycznych liter. Przynajmniej takie wrażenie mógł odnieść dyslektyk pokroju Philipa, który widział tam tylko mieszające się ze sobą kółka. Jaki sadysta wymyślił kaligrafię?
  - ,,Mglisty poranek" - przeczytał na głos Akhme, ratując przyjaciela od kompromitacji. Spojrzał do środka przez okno ułożone z szkiełek w kształcie rombów. - Nawet w środku miasta mgliste poranki bywają bardziej tłoczne...
  Walter wskazał brodą drzwi. Wisiała na nich drewniana tabliczka z wyżłobionym (o wiele prostszym i czytelniejszym pismem) ,,NIECZYNNE, PRZEPRASZAMY".
  - Ten cały upiór musiał naprawdę nastraszyć właścicielkę - stwierdził Białopióry. - Z tego co o tym miejscu słyszałem, od dobrych kilku lat nie było stratne, nawet w gorszych okresach. Zamykanie go w środku tygodnia to dosyć poważna sprawa.
  - Właścicielkę? - powtórzył Phil.
  Szermierz w czerwonym płaszczu skinął głową. Licho westchnął cicho. Nie miał nic do płci przeciwnej, ale jego zawód nauczył go o kobietach jednego: lubią robić z igły widły. Nie wszystkie, oczywiście, w końcu nawet w Korpusie było kilka kobiet (niektóre nawet wyższe rangą od niego). Jednak do pomocy zwykle wzywały go typowe gospodynie domowe i - statystycznie patrząc - to właśnie ich przypadki z reguły okazywały się fałszywymi alarmami. Miał więc z kobietami raczej frustrujące wspomnienia, przez co słysząc, że pośrednika wysyła przedstawicielka płci pięknej, wbrew wszystkiemu już czuł się zmęczony nie rozpoczętym zadaniem. Po karczmarce, znając już jej przesadną reakcję na dziwne zjawiska, mógł się spodziewać zbędnego lęku i przewrażliwienia, co wcale nie napawało go optymizmem.
  - Cóż, chyba mnie tutaj nie potrzebujesz - powiedział Akhme, gdy Phil położył dłoń na klamce.
  - W sumie, to zawsze mnie zastanawiało, czy nie byłbym w stanie przepędzić upiora smrodem mokrych piór... - blondyn uśmiechnął się lekko.
  - Umocz w wodzie swój zatęchły kapelusz. Efekt będzie ten sam - odgryzł się pogodnie Białe Pióro, ukłonił typowym sobie zwyczajem i spokojnym krokiem oddalił się od ,,Mglistego poranka".
  Licho nacisnął klamkę i wszedł do pustego pomieszczenia.
  - Raz łowcy śmierć - mruknął do siebie, z przyzwyczajenia kończąc w myślach ,,... a wiedźmie stos". Była to swoista dewiza łowców czarownic, która zdążyła już wsiąknąć w kulturę miasta, jednak niewiele osób poza Korpusem znało jej całość, pozostając tylko przy pierwszej części. Nawet sami łowcy przestali używać całego przysłowia, bo przy ich już i tak paskudnej reputacji oraz obecnej polityce miasta, było to po prostu nieetyczne. Nawet jeśli końcówka była zupełnie fałszywa - czarownice palono tylko na prowincjach Avrilu, gdzie prawo nie egzekwowało kary za nieludzkie traktowanie jeńców i zbrodniarzy.
   Rozejrzał się po głównej izbie. Była na tyle spora, by pomieścić trzy długie stoły i kilka mniejszych pod ścianami. Pod sufitem wisiały suszone zioła - avrilski symbol gościnnego domu - splecione w girlandy, a za kontuarem stał spory regał z butelkami w najróżniejszych kształtach i ręcznie malowanymi talerzami, ustawionymi bardziej na pokaz niż do użytku. Na półkach nieco powyżej pasa stały szklanki, kubki i kufle. Po prawej stronie regału były uchylone drzwi, najpewniej do kuchni, z której dobiegał nerwowy brzęk naczyń i plusk wody.
  Philip oparł się o kontuar. Po jakiejś minucie czekania zapukał w drewniany blat. W tym samym momencie usłyszał trzask szkła tuż obok swojej stopy. Odsunął się zaskoczony, odruchowo kładąc rękę na rękojeści miecza. Był pewien, że nie widział obok siebie żadnego naczynia... ani żeby jakiegokolwiek dotknął.
  Drzwi otworzyły się chwilę później i stanęła w nich krągła brunetka w mokrym fartuchu, uzbrojona w miotłę. Dostrzegając łowcę czarownic opuściła ją wręcz z ulgą.
  - To nie ja, przysięgam - wypalił od razu Philip, unosząc ręce w geście niewinności.
  - Wiem, wiem - odpowiedziała kobieta. Wyglądała jakby od kilku dni nie mogła się dobrze wyspać i tak też brzmiała. - To znowu ten cholerny upiór.
  Licho powstrzymał się od złośliwego komentarza i przeszedł do rzeczy:
  - Philip Walter, łowca czarownic - wyciągnął do karczmarki rękę, którą ta uścisnęła niemal natychmiast i gwałtownie nią potrząsnęła.
  - Eliza. Po prostu Eliza. I tak, to ja posłałam pośrednika - uprzedziła rutynowe pytanie.
  - A więc... - Phil dalej nie spuszczał z oka szklanek na półkach regału. - Procedura nakazuje zapytać o opis problemu...
  - Cóż, widział pan właśnie cały problem - odpowiedziała hardo kobieta. - Szklanki, kufle, blaszane kubki, nawet karafka. Wszystko stanęło przeciwko mnie.
  - W liście uważała pani, że to za sprawą ducha - wspomniał Licho.
  - Upiora - poprawiła go Eliza. - To istny upiór.
  - Co każe pani tak sądzić?
  - Znam się na duchach - uparła się. Walter powstrzymał się od przewrócenia oczami i nie przerywał jej. - W moich rodzinnych stronach były ich trzy rodzaje. Mieliśmy kłobuki, czyli duchy pomocne, i płaczki, które wyły i nie dawały spać po nocach, ale nie robiły na złość z własnych intencji. No i trzecie są upiory, które po prostu straszą.
  Licho miał wielką ochotę parsknąć śmiechem słysząc nową definicję upiora, ale byłoby to nawet bardziej niż nieprofesjonalne. To nie pierwszy raz, gdy musiał wykazywać się cierpliwością wobec niewiedzy, rzadko jednak miał okazję słuchać ludowych mądrości. Ludzie z prowincji zawsze uważali, że ich stare, dobre, domowe sposoby są najlepsze - czosnek nad drzwiami odgoni wampiry, miód wymieszany z mydłem zniechęci chochliki do podkradania jedzenia, nieludzkim sąsiadom powinno się podrzucać do spiżarki zdechłe myszy, et cetera, et cetera...
  - No dobrze - odpowiedział Phil po chwili milczenia, jakby się nad czymś namyślał. - Może mi pani nie uwierzyć, ale to nie...
  W ostatniej chwili zrobił unik. Nie wiedział, co go przed tym ostrzegło, ale w każdym razie tuż nad czarnym piórem kapelusza przeleciała szklanka. Tym razem przeleciała łukiem i mężczyzna natychmiastowo prześledził jej tor lotu, kierując swój wzrok na regał.
  - To nie jest żaden upiór - dokończył, prostując się. Dokładnie omiótł wzrokiem całą półkę.
  - Jak to ,,nie upiór"? - Eliza oparła pięści na biodrach w oburzeniu. - Czyli co, mój inwentarz strajkuje?!
  - Nie mówię, że nic tutaj nie ma - Philip porzucił oglądanie półki, gdy usłyszał szelest wśród zielnych ozdób pod sufitem. - Po prostu stwierdzam, że to nie jest duch, ani tym bardziej domniemany upiór.
  - Domnie... - kobieta ucichła widząc uniesiony w jej stronę palec. Burknęła coś pod nosem na temat chamskiego uciszania i oparła się o ścianę, obserwując poczynania łowcy.
  Znowu rozległ się brzęk szkła - tym razem szklanka upadła na jeden ze stołów, rozbijając się na kawałki i zostawiając wgniecenie w miękkim drewnie. Licho zaklął w myślach, cały czas obserwował sufit kilka metrów dalej. Tym razem jednak nie przegapił minimalnego poruszenia nad girlandami. Były niestety na tyle gęste, by umożliwić sprawcy ukrycie się przed obserwatorami na dole, tworząc mu bezpieczne ścieżki zaczynające się przy regale... czy też składzie amunicji. Ktokolwiek bawił się w ducha, nie był głupi: śmigał różnymi ścieżkami, próbując jeszcze dwukrotnie zrzucić Walterowi na głowę nieszczęsne szklanki. Licho uniknął obu, w końcu dostrzegając element ostrzegający go przed nadchodzącym atakiem. Szum skrzydeł. Charakterystyczny na tyle, by wiedział, z czym ma do czynienia.
  Sufit był niski i to najprawdopodobniej było największą wadą demonicznego planu ,,upiora". Phil odczekał chwilę, już niemal dostrzegając coś śmigającego nad jedną z girland. Spokojnie odsunął krzesło od jednego ze stołów. Gdy dostrzegł poruszenie prawie nad nim, wspiął się po nim na blat jak po schodach, równocześnie zdejmując z głowy kapelusz i zamachnął się nim do góry. Coś pisnęło protestując, gdy nakrycie głowy zacisnęło się na nim w połowie. Mężczyzna zadowolony zeskoczył na podłogę.
  - Przepraszam za ten bałagan - powiedział do Elizy, udając się w stronę wyjścia. - Posprzątałbym, ale muszę wypuścić pewnego upiora zanim się udusi.
  Złożony w połowie kapelusz szarpał się lekko i wydawał z siebie piskliwe odgłosy (raz chyba nawet domagał się prawnika). Philip zniósł posyłane za nim zdziwione spojrzenia, odchodząc jeszcze jakieś dziesięć metrów od witryny tawerny. Dopiero gdy był pewien, że złapanemu upiorowi nie grozi żadna miotła, wypuścił go.
  Błękitny chochlik wyleciał stamtąd niemal natychmiast. Nie uciekł jednak, jak spodziewał się tego Licho - zatrzymał się na wysokości jego głowy i zawisł w powietrzu jak ważka. Cały czas pluł i kaszlał z obrzydzenia.
  - FUJ! - wydarł się cienkim głosikiem. - PASKUDZTWO! JAK TAK MOŻNA LUDZI TRAKTOWAĆ?!
  Philip mimowolnie zerknął do swojego kapelusza, gdy go prostował. Dotarło do niego, że koniec końców Akhme miał rację: upiora dało się wykurzyć starym kapeluszem.

Ciasteczko? Bez obrazy? ^ ^"