czwartek, 31 sierpnia 2017

Ekaterina

Tam, gdzie zaczy­na się obo­wiązek, nie może kończyć się poczu­cie wolności. 
Opis
     Centaury zwykły budzić zainteresowanie niezależnie od tego w którym kawałku świata zdecydowały się osiąść. Będąc hybrydą konia i człowieka ściągają na siebie uwagę zarówno dzieci jak i starszych, bo chociaż nie są najdziwniejszymi istotami przemierzającymi Sanrewię z całą pewnością należą do "tych, których się nie zapomina". Ponadto centaur centaurowi nie równy, gdyż te majestatyczne stworzenia wyodrębniają wśród swojego gatunku także podział na rasy i szczepy. I o ile w kwestiach rasy nikt nie dyskutuje, bo już na pierwszy rzut oka odróżnisz przyozdobioną rogami i odbiegającą od powszechnych standardów rasę leśną od smukłych i lekkich mieszkańców mniej sprzyjających, pustynnych lub stepowych rejonów, o tyle w kwestii szczepów czasem trudno o jasny i dokładny sposób na odróżnienie poszczególnych, bardzo zamkniętych i rodzinnych grup. Jedno jest pewne - szczepy częściej prowadzą ze sobą wojny (szczególnie gdy dochodzi do tego różnica rasowa) niż zawierają sojusze. Stąd właśnie powszechne avrilskie porzekadło jakoby centaury chęć do bitki wysysały z mlekiem matki. Mimo wszystko każdy, kto zdecydował się spędzić w podobnym szczepie trochę czasu szybko odkrywa, że waleczny lud w rzeczywistości szczyci się niesamowitą gościnnością względem obcych, utrzymując swoje prywatne zatargi z własnym gatunkiem poza zasięgiem gościa.
     Podróżnego, który wtargnął na terytorium północnego szczepu zimnokrwistej rasy słynącej z własnej siły - wszak nawet miejskie dzieci uczy się o przydatności koni pociągowych ciągnących bryczki - także powitano świeżym mlekiem i najsmakowitszymi specjałami. Obcy opowiadał o niesamowitym mieście postępu, gdzie każdy miał szansę, choć nie każdy z niej korzystał. Mówił i wychwalał ów cudowne miasto tak długo aż młodziutka wówczas Ekaterina zaczęła marzyć o życiu w tak wspaniałej krainie. Było tak dalekie od tego co znało centaurze dziecko wychowane w duchu półdzikiej tradycji zakazującej mu zbliżać się do chwalonej przez rodzaj ludzki cywilizacji, a Katy nigdy nie satysfakcjonowało bieganie z patykiem po bezkresnych łąkach, przewodząc grupie rówieśników i spędzanie nocy w jaskini. Bystry umysł dziecka potrzebował czegoś innego i z całą pewnością nie znalazł tego w rodzinnej wiosce. Ekaterina zauroczona wizją miasta pełnego wszystkiego czego nie potrafiła sobie wyobrazić zapragnęła poznać ten inny, dziwny, ale i lepszy świat. Obcy w końcu wyjechał, a wraz z nim zniknęło pewne źródło informacji o świecie większym niż największa łąka czy połać lasu, w które mały centaur odważał się zapuszczać. Nie zniknął jednak zapał dziecka do tego, by odkrywać. Nie stłamsiły go nawet prośby rodziców, aby ich jedyna córka w końcu zmądrzała i nie przynosiła wstydu rodzinie swoimi niedorzecznymi wizjami odległych krain. Z czasem prośby zmieniły się w błagania, a te ostatecznie w groźby - każda próba przynosiła skutek odwrotny do zamierzonego.
     Ekaterina była pierwszą, której nie dało się złamać. Wieloletnie tradycje były dla niej jedynie niepotrzebnym do niczego dodatkiem, aby jakoś zabić nadmiar czasu w dziczy. Kult pierwotnych bóstw brzmiał jak sterta kłamstw i zabobonów, a wielotysięczna kultura i dziedzictwo przodków jako bełkot i bezużyteczne graty. I nawet starszyzna wioski - banda zapatrzonych w przeszłość starców bez krztyny ducha postępu - nie mogła zmienić jej nastawienia. Ten jeden centaur, jedyny w historii całego szczepu, odwrócił się od swojej rodziny ku sobie i swoim marzeniom. Wstyd i hańba dla całego wielopokoleniowego rodu. Porażka, zmaza na honorze, której nie sposób naprawić. I po tym wszystkim nadal uparcie usiłowano zatrzymać ją w wiosce i nawrócić na właściwą drogę.
     Nie udało się. Niezależnie od tego jak bardzo by nie próbowano i ile by jej nie karano.
     Wiele lat później - ku ogromnej rozpaczy rodziców - młoda kobieta o twarzy elfa i długich blond włosach postawiła pierwsze kroki na ulicach Fortheimu. Przeklęta przez swój szczep za ucieczkę i zapewne tuż po niej oficjalnie wygnana (Bo jakżeby inaczej skoro tak stanowiło wewnętrzne prawo?), lecz szczęśliwa. Wymarzone Miasto Postępu było dokładnie takie jakim widziała je w snach... może tylko błyszczało odrobinę mniej, a mieszkańcy nie byli w całości ludźmi podobnymi do tamtego obcego. Bogactwo kultur, zapachów i barw, mnogość języków i zwyczajów oraz istny korowód najróżniejszych ras po raz kolejny zachwyciły Katę. Tym razem całkowicie prawdziwie. Jej cel się spełnił, a zatem musiała wyznaczyć sobie nowy. Bardzo podstawowy i nie tak ambitny jak jej ucieczka z rodzinnych stron oraz zdecydowanie mniej imponujący niż ciągły galop przez blisko dwa tygodnie, aby w końcu ujrzeć swój nowy świat. Ekaterina postanowiła pójść w ślady nieco bardziej obeznanych z wielkomiejskimi kanonami obywateli i... znaleźć pracę. Była nową ładną twarzą wśród morza innych mniej lub bardziej idealnych twarzy, skąd mogła zatem wiedzieć, że nastręczy jej to o wiele większych problemów niż śmiała przypuszczać?
     Ogromną przeszkodą okazało się nie być pochodzenie dziewczyny. Nawet jej znikome doświadczenie nie stanowiło problemu. Zapału do pracy i nauki także nie można było jej odmówić. Największym problemem były właściwie jej rozmiary. Ekaterina, choć nie grzeszy wzrostem wśród swoich pobratymców i uchodzi za raczej przeciętną, jeśli nie niską, wśród dwunogów okazała się być jedną z najwyższych osób kręcących się po ulicach. Ponadto trudno było o miejsce pod dachem zdolne pomieścić dziewczynę, której ponad połowa ciała należy do konia... Bardzo okazałego i mocnej budowy konia z obfitymi szczotkami wokół kopyt, zdolnego pociągnąć nawet najcięższy wózek. Właśnie taka jest Ekaterina - dziewczyna (przynajmniej póki pokazuje się od pasa w górę) wygląda dość niepozornie i nikt nie przypuszczałby, że niemal bez trudu mogłaby unieść dorosłego mężczyznę. Watro dodać, że dałaby radę zrobić to używając tylko własnych rąk. Każdy jeden dowcipniś, który łudzi się, że może bezkarnie wskoczyć na jej grzbiet, kopnąć piętami w boki i cieszyć się darmową przejażdżką powinien liczyć się z bardzo bolesnym i błyskawicznym spotkaniem z dowolnym utwardzonym kawałkiem gruntu w okolicy. W końcu nie po darmo każdego konia uczy się najpierw noszenia siodła tak, aby potem mógł służyć jeźdźcowi. Ekaterina żadnego siodła nie widziała nigdy na oczy, stąd też nie widzi powodu, żeby posłusznie wozić kogokolwiek i gdziekolwiek. Wyjątkiem od reguły bywają tylko ci, którym zaufa na tyle, by wiedzieć, że nie zostanie wykorzystana. Chociaż nawet i jej przyjaciele doskonale wiedzą o tym, że nie mogą pozwalać sobie na taki przywilej jeśli nie jest to absolutnie konieczne. Swoją drogą sam fakt dosiadania przyjaciółki jak jakiegoś wierzchowca nie jest ani trochę miły i wygląda dziwnie.
      Ekaterina potrzebowała pracy w której odnalazłaby się idealnie. Takiej w której mogłaby całkowicie wykorzystać swoje naturalne zalety, a która nie wymagałaby od niej zmieniania swoich przyzwyczajeń. I znalazła takową, chociaż twarz zatrudniającej ją osoby wyrażała niemałe zaskoczenie złożoną propozycją. Spacerując ulicami Fortheimu nie trudno zwrócić uwagę na konne patrole. Miasto jest na tyle wielkie, że znacznie prościej przemierzać je chociażby w siodle. Poza tym jeździec w wypadku interwencji zyskuje przewagę szybkości i wysokości. Mimo powszechności takiego widoku centaur towarzyszący strażnikowi na koniu nadal wzbudza choć odrobinę zainteresowania. Zwłaszcza, gdy ubrana w niepełną zbroję kobieta nosząca tarczę i specyficzną włócznię cieszy się większą sławą od zakutego od stóp do głów w metal rosłego mężczyzny. Ekaterina szybko zasłużyła się w szeregach konnych oddziałów straży miejskiej. Sam fakt, że skutecznością przewyższyła każdego ze strażników swojej rekrutacji, a także znacznie szybciej przeszła do czynnej służby przemawia na jej korzyść. Nikt nie wymagał od niej najbardziej podstawowych szkoleń z zakresu utrzymania się w siodle, zapanowania nad wierzchowcem czy poznania go na tyle, by mu zaufać, a zmuszanie Katy do tego, żeby biegała wokół sali, przechodząc ze stępu w kłus i galop raczej mijało się z celem. Przydatność centaura potwierdziła się jeszcze w czasie, gdy Ekaterina udowodniła, że wśród wąskich uliczek Fortheimu radzi sobie lepiej niż nawet najdoskonalszy jeździec. Nie musiała polegać na zaufaniu i zdolnościom - pościg w pełnym galopie od zawsze był dla niej równie naturalny co sprint dla zwykłego dwunoga. Ponadto w przeciwieństwie do pracujących dla straży wierzchowców nie płoszyła się, gdy w okolicy robiło się zbyt gorąco. Ekaterina ani myślała się wycofać dopóki sprawy nie zostały doprowadzone do samego końca. W ten właśnie sposób stała się wschodzącą gwiazdą; niedoścignionym wzorem bezwzględnej skuteczności, który przywoływać zaczęto na każdym treningu świeżych strażników. ,,Ćwicz, abyśmy nie musieli się za ciebie wstydzić, kiedy trafisz na Katę." albo ,,Obijaj się tak dalej to Ekaterina ustawi cię na mieście!" szybko trafiły do stałej puli tekstów wykorzystywanych przez trenerów i choć wypowiadane były w zdecydowanie żartobliwym tonie trudno było nie zauważać dziwnego szacunku dla dokonań zwykłej, nawet nie najbardziej doświadczonej strażniczki. Oczywiście schlebiało jej to, nawet jeśli bezustannie powtarzała, że są lepsi od niej. Ekaterina czuła się i była potrzebna. Dokładnie tak jak tego chciała.
     Fortheim zdaje się nie zapominać czegoś, co już raz ujrzał. Tak też Katę - jedynego centaura pracującego w miejskiej straży - szybko zaczęto rozpoznawać na ulicy. Efektu oryginalności dopełniało także uzbrojenie dziewczyny. Poza prostą tarczą nosiła ona wykonaną na zamówienie naginatę, której ostrze zmodyfikowano na modłę prostej klingi z otworem na wylot w miejscu zbrocza oraz długim kolcem po drugiej stronie drzewca. Mimo biegłości Ekateriny w posługiwaniu się tą bronią nosi ona jeszcze przytroczony do pasa sejmitar, w razie gdyby doszło do walki na mniejszej przestrzeni. Inną cechą charakterystyczną (gdyby ktokolwiek nie rozpoznał uzbrojonego centaura) dla Katy jest rzadko spotykana mieszanka kolorystyczna jej sierści i włosów. Znawcy pewni są, że jej sierść jest ciemnogniada, podczas gdy włosy, ogon i szczotki na nogach są tak jasne, że nieomal srebrne. Ponadto dziewczyna ma długie przyrównywane do elfich uszy, którymi jest w stanie w ograniczony sposób poruszać.
     A co mawiają o niej ci z którymi pracuje? Jedni wypominają, że jest zbyt łagodna dla swojej pracy i jej sława jest mocno przesadzona. Inni słysząc to tylko prychają niedowierzająco, za powód podając to, iż widzieli ją w akcji. Co ciekawe obie strony mają rację. Ekaterina faktycznie jest tak po prostu dobra i uchodzi za oazę spokoju i nieprzebrane morze cierpliwości. Dzięki temu zaskarbia sobie sympatię ludzi. Poza tym dziewczyna nie wywyższa się ponad innych, a ostatnim o czym mogłaby pomyśleć jest wykorzystywanie swojej pozycji do jakiegokolwiek innego celu niż pilnowanie porządku. Nie stroni także od pomocy tym, którzy jej potrzebują. Niejednokrotnie już zdarzało jej się pociągnąć czy przepchnąć z miejsca na miejsce jakiś wyjątkowo ciężki wózek czy zostać chwilową atrakcją dla dzieci. Nawet wtedy jednak ciepły i pogodny uśmiech nie schodził jej z twarzy. Mimo wszystko obowiązki i służbę stawiać zwykła zawsze na pierwszym miejscu. Nie brakuje jej jednak wyrozumiałości i współczucia, chociaż nie jest naiwna. To sprawiedliwa strażniczka zdolna samodzielnie rozwiązać co mniej wymagające spory. Nigdy nie szukała z nikim zwady, chociaż kilku ludzi zarzucało jej, że nie potrafi słuchać. Tak po prawdzie Ekaterina szczerze nie znosi, gdy ktokolwiek mówi jej co ma zrobić. Oczywiście polecenia przełożonych i rozkazy stanowią tu oczywisty wyjątek, bez którego nie byłoby mowy o jej pracy na obecnym stanowisku. Nie mniej nawet w tym wypadku rola osób ważniejszych od Katy ogranicza się jedynie do przedstawienia jej oczekiwań i spokojnego zaczekania na możliwie najlepsze rezultaty. Dziewczyna jest uparta i nie zwykła sobie odpuszczać. Jak już raz udowodniła, uciekając z domu, potrafi zrealizować to, czego chce niezależnie od ceny i konsekwencji. Inna sprawa, że wzorem osoby dającej przykład swoim zachowaniem nie zwykła robić niczego złego. W jej pojęciu świata nie ma nic gorszego niż fałszywa służba. Na szczęście pomimo tego, że jest oddana i lojalna swoim obowiązkom rozróżnia pracę od życia prywatnego. Nawet jeśli nie powstrzymuje jej to od upominania ludzi niezależnie od tego czy aktualnie rusza na obchód czy też zwykły spacer. Niektórych nawyków trudno się pozbyć. Mimo wszystko czasem grzeczne zwracanie uwagi zawodzi. Kata potrafi być bezwzględna. Dość dobrze opanowała uniwersalny język przemocy i jeśli zostanie do tego zmuszona potrafi całkowicie sprawnie się nim posłużyć. Nie miałaby też oporów przed zabiciem o ile ktoś przedstawiłby jej odpowiednio wiarygodne dowody na to, że nie ma absolutnie żadnego innego wyjścia. Mordowanie, okaleczanie czy choćby obijanie kogoś nie sprawia jej jednak żadnej przyjemności - jest po prostu kolejnym z obowiązków, które należy wykonać. Jednakowoż jak na prawdziwego centaura przystało z wygranych potyczek czerpie satysfakcję. Jak to na przedstawiciela jej gatunku przystało. Ekaterina uwielbia swoją pracę, a jeśli kiedykolwiek zaproponują jej awans z całą pewnością odmówi. Rola zwykłej strażniczki w zupełności ją satysfakcjonuje. W końcu znalazła już swoje miejsce w jej Wymarzonym Mieście Postępu.

Song Theme
Relacje z innymi postaciami
     Trzy czwarte jeźdźców na usługach straży chociaż raz z nią rozmawiało, a pozostali i tak znają ją chociażby z opowieści. Kata ma kilku bliższych i dalszych znajomych, chociaż znajomości te raczej nie wychodzą poza pracę. Poza tym kilku ludzi postawionych za jej sprawą przed sądem zdecydowanie za nią nie przepada. W kwestii miłości czy zauroczenia Ekaterina ani nie szuka, ani nie rozgląda się zbytnio. Nie do końca chce jej się wierzyć w to, że ktoś mógłby chcieć nazywać swoją sympatią dziewczynę z końskim grzbietem.
     No i jest jeszcze Akhme. Trudno klasyfikować go jako ,,znajomego z pracy", a i ze ,,znajomym spoza pracy" także jest pewna nieścisłość. Ekaterina poznała go w chwili, gdy był jej absolutnie niezbędny. Oczywiście znała go już wcześniej i wiele o nim słyszała. Okazało się jednak, że rzeczywistość wypada o wiele lepiej niż plotki. Nadal jednak Kata traktuje go jako niepodważalny autorytet oraz nauczyciela. Jakkolwiek sympatyczny by przy tym nie był.

Inne

  • Ekaterina rzadko pokazuje się światu bez swojej zbroi. Faktem jest, że czuje się w niej bardzo dobrze i poza nią nie ma wielu ubrań, bo nigdy nie przekonała się całkowicie do słuszności ich noszenia. Tak więc ta zbroja jest jej najmniej skąpym strojem.
  • Uwielbia jabłka. Ci co bardziej dowcipni złośliwie wspominają o tym, że świeże siano, marchewki i kostki cukru pewnie też, ale Kata zbywa podobne komentarze wzruszeniem ramion. W końcu jest centaurem, a wiec rasą myślącą nie ustępującą w niczym ludziom, a nie zwyczajnym koniem. Porównywanie jej do klaczy nie dość, że mija się z celem to jeszcze nie ma dla niej najmniejszego sensu.
  • Nadmiar wolnego czasu spędza na ćwiczeniach. Nie tylko by szkolić walkę z użyciem broni i bez niej, ale także na zwykłych treningach wyczynowych. Ponoć bardzo ładnie skacze przez przeszkody.
  • Są odruchy, których nie sposób wykorzenić choćby się tego chciało. Ekaterina przekonała się o tym na własnej skórze, gdy odkryła, że ludzie nie strzygą uszami i nie odwracają się w stronę źródła dźwięku, które ich zaniepokoiło, w przeciwieństwie do niej. Co gorsza nie zdarza im się stanąć dęba, gdy coś ich przestraszy. I z całą pewnością nie potrząsają głową, by odgonić od siebie natrętnego robaka.

piątek, 25 sierpnia 2017

Huginn i Muninn

Przez cały świat wzdłuż i wszerz, każdego dnia
Lecą Myśl i Pamięć;
Boję się, że Myśl nie podoła lotu,
Ale bardziej obawiam się o Pamięć
Opis
        Kruki były nieodłączną częścią wielu kultów. Pojawienie się kruka w Avrilu od dawien dawna zwiastowało zgubę, a chmary przeklętego ptactwa zapowiadały wojnę i pola zasłane trupami. Natomiast na zapomnianej przez świat północy uznawano je za boskich zwiadowców, setki par oczu, przez które istoty wyższe obserwują poczynania śmiertelników. Odczucie bycia śledzonym przez zwykłe ptaki dzisiaj jest jedynie niewartą uwagi głupotą, ale sporo Fortheimczyków (z reguły właśnie istoty pochodzenia północnego) nadal wystrzegają się kruków z pewnym nietypowym szacunkiem, dyktowanym zarówno strachem jak i podziwem dla służby sprawom wyższym. Samotne ptaszysko jednak nie napędzi nikomu takiego stracha jak dwójka. Fortheimskie kruki z reguły stronią od towarzystwa swojego gatunku, przyzwyczaiły się do samotności przez małą liczebność na tym obszarze. Gdy więc niedaleko ciebie przysiądzie para tychże ptaków, możesz być pewien, że to właśnie Huginn i Muninn.
  Pewnie niejeden raz zdarzyło ci się straszyć gromady ptactwa przesiadujące na parapetach, płotach, wygrzebujące coś z przerw w chodniku. Czy to umyślnie jako dzieciak, czy też przypadkowo jako dorosły, nie myślący zbyt długo nad tym co właśnie zrobił. Płochliwe zwierzęta zrywają się do lotu i nie wracają przez jakiś czas, te bardziej uparte lądują z powrotem na ziemi, gdy tylko dzieciarnia zniknie za rogiem. Jednak gdy na twojej drodze stoją te dwa kruki, to prędzej ty ominiesz je bezpiecznym łukiem, niż one dadzą się przestraszyć miotłą, czy procą. Jeśli jednak dalej na upór będziesz próbował je przepędzić, szybko spotkasz się z szyderczym śmiechem... padającym z czarnych dziobów. Stanowczą większość, nie mającą dotychczas przyjemności spotkania z Huginnem i Muninnem, taka sytuacja zapewne dogłębnie zdziwi, a może nawet przestraszy. W końcu nie na co dzień widuje się gadające kruki, a co dopiero kruki wyśmiewające się z ludzi.
  Jak na istoty postawione dosyć wysoko w mitologii nordyckiej, Huginn i Muninn nie za bardzo przypominają bogów. Tak właściwie to nigdy nimi nie byli - satysfakcjonowała ich rola boskich posłańców, ale niegdyś istniały (a może i dalej gdzieś są) grupy ich wyznawców. O ile w Fortheimie już właściwie nikt nie wierzy w mityczne pochodzenie tej dwójki, o tyle dosyć sporo się o nich mówi. Przez swoje idealne ,,przebranie" i niechęć do przedstawiania się śmiertelnikom, stali się swoistą ,,miejską legendą" Fortheimu. W mieście opowiada się o dwójce upadłych bóstw strzegących miasta pod postacią kruków, ale kto by w to wierzył? Trzy na cztery osoby znające tą historię wykorzystują ją do żartowania z podróżnych i zmuszania dzieci do posłuszeństwa. Tym bardziej spotkanie z prawdziwymi mitycznymi krukami dla rodzonego fortheimczyka będzie sporym szokiem, jeśli mama całe dzieciństwo mu powtarzała ,,Nie rozrabiaj, bo Huginn i Muninn to zobaczą i mi o tym doniosą!". Szydercze ptaszyska może i faktycznie są świadkami właściwie każdego istotnego dla miasta wydarzenia i skrycie wtrącają się w wymiar sprawiedliwości, ale skarżenie na kogoś z powodu rozbitej donicy zdecydowanie leży poniżej ich godności.
  Z wyglądu również nie umywają się do majestatycznego Sleipnira czy przerażającego Fenrira. Są po prostu dwójką kruków. Jedynym co może rzucić się w oczy jest odcień piór: obaj wydają się nieco bledsi od normalnych przedstawicieli swojego gatunku i jakby bardziej... zniszczeni. Ciężko znaleźć inne słowo - ze swoimi postrzępionymi, matowymi piórami wyglądają, jakby czas im nie służył. Muninn często na to narzeka, biadoląc coś o ,,wraku dawnego siebie", dopóki Huginn nie doprowadzi go do porządku. Jak się można domyślić, najprościej rozróżnić ptaki po charakterze. Ich zachowanie przywodzi na myśl dwójkę aktorów. Huginn wychodzi na scenę z zamiarem improwizacji, ale jest pewien siebie i nie obawia się porażki, bo zawsze może z niej wybrnąć dzięki braku ograniczeń w repertuarze. Za to Muninn, pomimo wyuczonej wcześniej kwestii, stąpa raczej ostrożnie, by się przypadkiem nie przejęzyczyć i nie zrobić z siebie pośmiewiska. Z ich dwójki to zawsze Huginn odzywa się jako pierwszy, pusząc dumnie pierś, co drugiemu, przez większość czasu trzymającemu głowę niżej, w żaden sposób nie przeszkadza. Jeśli jednak jesteś leniwy lub pozbawiony zdolności wyłapywania subtelnych różnic w zachowaniu, kieruj się barwą głosu - Muninna jest nieco wyższa, a Huginn na dodatek odzywa się głośniej (czasami wręcz nieadekwatnie głośno do sytuacji).
  Kruki, zwane także Cichymi Obserwatorami, były świadkami wielu ciężkich decyzji. Pojawiają się nawet podczas procesów sądowych. Obecność tej dwójki na parapecie twojego domu z reguły oznacza, iż masz problemy natury mentalnej - ciężki dylemat, kryzys wiary, trudność z odkopaniem istotnych wspomnień. Odkąd stracili swoją poprzednią posadę, Huginn i Muninn przykazali sobie pomagać śmiertelnikom w podejmowaniu słusznych decyzji i przełamywaniu wewnętrznych sporów. Nikt nie wie jak, ale kruki z łatwością rozpoznają natury ludzkich problemów i doskonale wiedzą, kiedy powinny ingerować. Nierzadko robią to stojąc całkowicie z boku, nie dając nawet znaku o swoim udziale. Sama ich obecność oddziałuje na ludzi niczym magiczna aura. Imiona czarnopiórych, oznaczające ,,Myśl" i ,,Pamięć", nie są w końcu przypadkowe: bliskość Huginna dodaje sił w myśleniu, pomaga poszukiwać nowych pomysłów, a Muninna - odświeża wspomnienia.
  Chociaż przez większość czasu pozostają z boku i jedynie obserwują, Cisi (ironicznie) są wyjątkowo gadatliwi, jeśli trafią na godną zainteresowania osobę. Przy okazji są też uparci i przyczepiają się jak rzepy psiego ogona. Mają specjalny talent do wyprowadzania ludzi z równowagi, nierzadko specjalnie podpuszczając rozmówcę do bezsensownej irytacji. A ponieważ pochwycenie któregoś z nich graniczy z cudem, żaden z nich nie musi się czegokolwiek obawiać. Huginn i Muninn bez lęku poruszają każdy temat, pozostając przy tym tak samo bezstronni i szczerzy do bólu. Jeśli szukasz całkowicie obiektywnej opinii, ciężko o lepszych krytyków, niezależnie, czy pytasz o przedmiot, sytuację, czy samego siebie. Wbrew zdaniu reszty świata, Myśl i Pamięć potrafią udzielać pozytywnej opinii. Po prostu rzadko kiedy zdarza im się oceniać coś, co nie wymaga żadnej poprawy. W końcu na świecie nie ma nic idealnego, czy to rzecz...czy żywa istota. Rozmawiając z nimi musisz być bardzo uważny - jedyne co mówią wprost, to właśnie ich opinie i złośliwości. Jeśli prosisz ich o pomoc w rozwiązaniu problemu, musisz pamiętać, że nigdy nie podadzą ci odpowiedzi wprost, chociaż wszystko wskazuje na to, jakoby znały wyjaśnienie wszystkiego. Kruki, wbrew pozorom, nie wykonują swojego zadania dla ułatwiania ludziom życia. Pomogą ci, ale poprzez wskazówki, wyciągnięcie na wierzch odpowiednich szczegółów. Wskażą ci odpowiedni kierunek na rozdrożu, a odpowiedź na swoje wątpliwości odnajdziesz sam.

Song Theme

 Relacje z innymi postaciami
        Cisi Obserwatorzy, jak wskazuje ich zacne miano, z reguły wolą pozostawać z boku i nie mieszać się w sprawy śmiertelników. Tym sposobem wiedzą właściwie wszystko o wszystkich, ale nikt nie zakłóca ich spokoju. Jednakże przebywanie wśród mieszkańców Fortheimu nieco ich zmieniło przez te wszystkie lata. Nabrali swego rodzaju towarzyskości, ale ogranicza się ona do szczególnych, wartych uwagi osób. Co ciekawe, Huginn i Muninn mają swoje ulubione miejsca, które odwiedzają niemal stale przez wzgląd na lubianych przez nich ludzi. Jednak fakt, że oni darzą kogoś sympatią, wcale nie oznacza, iż jest ona odwzajemniona. Owi śmiertelnicy zapewne mają coś na sumieniu, dręczy ich jakieś wspomnienie lub myśli, którymi niekoniecznie chciałby się dzielić z resztą świata. I pewnie zdają sobie sprawę, że Myśl i Pamięć są jedynymi powiernikami jego tajemnic. A przecież żaden człowiek nie lubi tego, co może mu zaszkodzić, i to czasem wyjątkowo poważnie. Chociaż Huginn i Munnin nie zwykli plotkować, nikt im w to nie wierzy. Nie wyglądają jednak, jakby się tym przejmowali.

Inne
  - Są absolutnie nierozłączni. Nic nie zmusi jednego do porzucenia drugiego, a jeśli już... to znak, że wydarzyło się coś naprawdę poważnego.
  - Jest jeszcze jeden drobny szczegół mogący pomóc w rozróżnieniu dwójki kruków. Mianowicie oczy - jeśli przyjrzysz im się wystarczająco długo, dostrzeżesz, że nie są wcale czarne. Ślepia Huginna mają odcień bardzo ciemnej czerwieni, a Muninna - błękitu. Poznać to można właściwie jedynie gdy odbije się w nich światło. Mało osób zwróciło na to uwagę. Wymaga to raczej bliższej znajomości z Cichymi, w innym wypadku nie będą siedzieć blisko ciebie w bezruchu przez dłuższy czas.
  - Z racji, iż są po prawdzie bezdomni, Myśl i Pamięć co noc szukają dla siebie schronienia. Najczęściej znajdują je właśnie u swoich znajomych (czyt. ludzi, którzy nie wyrzucają ich z domów przed rankiem) i przeważnie nie informują gospodarzy o swojej obecności. Na szczęście rzadko siedzą w tym samym miejscu dwa razy pod rząd, więc nie musisz się martwić o to, że zamieszkają z tobą na stałe.
  - Raczej się do tego nie przyznają wprost... ale to mistrzowie w kradnięciu śniadania. Upodobali sobie zwłaszcza kanapki z szynką. Mogą też okazać się dosyć przekupni, jeśli ktoś przedstawi im odpowiednio smakowity argument.

czwartek, 24 sierpnia 2017

Ciasteczko

Przez życie trzeba przejść z godnym przymrużeniem oka, dając tym samym świadectwo nieznanemu stwórcy, że poznaliśmy się na kapitalnym żarcie, jaki uczynił, powołując nas na ten świat.

Opis
   Gdyby ktokolwiek prawie siedemdziesiąt lat temu przewidział czym stanie się Ciasteczko najprawdopodobniej nie doszłoby do żadnych uroczystości i cała wioska nie cieszyłaby się z powodu narodzin jednego, maleńkiego stworzonka o skrzydełkach ważki. Ba! Małego Chochlika rzucono by ptakom na pożarcie i starannie zapomniano o tym, że kiedykolwiek istniał. Tak się jednak nie stało czego efekty dręczą okolicę aż po dziś dzień i nie zapowiada się, aby cokolwiek miało się zmienić jeszcze przez najbliższe kilkadziesiąt lub - jeśli okoliczności pozwolą - nawet i kilkaset lat. A wszystko to przez jedno wiejskie wierzenie o opiekuńczych duszkach stworzonych z promieni słońca i światła gwiazd...
    W całym Fortheimie i państwach sąsiedzkich trudno znaleźć podobną personę do Ciasteczka. Już samo imię budzi pewne kontrowersje. Jest dziwne, niespotykane, a do tego kojarzy się z niezbyt okazałym, słodkim przysmakiem, więc niewielu ludziom udaje się zawołać Ciasteczko i powstrzymać się przy tym od choćby najdrobniejszego uśmiechu. Tym większe zdziwienie rozmówcy, gdy okazuje się, iż miano to (notabene w oryginalnej wymowie i zapisie brzmiące Farh'ande) w kulturze Chochlika jest absolutnie poważne i - co ważniejsze - zupełnie męskie. Powód takowego zaskoczenia jest prosty - aparycja Psikusa zdaje się zaprzeczać jego słowom, a wysoki głosik jedynie potwierdza, że coś jest nie tak, jak być powinno. Trudno się dziwić, gdyż Chochlik jest długości ludzkiej dłoni. Mimo wszystko jak na standardy swojej rasy Ciasteczko jest wysoki. Jednak na pierwszy rzut oka ani trochę tego nie widać, bo Chichotek obraca się w towarzystwie ludzi i istot humanoidalnych, wśród których przypomina bardziej irytującą wesz niż faktyczną osobistość. Nie mniej nie przeszkadza mu to pysznić się swoim wzrostem i z dumą prezentować go w pełnej okazałości. Może to i lepiej, że Psikus nie może pochwalić się sylwetką statystycznego mieszkańca miasta. Niebieska skóra gdzieniegdzie porośnięta krótkimi, białymi włosami najprawdopodobniej nie prezentowała by się aż tak bajkowo w powiększeniu, a przerażające ślepka przywodzące na myśl tylko granatowe, szklane kulki, połyskujące zdradziecko przy każdym spojrzeniu z pewnością spędzałyby sen z powiek znacznie większej grupy obywateli. Mimo wszystko w swojej tak charakterystycznej postaci, której pojawienie się zwiastuje zwykle równie szczególny dźwięk skrzydełek uderzających w powietrze z niebywałą prędkością, wcale nie jest taki, jakie wrażenie sprawia. Ciasteczko, niebezpodstawnie nazywany również Diabełkiem, zdecydowanie nie kwalifikuje się do roli dobrej wróżki, a właśnie tym miał być pierwotnie. Trudno uwierzyć, że kiedyś sądzono, iż będzie opiekował się wioską, zwłaszcza wtedy, gdy uśmiecha się podejrzanie szeroko - tylko sobie znanym sposobem czyniąc gest powszechnie uważany za pozytywny najbardziej złowieszczym i przerażającym grymasem w całej Sanrewii - i prezentuje przy tym dwa rządki trójkątnych, a przez to i nieprzyjemnie ostrych ząbków. Miękki meszek, który porasta jego łebek i aż prosi się o choćby pojedyncze dotknięcie także stanowi pułapkę, bo każdy, kto był na tyle odważny, by spróbować, szybko przekonał się o tym, jak groźne mogą być podobne do szpileczek pazurki.
    Psikus nie na darmo został określony tym mianem i najwyraźniej miasto szybko się o tym przekonało, gdyż zdaje się, iż co dwudziesta, może co trzydziesta osoba zdaje się wiedzieć z czym wiąże się słowo ,,Chichotek" oraz stanowczo nakazuje, by omijać szerokim łukiem ten chochliczy pomiot najczystszego zła. Trudno powiedzieć czy reputacja Ciasteczka jest mocno przesadzona, bo on sam pracuje na to, by w jak największym stopniu była prawdziwa i coraz lepiej mu to wychodzi. Nie ma się co prawda czym chwalić, bo sława Chichotka zwykle przysparza mu wrogów, a ci bardzo często uzbrojeni są w słoiki czy inne potencjalnie śmiercionośne pułapki, lecz samemu Ciasteczku zdaje się takie życie podobać. Nawet pomimo tego, że każdy wcześniej czy później zaczyna mieć go dosyć i szuka sposobu na to, by się uwolnić. Oczywiście jest to wysiłek daremny, bo Chochlik jakby na przekór ciągnie do takiej osoby jeszcze bardziej niż miało to miejsce wcześniej i za nic ma rzucane pod jego adresem prośby i groźby. Z jednej strony taka determinacja postrzegana jest jako zaleta, jako iż utarło się mówić, że jedynie zwycięzcy nigdy się nie poddali... Z drugiej strony jest Ciasteczko i upór, który świat uważa za prawdziwą plagę.
    Mimo wszystko niski wzrost, nawet dla kogoś takiego jak Chochlik stanowi przeszkodę. Nie mowa tu oczywiście o tym jak kłopotliwe bywa samo nawiązanie kontaktu wzrokowego. Chociaż mrówki, motyle i inne robactwo czy niewielkie zwierzątka zdają się drżeć ze strachu na widok Ciasteczka, żaden pełnowymiarowy (gigant) mieszkaniec Fortheimu ani trochę się nim nie przejmuje. Nie wspominając już o tym jak trudno znaleźć w sobie dość siły, by w ogóle uchylić tą ogromną kupę drewna znaną wszystkim jako "drzwi". Tak więc ogromny i pełen niebezpieczeństw świat na każdym kroku zdaje się chcieć śmierci Ciasteczka i bezustannie zmusza go do zmagania się z przeszkodami. Wszak nie zaznał życia, kto chociaż raz nie nakrył Chichotka słoikiem, by popatrzeć jak ta mała, niebieska wesz męczy się, próbując przewrócić szklane naczynie. Co więcej przez grubą ścianę szkła niemal nie słychać irytująco wysokich okrzyków towarzyszących tym próbom, a zatem żadne co bardziej wrażliwe uszy nie cierpią.
      Psikus z każdą chwilą, którą poświęca na wydostanie się z pułapki tylko utwierdza siebie w przekonaniu, że nie istnieje coś takiego jak sytuacja bez wyjścia. W końcu za każdym razem udaje mu się uciec i osiągnąć swój cel niezależnie od tego czy radzi sobie sam czy też cierpliwie czeka na ingerencję kogoś większego. Jest dość sprytny, by sobie poradzić, a na jego korzyść bez wątpienia przemawia to, że przynajmniej z początku każdy jeden osobnik najzwyczajniej w świecie go lekceważy. Trudno się dziwić, bo przecież nikt nie spodziewa się poważnego zagrożenia ze strony niewielkiego chochlika o tak delikatnej budowie. Stąd ogromna radość Ciasteczka, gdy jakiś głupi gigant klnie z powodu czegoś, co ,,przypadkowo" rozbiło się o jego głowę. Chochlik, stosownie do swojego miana, uwielbia żarty i nie przepuszcza żadnej okazji, aby złośliwie uprzykrzyć komuś życie kolejnym swoim genialnym pomysłem. Mało tego ma okropne problemy ze słuchaniem ze zrozumieniem. Cecha ta jest szczególnie widoczna w chwili, gdy ktoś wypowiada jakikolwiek wariant słowa: ,,Nie", bo praktycznie nigdy nie dociera ono do uszu Diabełka, zupełnie zmieniając sens i intencje wypowiadającego. Co by nie mówić Ciasteczko słusznie uchodzi za skrajnie nieznośną, irytującą, a przede wszystkim niepokojącą niebieską kulkę, orbitującą wokół swojego celu z zadziwiającą prędkością. W końcu skrzydła działające na zasadzie tych przypisywanych ważkom gwarantują niebywałą zwrotność i prędkość, a więc nie ma ucieczki od Chichotka niezależnie od tego jak bardzo miałoby się na nią ochotę.

Song Theme

Relacje z innymi postaciami
     Trudno powiedzieć tak właściwie z kim Ciasteczko mógłby mieć dobre relacje. Zdaje się, że pół miasta zna jego, lecz on nie zna nawet jednej piątej tych, którzy go kojarzą. Wie natomiast o tym, że wielu, bardzo wielu go nie lubi i ani trochę się nad takim stanem rzeczy nie zastanawia. Taka kolej rzeczy i niczego nie da się z tym zrobić.

Inne

  • Ciasteczko boi się kotów. Nie ma w tym niczego dziwnego, bo koty są drapieżnikami polującymi na mniejsze stworzenia takie jak myszy czy szczury... oraz chochliki. Psikus spełnia wszelkie warunki, aby znaleźć się w centrum zainteresowania polującego kota, a nie ma niczego gorszego niż ucieczka przed ostrymi jak brzytwy pazurami, nie mniej okazałymi kłami i śliną, która zawiera w sobie truciznę zdolną zabić niewielkie zwierzę... Z podobnego powodu niezbyt przepada też za dużymi, drapieżnymi ptakami.
  • Chichotek większość swojego życia spędza unosząc się w powietrzu, a co za tym idzie kocha latać i opanował tę sztukę do perfekcji. Stąd zatem bierze się jego przedziwny zwyczaj wyczyniania przeróżnych akrobacji, jeśli akurat zdarzy mu się nudzić. W końcu niektórzy popisują się dla nagrody, inni  z własnej woli, a jeszcze jedni z braku lepszego zajęcia, niezależnie od tego ilu gapiów ściągnie. W końcu kto nie lubiłby poobserwować choć przez chwilę małego lotnika, który z gracją baletnicy wykonuje kolejne śruby, beczki i pętle?
  • O Diabełku powiedzieć można naprawdę wiele i nie będzie to nic dobrego. W zasadzie to ludzie uważają, że nie da się ani przekonać go do współpracy, ani nad nim zapanować. Bierze się to stąd, że jak do tej pory zaledwie cztery osoby odkryły, że Ciasteczko ma słabość do... czystego cukru. Dokładnie takiego jaki znaleźć można w każdej jednej cukierniczce. Nie jest to co prawda obsesja, ale Chichotek nie potrafi sobie odmówić przyjęcia poczęstunku, gdy już ktoś mu go zaproponuje. Co ciekawsze czuje się wtedy w obowiązku odwdzięczyć za dar pierwszym lepszym dobrym uczynkiem (W końcu ktoś, kto daje ci cukier nie może mieć złych zamiarów i zasłużył na odrobinę życzliwości, prawda?). Bierze się to stąd, że słodki przysmak zwykle sprzedawany jest w paczkach znacznie cięższych i większych niż sam Ciasteczko, więc jego dostęp do tego jakże boskiego specjału jest mocno ograniczony.

piątek, 18 sierpnia 2017

Philip

Żywy. Martwy. Oba. Żadne. To bez znaczenia. Po prostu jesteś. I musisz się z tym stanem pogodzić.
Opis
        - No dalej - zaczął Laskolnyk zrezygnowanym tonem i odchylił się do tyłu na krześle. - Tłumacz się, Licho.
    Przezwisko Philipa wypowiedział tonem wyraźnie sugerującym, że skończyła mu się cierpliwość. Sam fakt, iż zwrócił się do niego per ,,Licho" świadczył, w jakie kłopoty młody łowca czarownic się wpakował. Laskolnyk uniósł brwi, niecierpliwie stukając palcami w blat biurka. Miał na sobie czarne spodnie, kamizelkę i białą koszulę. Płaszcz i kapelusz z piórem - standardowe elementy umundurowania Korpusu - pewnie zostawił w domu. Jakby nie było, dzisiaj powinien mieć dzień wolny. W pracy pojawił się tylko dlatego, bo do jego drzwi zapukała straż miejska z wiadomością, że jego ,,ulubiony podopieczny" znowu rozwiązał sprawę własną sprawdzoną i znienawidzoną przez przełożonych metodą. Dowódca fortheimskich łowców czarownic słynął z nieludzkiej cierpliwości, zahartowanej między innymi przez wybryki Philipa Waltera i mówiło się, jakoby jedynie wyżej wspomniany mógł go naprawdę wściec. Phil niejako miał powód do dumy: w tej kategorii bił o głowę nawet fanatycznych świetlanistów, a bycie bardziej irytującym od nich to nie lada osiągnięcie.
    Nie zmieniało to jednak faktu, że niesławnego Licho zżerał strach. Przeżył bliskie spotkanie z oszalałym wilkołakiem, walczył o swoje miasto podczas drugiego Buntu Wiedźm i pomagał siostrze przy cierpiących ofiarach brunatnej ospy, ale żadne z tych doświadczeń nie uważał za równie przerażające, co rozmowę z rozgniewanym Laskolnykiem.
    - Z całym szacunkiem - zaczął blondyn, ostrożnie dobierając słowa - ale wydaje mi się, że już przedstawiłem całą sprawę straży miejskiej. W szczegółach.
    - Tak, a straż przedstawiła ją mnie - zgodził się dowódca i zaczął wyliczać na palcach: - Włamanie, zakłócanie spokoju, aresztowanie bez nakazu, zagrażanie bezpieczeństwu publicznemu...
    - Zniszczenie mienia - dodał Phil zanim ugryzł się w język.
    - To wszystko już słyszałem, Walter - głos starszego mężczyzny skamieniał. - Nie potrzebuję twojego potwierdzenia o przebiegu zdarzeń. Mam od tego zeznania trzech świadków. Chcę, żebyś mnie przekonał, dlaczego nie powinienem urwać ci łba i oddać go porucznikowi Millerowi.
    Najgorszą częścią słuchania reprymend Laskolnyka był ten spokój, z jakim wypowiadał podobne rzeczy. Mało który łowca potraktowałby taką groźbę poważnie, zwłaszcza od tak przyjaznego i empatycznego przełożonego jak Laskolnyk, jednak Philip przysiągłby, że dla niego ten człowiek zrobiłby wyjątek. Wszyscy wiedzieli, iż Licho miał... specyficzny wpływ na swoich nauczycieli. Cała wspólna historia mężczyzny ze strażą miejską jego dowodziła dziecinnego wręcz uporu oraz nierzadko otwartej niesubordynacji, a jednak każdy jego były mentor wspominał go z uśmiechem. Remus Gotrand (niech mu Pani przyświeca) zawsze powtarzał, że miał szczęście znaleźć tego chłopaka na ulicy, gdy pozostała starszyzna Korpusu Łowców klęła na tę ,,gówniarską wyjątkowość". Akhme Białe Pióro - mistrz szermierki, bez którego Gwardia Królewska nie umiałaby utrzymać mieczy prosto - również bardzo go lubił, chociaż, jak powiedział samemu Philipowi w dzień zakończenia nauk u niego, nigdy nie trafił na równie wyszczekanego żółtodzioba. Walter, zaraz po Katyi Gotrand, był także ulubieńcem Laskolnyka. Phil wiedział, że właśnie dlatego to on dostawał najcięższe baty, gdy coś ,,przeskrobał". Kazania miały być wyraźnym ostrzeżeniem - dowódca nie chciał go wydalić ze swojej jednostki, choć Licho dawał mu ku temu masę powodów.
    Sympatia na szczęście nie była jedynym powodem, dla którego Philip nadal nosił czarny płaszcz. Bo chociaż jego działania były radykalne, nie dało się odmówić im skuteczności. Miał na swoim koncie więcej rozwiązanych spraw i zleceń niż niektórzy weterani, pomimo faktu, iż za ich czasów był większy popyt na usługi łowców czarownic. Był dobry w swoim fachu i ostatnia akcja także tego dowodziła. Owszem, została po niej wyrwa w budynku, przerażeni sąsiedzi  i paru wkurzonych strażników, ale Licho pojmał niebezpieczną kryminalistkę, której wszystko uszłoby na sucho, gdyby nie jego wścibstwo. Takiego poważnego i, niestety, nużącego śledztwa jak to nie mieli w Fortheimie od czasu Buntów, a Philip doprowadził je do końca. Za jego twardą determinacją, okazjonalną impulsywnością i arogancją kryły się nieprzeciętny spryt i spostrzegawczość. Walter wiedział, że nie mogą go wyrzucić. Nawet jeśli na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało, jakby tylko narobił większego bałaganu, niejednokrotnie przysłużył się miastu i jego mieszkańcom. I świadomość tego pozwalała mu kłócić się z Laskolnykiem do woli.
    Co nie znaczyło, że robił to całkowicie niewzruszony.
    - Złapałem nekromantkę na gorącym uczynku - powiedział pewnie, choć zmiął przy tym brzeg trzymanego w rękach kapelusza. Na brodę Dhyrala, przecież nie miał dziesięciu lat. - Nie mogłem czekać na nakaz, gdy każdy dzień zwłoki oznaczał dla niej kolejną okazję do ucieczki. Prowadziliśmy to śledztwo prawie trzy miesiące. Ta kobieta chciała z nas zakpić.
    Laskolnyk patrzył przez chwilę bez żadnego odzewu, prosto w jasne oczy Licha. Młodszy mężczyzna nawet nie drgnął, chociaż instynkt samozachowawczy rozkazywał mu przedstawiać sobą przynajmniej odrobinę skruchy. W końcu dowódca Korpusu nachylił się w jego stronę.
    - Skąd wiedziałeś? - zapytał.
    Phil spodziewał się tego pytania. Przymknął oczy i westchnął.
    - Przecież wiesz - zmęczony ton głosu Waltera sugerował, że nie miał ochoty powtarzać tej samej historii po raz kolejny.
    - Domyślam się, że chodzi o twój... t a l e n t  - Laskolnyk skinął głową. - I że wychodzisz przez niego na wariata. Znowu. Pomóż mi więc lepiej go zrozumieć. Czy coś tym razem się zmieniło?
    W Korpusie prawie wszyscy choć raz mieli do czynienia ze specyficznym talentem magicznym Philipa. Nie żeby się nim umyślnie chwalił (brońcie bogowie, jeszcze tego mu było trzeba). Po prostu czasami podczas patroli czy wezwań zdarzało się, iż Licho nagle gwałtownie ożywał i, starając się zachować przy tym jak najbardziej dyskretnie, męczył obecnego partnera jak dziecko ciągnące rodzica za rękaw. Na pytanie, o co mu chodzi, zawsze odpowiadał czymś w stylu ,,Coś wyczułem". Wśród młodszych łowców ,,węch" Waltera szybko stał się popularną docinką, bo nader często prowadził go donikąd. Jednakże paru starszych, bardziej doświadczonych brało jego dziwne zachowanie bardziej poważnie. Carstein jako pierwszy zwrócił staremu Gotrandowi uwagę, że coś jest z młodym rekrutem nie tak. Do drugiego roku nauki te nagłe przeczucia były dla chłopaka wręcz udręką, bo gdy już raz złapał jakiś trop, skupienie się na czymkolwiek innym - w tym wypadku na lekcjach - było niebywale trudne. Phil nie rozumiał czego dokładnie szuka ani dlaczego znikało to tak samo, jak się pojawiało, bez żadnego powodu, poprzedzającego go odczucia. Był pewien jedynie tego, że niezwykle go to irytowało.
    Tak było do czasu aż Adrian Carstein, nauczyciel historii magii stosowanej, wyraźnie zaintrygowany nietypowym uczniem poprosił go o wyjaśnienie swojego zachowania. Poza dowiedzeniem się o samym istnieniu problemu, odkrył kilka interesujących faktów. Philip ,,cierpiał" na tę przypadłość od dziecka, aczkolwiek nasiliła się ona dopiero po przeprowadzce do Fortheimu (miał wtedy około dwunastu, trzynastu lat). To w głównej mierze przez nią chłopak nie potrafił ukończyć szkoły i w związku z tym nie miał nawet podstaw, by aplikować do Akademii Myśli Technicznej. W późniejszych latach zwolniono go także z nauk u kilku różnych osób - lekarzy, rzemieślników, a nawet sklepikarzy. Zupełnie, jakby nie nadawał się do czegokolwiek poza pomaganiem ojcu w naprawianiu narzędzi dla rolników, a nawet przy tym starszy Walter go pilnował. Do Korpusu trafił przez czyste zrządzenie losu oraz podjętą pod wpływem chwili decyzję, a odkąd przetrwał pierwsze egzaminy usilnie starał się udowodnić rodzinie oraz, przede wszystkim, sobie, że może coś w życiu osiągnąć.
    Oczywiście przeszkadzała mu tym niewyjaśniona, wrodzona dolegliwość, którą Carstein postanowił na własną rękę zbadać. Po kilku rozmowach i dziwacznych próbach (starszy łowca pokazywał Walterowi różne przedmioty lub prowadził do jakiegoś przypadkowego miejsca w mieście i pytał, czy coś czuje), odpowiedź okazała się oczywista: Philip reagował na magię i jej zarówno naturalne, jak i wymuszone impulsy.
    Do łowców czarownic często przyjmowano ludzi z rodzin przejawiających zdolności magiczne. Licho także się do tej grupy zaliczał - jego matka była wioskową szamanką i prawdziwym medium, a siostra bliźniaczka młodego łowcy podobno potrafiła zaklinać zwierzęta. Skoro jedno z rodzeństwa odziedziczyło możliwość kontrolowania przepływu magii, dziwnym by było, gdyby drugie nie potrafiło nic. Phil i tak był przypadkiem dziwnym, bo nie potrafił na nic wpłynąć, a jedynie odczuwać, gdy robił to ktoś lub coś innego, ale i tak sprawa wydawała się jasna. Pozostawało tylko pytanie, czy młody Walter byłby w stanie wykorzystać ten nietypowy talent w swojej profesji. Cały problem polegał na tym, że nikt nie czuł tego, co on, a sam Philip nie potrafił swojego zmysłu opisać. To było jak wyjaśnianie czym jest zapach komuś, kto od urodzenia nie posiadał węchu. Dodatkowo zmysł Licha rządził się swoimi niewyjaśnionymi zasadami, czasami prowadząc go do faktycznych magów lub czarownic, innym razem za to alarmował go, gdy mijał choćby elfa śpiewającego na rynku. I zanim łowca nauczył się z tym żyć, przypięto mu łatkę paranoika.
    Część członków Korpusu, która go rozumiała, już odeszła: Gotranda wzięła brunatna ospa w czasie plagi, a Carstein przeszedł na emeryturę i wrócił do rodzinnych stron w Avrilu. Pozostali mu tylko Katya - która, swoją drogą, już raz przeszła przez podobne odtrącenie ze strony równych rangą - oraz następca zmarłego dowódcy, Laskolnyk. Tylko oni pokładali jeszcze jakąś wiarę w zdolności magiczne Philipa, nad których panowaniem pracował odkąd tylko usłyszał od swojego nauczyciela, że to możliwe. I tylko im mężczyzna był w stanie się z tego zwierzać bez lęku, że uznają go za przewrażliwionego.
    - Sprawdzaliśmy dom jednej z podejrzanych - zaczął opowiadać. - Ja, Kat i Oliver Strong. To był już któryś budynek z kolei i wszystkim powoli puszczały nerwy, bo byliśmy prawie pewni, że znowu podłapaliśmy ślepy trop. Ale gdy przeszliśmy przez próg...
    - Odezwała się twoja intuicja - odgadł Laskolnyk.
    - To mało powiedziane. Tam po prostu... cuchnęło. Prawie jak zapach rozkładu - Licho zmarszczył nos na samo wspomnienie, chociaż magiczny odór nie miał nic wspólnego z prawdziwym węchem. - Ale nie takim normalnym, naturalnym. Coś było na rzeczy, czułem to, ale nic nie znaleźliśmy. Powiedziałem o tym Katyi i Oliverowi, że tym razem na pewno trafiliśmy. Strong był sceptyczny, a Kat zabroniła mi robić cokolwiek bez nakazu...
    - Udałeś się po niego? - przerwał mu znacząco dowódca.
    Philip na moment uciekł wzrokiem w kierunku podłogi.
    - Nie udzieliliby mi go - odpowiedział, wymigując się od bezpośredniego powiedzenia ,,Nie, nie poprosiłem o nakaz". - Nie miałem żadnych dowodów potwierdzających moje przypuszczenia poza przeczuciem, w które straż miejska i tak by nie uwierzyła.
    - Więc uznałeś, że nie będziesz marnował cennego czasu komendanta i szlachetnie sam dałeś sobie pozwolenie na podjęcie działań? - dokończył starszy z łowców. - Mam wrażenie, jakbym już to kiedyś słyszał...
    - Gdybym nic nie zrobił, śledztwo nadal stałoby w miejscu - palce Philipa zacisnęły się mocniej na rondzie kapelusza. - Ona wiedziała, że mamy ją na oku i że może wykorzystać prawo przeciwko nam. Wystarczyłoby nie dać Korpusowi żadnych namacalnych dowodów i straż miejska nie pozwoliłaby mi palcem kiwnąć, dopóki nie zobaczyliby na ulicy żywego trupa!
    Laskolnyk milczał chwilę, patrząc na blondyna wyraźnie niezadowolony.
    - Skończyłeś? - zapytał niebezpiecznie bezbarwnym tonem.
    Walter znów spuścił wzrok. Duma nie pozwalała mu przeprosić, bo wiedział, że miał rację. Na jego szczęście Laskolnyk znał go wystarczająco dobrze, by nie spodziewać się, iż usłyszy cokolwiek tego typu od upartego Licha. Czasami poważnie zastanawiał się jakim cudem Gotrand nie wyrzucił tego pyskatego gówniarza, którego zgarnął z ulicy, zamiast tego pozwalając mu pozostać tak samo wygadanym, ale jeszcze z przywilejami stróża prawa.
    Co on w ogóle tutaj robi?, pomyślał, nie pierwszy raz z resztą.
    Trzydziestodwulatek, w połowie Avrilczyk, wychowany w zupełnie innym klimacie po północnej stronie tanagleiskich gór. Ojciec - kowal, matka - wioskowa szamanka. Minimalny talent magiczny. Niechętny do współpracy i ogólnie ,,trudny w obyciu". Stroni od ludzi, ludzie stronią od niego, a jego jedynymi przyjaciółmi są porośnięty piórami szermierz i pół wampirzyca. Philip był urodzonym łamistrajkiem. Inność mężczyzny od pozostałych członków Korpusu uderzała człowieka w twarz przy pierwszej konfrontacji. Jego nieobliczalność (zarówno w negatywnym jak i pozytywnym sensie), upór godny krasnoluda, bezpośredniość, z jaką przedstawiał fakty. Nawet wyborem oręża wydawał się podkreślać jak bardzo odstaje od zwyczajowej wizji chłodnego fachowca - ze swoim lekkim, jednoręcznym mieczem, Licho był zmuszony do walki w zwarciu, wyjątkowo niebezpiecznej, gdy twoim przeciwnikiem była osoba władająca magią. Zamiast trzymać się na dystans stawał oko w oko z zagrożeniem, jakby odzywała się w nim gorąca krew górskich ludów, wśród których dorastał. Ta sama krew niechybnie była powodem, dlaczego sporo ludzi i nieludzi nie pałało do niego sympatią. A mimo tego na ustach Waltera tańczył ten sam spokojny, łagodny uśmiech. Chociaż nosił się w czerni, zawsze był pod bronią i nader często mówił co mu ślina na język przyniosła, potrafił roztaczać pogodną, wręcz przyjacielską aurę. Zdecydowanie nie dawał wrażenia kogoś, kto spędzał całe noce patrolując ulice, gdy któryś z posterunków straży miejskiej dopadała sezonowa grypa. Zmęczenie Licha - spowodowane nie tylko brakiem snu - dało się dostrzec jedynie w błękitnych oczach i posiniałych kręgach pod nimi.
    Oraz w tych rzadkich sytuacjach, gdy znad pozbawionego wesołości uśmiechu posyłał ci spojrzenie mówiące, że przeżył zbyt wiele, by poruszyły go tak nieistotne rzeczy, jak opinia publiczna.
    Laskolnyk oparł łokcie na blacie i pomasował palcami skronie. Niezależnie od tego, ile dobrego mógł powiedzieć o Philipie, czasami były podopieczny przyprawiał go o realny ból głowy. Nie mógł go wyrzucić, był tego boleśnie świadom. Po pierwsze: nie miał do tego dobrego pretekstu, bo dziura w budynku (Jak on to w ogóle zrobił?) nie była najgorszym przewinieniem w historii zniszczeń niebezpośrednio spowodowanych przez Philipa Waltera. Gdyby wyrzucił go teraz, wszyscy zaczęliby zarzucać mu, dlaczego nie zrobił tego wcześniej. Po drugie: żaden ku temu pretekst tak naprawdę nie był wystarczający. Dowódca łowców nie umiałby odebrać Lichu kapelusza z czystym sumieniem. Nie chodziło tu tylko o to, że miał do tego diabelnie inteligentnego gówniarza słabość. Laskolnyk znał się na ludziach i w czasie spędzonym wśród istot z każdej warstwy społecznej, nauczył się rozpoznawać tych, którzy mieli w sobie pasję dla swojej profesji. Niektórzy po prostu byli stworzeni do odegrania konkretnej roli, czuli się z nią dobrze, a na dodatek wykonywali rewelacyjną robotę. Philip bez wątpienia należał do tej grupy, chociaż odnalezienie powołania zajęło mu dwie dekady życia, podczas których jego rówieśnicy byli już studentami i czeladnikami, zdecydowanymi kim chcą zostać. Trafił do łowców praktycznie jako ochłap z rekrutacji i oto jest: podręcznikowo wyszkolony, z wieloletnim doświadczeniem i tak samo, jeśli nie bardziej, wyszczekany jak za czasów, gdy Carstein ganiał go po placu za spanie na wykładach o ahumanoidach w literaturze Avrilu. 
    Licho miał talent i zapał, dwie cechy, które chodziły ze sobą w parze rzadziej niż jakikolwiek nauczyciel by sobie życzył. Wyrzucenie Philipa Waltera z Korpusu najzwyczajniej nie wchodziło w grę. Laskolnykowi pozostało jedynie bezsilnie ukryć twarz w dłoniach i pogodzić się z rzeczywistością.
    - Mówienie, że to ostatni raz, gdy puszczam ci coś płazem, już straciło sens, prawda? - zapytał, bardziej myśląc na głos niż faktycznie mówiąc.
    - Obawiam się, że tak. Dawno temu - odpowiedział bezczelnie Licho. Powrót lekkiego uśmiechu złagodził jednak wypowiedź do sympatycznego przekomarzania się. Dowódcy do śmiechu nadal nie było, ale nie miał siły się kłócić.
    - W życiu nie spotkałem równie pechowego łowcy czarownic - stwierdził, z powrotem przysuwając niedokończony list. Zamoczył pióro w kałamarzu i wrócił do pisania ostatnich dwóch zdań. - Bo zakładam, że nie miałeś zamiaru uszkodzić budynku?
    - Nie wszystko poszło zgodnie z planem.
    - Czy tobie cokolwiek idzie zgodnie z planem?
    Blondyn przez moment wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się rozmyślił. Laskolnyk westchnął. Przez kilka minut w gabinecie dało się słyszeć jedynie skrobanie stalówki o papier. W końcu dowódca łowców czarownic podpisał się, zwinął list, po czym przypieczętował go lakiem z odbitym symbolem korpusu - kuszą i piórem - i inicjałami nadawcy.
    - Do porucznika Millera - powiedział stanowczo, wyciągając zwój papieru w stronę podwładnego.
    - Mam wracać do komendy straży za karę? - Philip ani nie wydawał się zdziwiony, ani nie oczekiwał oczywistej odpowiedzi. Po prostu schował list do wewnętrznej kieszeni płaszcza.
    - Jeszcze raz go przeprosisz w imieniu moim i swoim.
    - Wiesz, gdzie Miller może sobie wsadzić moje przeprosiny... - skomentował.
    - Tam, gdzie ja jego marudzenie - odpowiedział Laskolnyk, odprawiając Philipa gestem. - Nie narób więcej bałaganu po drodze, Licho - dodał, gdy ten wychodził, znowu akcentując felerne przezwisko.

Song Theme

Relacje z innymi postaciami
        Reputacja osławionego Licho Waltera, a przynajmniej zdaniem jego dowódcy, pozostawia wiele do życzenia. Przez swój ośli upór Philip nader często podejmuje... "odważne" decyzje w swoich śledztwach, co kończy się (poza tym, że sukcesem, ale po co przypominać...) głośnymi akcjami z mnóstwem świadków. To starsi łowcy nadali mu przezwisko, które zapadło prawie całemu Fortheimowi w pamięci. Nie tak, żeby mieszkańcy wytykali go od razu palcami na ulicy - Phil nie jest w końcu żadnym celebrytą i na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się wśród innych członków Korpusu. Niestety żaden inny nie nosi przy sobie miecza zamiast tradycyjnej kuszy. Żaden inny także nie ma problemów z rzucaniem prostych zaklęć. I chociaż nazwisko "Walter" wiele nie mówi, te dwie cechy wystarczają, by prawie co drugi zleceniodawca reagował na niego zduszonym "O cholera, to Licho."
    Inaczej jest w okolicach podmiejskich, gdzie Philip mieszka ze swoją siostrą bliźniaczką, Celeste. Walterowie z majątku ojca odziedziczyli cały zajazd - piętrowy budynek z dobudowanym zakładem rzemieślniczym. Zawsze pomocna Niedźwiedzica na pewno zgarnia większość uwielbienia ze strony sąsiadów, ale jej brat okazuje się czasem niemniej rozchwytywany. Czasami dobrze jest mieć za sąsiada specjalistę od magicznych stworzeń czy uroków, nie mówiąc już, że każdemu starszemu człowiekowi przyda się czasem młodsza para rąk.
    W kwestii pokrewieństwa krwi, Walterowie zostali całkowicie sami na tym świecie. Nic więc dziwnego, iż trzymają się ze sobą całe życie. W rodzinnych okolicach traktowano ich jak odmieńców, a w Fortheimie zajęło im lata zanim poczuli się tu jak w domu. W międzyczasie zmarł ich ojciec, zostawiając kuźnię i zakład w rękach Celeste. Pomimo faktu, że urodzili się tego samego dnia, Licho zawsze myślał o Cel jak o starszej siostrze, jeśli nie matce. Kobieta zawsze jest pierwszą, by się o niego martwić i drugą, by prawić mu kazania (nie jej wina - po prostu nie jest fizycznie w stanie wyprzedzić Laskolnyka). Uznała także za punkt honoru wytykać mu jego kulturę osobistą i wypytywać o wszystko co działo się w pracy. Mało ludzi w ogóle mu wierzy, że to jego siostra, nie wspominając już bliźniaczka: kobieta wygląda, jakby mogła go przerzucić przez ramię jak lalkę (i jak najbardziej może). Walter jest w porównaniu chuchrem, ale nie ukrywajmy, większość mężczyzn jest przy niej niczym.
    Jeśli Philip czegokolwiek się w życiu nauczył o relacjach z innymi, to tego, że kilkoro zaufanych przyjaciół jest lepsze niż grono znajomych. A nikt nie zaprzyjaźnia się na dziwniejsze sposoby niż on. Engel Mittal - facet, który właściwie już mieszka u Walterów - jest tego idealnym przykładem. Licho po prostu pewnego dnia wpadł jak burza do doków, gnany jednym ze swoich magicznych przeczuć, by zastać stojącego w wodzie po pas pracownika, młodszego od niego o kilka lat i równie zdziwionego. Okazało się, że En jest potomkiem potężnych magów, czy coś w tym stylu, i chociaż nie potrafi wykorzystywać swojego talentu, posiada ogromny potencjał magiczny. Przez aż idiotycznie głupi czas historia się powtarzała: zmysł Waltera świrował, zamiast zagrożenia znajdował Engela i obu robiło się głupio, bo za nieporozumienie odpowiadały ich "magiczne kalectwa", na które mieli nijaki wpływ. Za którymś razem wpadanie na siebie w ten sposób stało się właściwie rutyną. Jak to eskalowało do punktu, w którym artysta został właściwie członkiem rodziny - tego Licho nie potrafi wyjaśnić. Po prostu pewnego razu zaprosił Mittala do zajazdu i już tam został, a przynajmniej wpada tam prawie że regularnie. Philip już przyzwyczaił się do szykowania trzech nakryć do kolacji zamiast dwóch.
    A nawet jeśli En akurat danego wieczoru nie wpadnie, istnieje zawsze szansa, iż będzie to inny z przyjaciół łowcy, choćby Akhme. Bowiem to właśnie słynny na całe miasto Białopióry, okrzyknięty najlepszym szermierzem Fortheimu, nauczył niesławnego Licho walki mieczem. Ze wszystkich historii, jakimi Walter może się pochwalić, ta bez dwóch zdań jest najbardziej nieprawdopodobna. W końcu Akhme Białe Pióro jest szanowanym nauczycielem ze Szkoły Rycerskiej, odpowiedzialnym za szkolenie przyszłych królewskich gwardzistów. Po co miałby uczyć walki mieczem łowcę czarownic? To brzmi co najmniej absurdalnie, ale mówimy tu o Philipie Walterze, czyli człowieku, który tworzy wyłącznie absurdalne sytuacje. Jakkolwiek by do ich spotkania nie doszło, faktem jest, że gdy pojawia się w odwiedziny na placu ćwiczeniowym, sowa traktuje go jak swojego ulubionego absolwenta. Z tegoż samego powodu nie omieszka przypominać mu, iż jego forma jest beznadziejna, a w takiej postawie to nawet dziesięciolatek by go wywrócił. Philip po prostu uznaje, że Akhme nigdy nie przestał być jego nauczycielem.
    Mieczem zaprzyjaźnił się z jeszcze inną osobą. Świętej pamięci Remus Gotrand, poprzednik Laskolnyka na pozycji dowódcy Korpusu Łowców Czarownic, miał adoptowaną córkę, Katyę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby dziewczyna nie była połowicznie wampirzycą. Wbrew przeciwnościom poszła w ślady ojca i została łowczynią, wykorzystując swój nieludzki refleks i siłę. Jak się więc można domyślić, również uznaje kusze za bezużyteczne. Zamiast tego nosi rapier. A w całym Korpusie był tylko jeden idiota, który zdecydował się pchać z bronią białą do takiej roboty. Katya jest także jedynym łowcą mogącym mieć jakiekolwiek pojęcie jak to jest żyć z dodatkowym zmysłem, bo sama przeszła przez piekło ucząc się ignorować nadmiar bodźców z otoczenia. W ten sposób Licho odnalazł wspólny język już z trzecim "odmieńcem".

Inne
  •     Bliscy towarzysze z Korpusu (między innymi Katya, Laskolnyk i emerytowany już Carstein) nazywają dodatkowy zmysł Licha jego "nosem". Początkowo był to dowcip, ale po jakimś czasie nawet Philip zaczął używać stwierdzeń jak "Coś tu śmierdzi" albo, że ktoś "pachnie normalnie", bo w ten sposób było mu łatwiej opisać im jak to jest wyczuwać magię. Trudno go nie zrozumieć. To tak, jakbyś próbował wytłumaczyć komuś niewidomemu od urodzenia jaka jest różnica między czerwonym i niebieskim. Z tym, że, idąc tym porównaniem, Walter nigdy w życiu nie spotkał drugiej widzącej osoby. O wiele prościej było przyjąć na siebie łatkę "magicznego nosa". Jedno go tylko w tym denerwuje - od porównywania swojego talentu do węchu faktycznie zaczął go swędzieć nos. Teraz, gdy nagle łapie trop, wciąga powietrze jakby faktycznie czuł jakiś zapach i marszczy go, gdy okazuje się nieprzyjemny.
  •     Niekontrolowana natura "węchu" Licha pozostawała praktycznie bez zmian przez lata jego kariery w Korpusie. Mężczyzna starał się z nim oswoić na różne sposoby, na przykład poprzez prowadzenie w notesie tabelki. Za każdym razem, gdy prześledził do źródła jakiś trop, stawiał kreskę w jednej z kolumn: "Zagrożenie", "Fałszywy alarm" lub, teraz już nieużywanej, "Engel". Jedynym odkryciem, którym wyniósł z tego doświadczenia, jest właśnie to dotyczące powodu dlaczego przestał korzystać z trzeciej kolumienki. Walter po spędzeniu wystarczającej ilości czasu w jednym pomieszczeniu z Enem odkrył, że potrafi rozpoznać jego trop. Co więcej, nauczył się jak go ignorować, by nie zagłuszał wszystkiego innego. Oznaczało to, iż z wystarczającą ilością czasu może nawet mógłby rozpoznawać "zapachy", z którymi już się kiedyś spotkał. I faktycznie, Philip doskonale pamięta jak "pachnie" między innymi czarna magia (aczkolwiek w całym "magicznym szumie" Fortheimu potrafi wyłapać tylko te naprawdę mocne zaklęcia). Jego notatki zaczęły być bardziej szczegółowe, bo teraz mając do czynienia z podobnymi do siebie odczuciami może je opisywać. Oczywiście - jako że nikt inny nie czuje tego co on - opisywanie czegoś jako "fioletowy i głośny" ma sens tylko dla niego.
  •     Philip jest dyslektykiem. Trudno się tego domyślić, bo facet, pomimo trudności z czytaniem, wydaje się świetnie obeznany w literaturze. Wada wychodzi na jaw z reguły dopiero wtedy, gdy łowca zostaje zmuszony do przeczytania czegoś na głos, choćby i drobniejszego napisu na jakimś szyldzie. W pracy z reguły ratuje go przed czytaniem jego partner, czyli albo Katya, albo Oliver (jakkolwiek by się ze Strongiem nie żarli, starszy kolega nigdy by go nie skompromitował w tak niski sposób). Co za tym idzie, Walter rzadko trzyma w ręku pióro i jego charakter pisma pozostawia sporo do życzenia.
  •     Na prawym boku szyi ma dosyć paskudnie wyglądający ślad zagojonego oparzenia. To pouczająca pamiątka po udziale Licha (jeszcze jako adepta) w Drugim Buncie Wiedźm. Zdążył się wtedy za to odwdzięczyć, zanim powstanie dobiegło końca. Co zabawne, dzisiaj mijając na ulicy autorkę blizny, bez oporu chyli przed nią kapelusza. Czarownica zresztą również przestała się wściekać za szramę na policzku i zupełnie naturalnie odpowiada ,,Dzień dobry".
  •     Licho nie cierpi kotów. Wszystko przez alergię na ich sierść. W końcu przerywanie zdania kichnięciem w przypadku łowcy czarownic jest wyjątkowo nieprofesjonalne.

piątek, 4 sierpnia 2017

Akhme Białe Pióro

Popularne w mieście powiedzonko głosiło, że jeśli ten facet twierdzi, że jest południe, a wokół panują nieprzebite ciemności, należy zacząć martwić się o losy Słońca

Opis
        Fortheim widziało wiele cudów. Przez port i ulice codziennie przewijają się dziwactwa, których ludzkość nie potrafiła sobie wyobrazić, dopóki nie zobaczyła ich na własne oczy. Pod żadnym pozorem nie biorę tu pod uwagę nieludzkich mieszkańców miasta - gnomy, krasnoludy, niziołki i tym podobne, pomimo postępowego rozrostu ludzkości, nadal są i będą tu codziennością. Wszystkie na dodatek są na tyle liczne, że przez naukę zostały uznane za osobny gatunek już wieki temu. Ale są na tym świecie istoty nie mogące dostąpić takiego zaszczytu. Wybryki natury, efekty nieudanych (bądź udanych) eksperymentów, ofiary klątw i zaklęć deformacyjnych. W tym kontekście ciężko trafić na dwóch takich samych osobników, bo natura rzadko powiela zupełnie nowy materiał genetyczny, wypadki także nie zwykły się powtarzać, a klątwy nierzadko związane są z winą przeklinanego oraz silnymi emocjami rzucającego. Ci ,,inni" są więc z reguły sami, nie potrafią trafić na podobną do swojej twarz, póki nie spojrzą w lustro. Stawiając stopę na mokrych deskach portu w Fortheimie myślą tylko o tym, jak tu szybko ruszyć dalej...
  Ale nie Akhme.
  Wiele lat temu, nieznany nikomu Noveirczyk, przeskoczywszy z gracją burtę kupieckiego okrętu, zamiast skierować swoje kroki ku wyjściu z miasta, udał się do straży miejskiej w poszukiwaniu pracy. Komendant w życiu nie widział tak nietypowego rekruta...a w każdym razie tak INNEGO od typowych chętnych ,,z ulicy". Po samym wzroście (komendant by spojrzeć mu w oczy musiał unieść lekko głowę), szczupłej sylwetce i wiszącej u pasa kunsztownej szabli rozpoznał w przybyszu noveirskiego szermierza. Mocny akcent jedynie potwierdził jego przypuszczenia. Jednak pochodzenie mężczyzny dziwiło go tutaj najmniej. Zacznijmy może od faktu, że miał...sowi łeb. Najprawdziwszą ptasią głowę, porośniętą białymi piórami zamiast włosów i z dziobem zamiast ust i nosa. Z miejsca widać było, że bladobłękitne oczy zwykły błyszczeć energią i inteligencją, ale wtedy przemawiało przez nie tylko dogłębne zmęczenie. Był doskonale obeznany w z zasadami kultury osobistej, może nawet ZBYT dobrze - zwykłego komendanta powitał głębokim, pozbawionym jakiejkolwiek złośliwości ukłonem. Przy tym geście z odchylonej lekko do tyłu wyprostowanej lewej ręki osunął się płaszcz. Ręka wcale nie była ręką, a skrzydłem. Skarlałym, bo długim niczym normalna ludzka kończyna, ale pokrytym prostymi, śnieżnobiałymi lotkami, przez które i tak sprawiało wrażenie dłuższego od prawej ręki.
  Noveirczyk przedstawił się jako Akhme Białe Pióro, nie podając przy tym żadnego nazwiska. Musiał więc albo pochodzić od wędrownych plemion beduinów, albo po prostu nie chciał się nim dzielić. Wyrażał się z równą elokwencją, z jaką powitał skonfundowanego weterana. I, tak jak wspomniane było wcześniej, chciał dołączyć do szeregów straży miejskiej. Komendant nie ukrywał wątpliwości, od razu informując młodego Akhme, że może się tu spotkać z brakiem akceptacji, kpiną, a nawet i otwartą wrogością. Sowa wysłuchała wszystkiego cierpliwie i ponowiła prośbę. Strażnik jedynie westchnął. Cóż było robić? Chce - niech ma.
  Gdyby ktoś mu wtedy powiedział, że za 10 lat Białopióry przewyższy go rangą, otwarcie wyśmiałby delikwenta i kazał wracać do pracy.
  Podejmując próbę porozmawiania z Noveirczykiem, ludzie często nie wiedzą czego właściwie się po nim spodziewać. Sam niecodzienny wygląd zwykł budzić onieśmielenie, chociaż trzeba przyznać, że dzisiaj nie robi już takiej sensacji. Wszyscy w mieście wydają się znać Akhme, nawet jeśli ten nie zamienił z nimi słowa, więc jego twarz i skrzydło przechodzą jakby niezauważone. Mężczyzna przestał roztaczać wokół siebie aurę niezdrowej wręcz ciekawości - teraz wyprostowana, dumna postawa i hipnotyzujące spojrzenie błękitnych oczu wzbudzają jedynie respekt. Nosząc sławę jednego z najlepszych nauczycieli szermierki w Fortheimie, Białe Pióro postarał się, by choć wyglądał na takowego. Jego wąski mundur oraz luźne spodnie uszyte został na noveirską modłę, barwy natomiast - ciemna czerwień i złote zdobienia - nawiązują do kolorów służby królewskiej Fortheimu, do której, po prawdzie, Sowa dalej należy. Nieodłącznym dźwiękiem towarzyszącym Akhme jest charakterystyczny szelest długich pasm zakrywającego opierzoną kończynę płaszcza, krojem również przypominającego skrzydło. Głowę szermierza okrywa luźny kaptur, również nawiązujący do noveirskich beduinów.
  Widząc kogoś takiego i wiedząc, że to człowiek przywykły do pokazywania się w bogatym towarzystwie, ciężko odgadnąć jak powinno się rozpocząć rozmowę. Ku zdziwieniu wielu, Akhme doskonale zdaje sobie sprawę z wahania rozmówcy i zwykł rozpoczynać dialog sam, starając się rozładować niepotrzebnie napiętą atmosferę. Surowy nauczyciel okazuje się być z natury pogodną i towarzyską osobą, wydającą się nie pasować do przyjętej reputacji. Cóż, może nie emanuje radością, ani nie śmieje się na głos - jego pojęcie terminu ,,człowiek pogodny" przedstawia się zgoła łagodniej i spokojniej. Ton głosu podnosi chyba jedynie w szkółce szermierczej, przez resztę czasu raczej rzadko to robi. Jego nastrój wydaje się posiadać jedynie dwa tory: stonowaną wesołość i kamienną powagę. W obu przypadkach do rozmów z nim bez wątpienia wplecie się jakaś słowna potyczka, jakby pojedynkowanie się na miecze Białopióremu nie wystarczało. Ciężko rozróżnić, kiedy mężczyzna żartuje, a kiedy mówi coś śmiertelnie poważnie, bo nie zna się ani na żartach, ani na odpowiednim intonowaniu wypowiedzi. Do tego śmieje się rzadko, z reguły tłumiąc rozbawienie sowią imitacją uśmiechu. Często po prostu nie rozumie dowcipu, z uniesioną złotą brwią obserwując ocierających łezki towarzyszy, ale rzadko prosi o wytłumaczenie, nie chcąc robić z siebie idioty. Poczucie humoru może mieć słabe, za to, wzorem nauczyciela idealnego, do perfekcji opanował sarkazm. Poddenerwowany Akhme nie okazuje wiele emocji, za to złośliwościami sypie jak z rękawa, odreagowując słowem zamiast czynem. Gdyby postępował inaczej, mógłby narobić niepotrzebnych szkód, a tego w żadnym wypadku nie chce.
  Jak to sowa, Białe Pióro przejawia słabość do nocnych wypadów, gdy połowa miasta pogrążona jest we śnie, jedna trzecia dopiero zaczyna o tym myśleć, a jedna szósta dopiero zaczęła zabawę. Co dziwne, mężczyzna nigdy nie przejawia oznak senności, chociaż wszyscy wiedzą, że całe dnie spędza wykonując swoje obowiązki i rozglądając się po mieście. Zapytany o to, co robi przez noc, bez zastanowienia odpowie, że robi to, przed czym nocą człowiek z reguły ucieka - rozmyśla.
  Akhme usprawniony jest zarówno fizycznie, jak i intelektualnie - lata w Fortheimie poświęcał na pracę w straży i naukę, dopracowując na równi umysł z ciałem. Jest dobrze oczytany i ma zacięcie niespełnionego aktora, objawiające się słabością do sztuk teatralnych oraz improwizowanymi występami, nierzadko z byle powodu. Często mężczyzna wierszem zapowiada wstęp do kolejnego słownego pojedynku, oczywiście nigdy nie informując nikogo o tym wprost. Jednak wszyscy znający Akhme nieco bliżej z łatwością rozpoznają nietypowy dla spokojnego szermierza zbójecki błysk w oku, oznaczający, że Sowa właśnie bawi się twoim kosztem, podżegając do dyskusji. Sprawdzanie ludzi poprzez udawaną dysputę można uznać za nieoficjalne hobby Białopiórego, najwyraźniej dogłębnie przekonanego, iż nie może zawierać znajomości z ,,personami nie umiejącymi zwalczyć mentalnego nacisku".
  Słowo ,,pojedynek" to nawet nie druga, a pierwsza natura Akhme. Walka - zarówno słowna jak i faktyczna - nie jest bezmyślną metodą odreagowywania ani sportem, a sztuką. Ucząc się u niego szermierki, na pewno niejeden raz usłyszysz nawiązanie do kroków tanecznych i aktorstwa. W prawdziwej, czystej i pozbawionej bitewnego chaosu formie pojedynku, gdzie jesteś tylko ty i twój przeciwnik, liczy się każdy ruch. Dokładnie każdy. Białe Pióro nie da ci do ręki nawet drewnianego miecza, dopóki nie upewni się, że kontrolujesz swój oddech, nie okazujesz żadnych tików nerwowych zapowiadających następny krok, twoje palce spokojnie spoczywają na rękojeści, a uniesioną rękę trzymasz pewny siebie. To wszystko może brzmieć, jakby mężczyzna robił z igły widły, ale nabiera sensu, jeśli przyjdzie ci zobaczyć samego mistrza w akcji. Jednosieczna szabla w starciu z typowym fortheimskim półtoraręcznym mieczem, wydaje się jakby nie pasować do całego obrazka. Dodatkowo Akhme nie może przerzucać jej z jednej ręki do drugiej, przez brak dłoni u lewej ręki. Mimo tych, wydawałoby się, oczywistych słabości, Białopióry przecież jakoś musiał zasłużyć na swój tytuł...
  I faktycznie, zasłużył. Wprawiony wojownik bez trudu dostrzeże, iż każdy, absolutnie każdy ruch Noveirczyka jest dokładnie przemyślany. Większość pochwaliłaby w tym oszczędność energii, nie tracenie czasu na zbędne posunięcia, ale taktyka mężczyzny w czerwonym płaszczu sięga głębiej. Krok w bok, oddech przed zamachem, zdenerwowane mrugnięcie - wszystko może niepotrzebnie ostrzec przeciwnika. Akhme świadomy tego wszystkiego potrafi nie tylko ukryć własne intencje, ale i przewidzieć następny ruch osoby naprzeciwko niego. Nigdy nie zaczyna agresywnie, poświęca trochę czasu na odczytanie taktyki, poznanie swojego przeciwnika. Dla Białopiórego dopiero wtedy zaczyna się prawdziwy pojedynek, a to co było wcześniej stanowiło jedynie prolog. Trzeba jednak przyznać, że w większości przypadków jest dłuższy, niż faktyczna powieść. Akhme porusza się z niesamowitą szybkością, stawiając lekko stopy i wykonując sporo piruetów w towarzystwie szelestu piór oraz płaszcza. Rzadko trafia na kogoś, kogo nie potrafi rozbroić w mniej niż dziesięć minut. W kwestii poświęcanego czasu rozpoznaje trzy rodzaje walk: poważny pojedynek, naukę i nauczkę. Sortując tą trójkę długością, nauka zawsze trwa najdłużej, bo wymaga powtórzeń i wymęczenia uczniów. Pozostałe typy są kwestią powagi, z jaką przeciwnik Akhme podchodzi do pojedynku z nim, może więc to być albo walka z obopólnym poszanowaniem, albo strata czasu. Białe Pióro zwykł z aktorską precyzją kopiować szacunek jakim się darzy jego osobę, dlatego na nauczki z reguły poświęca mniej niż pięć minut, równając pewnego siebie pyszałka do poziomu gruntu i nie marnując czasu na rozmowę.
  Co ciekawe, podczas każdej walki noveirski szermierz stara się nie tracić kontaktu wzrokowego z przeciwnikiem. Z samych oczu da się wyczytać wiele intencji, ale do tego dochodzi także jeszcze jeden zabawny fakt: lodowato błękitne spojrzenie najwyraźniej dekoncentruje ludzi...i wprowadza ich w zakłopotanie. Mogę was zapewnić, że to jedyna ,,brudna sztuczka" jakiej sięga.

Song Theme

Relacje z innymi postaciami
  Jak wspominałam, Akhme mimo pozorów jest raczej towarzyską osobą, raczej nie gadającą z lustrem. Z imienia wydaje się znać pół miasta, a jeszcze większa część mieszkańców zna jego. I ma przyjaciół, nawet całkiem sporo. W większości to jego byli uczniowie, obecnie strażnicy, czy inni żołdacy. Jego kilku wzorowych pupili obecnie służy w samej Gwardii Królewskiej, jednak z nimi jakoś zatracił kontakt - czas wolny dla pogadania ze swoim ukochanym dręczycielem łatwiej znajdują członkowie niższych rangą służb miasta. Chociaż jest wyjątek, który zatarł się w jego pamięci długą bruzdą i po dzień dzisiejszy z własnej woli lubi zamienić kilka słów (żeby nie powiedzieć ,,wykłócać", bo to opisuje ich typową konwersację raczej połowicznie) ze swoim byłym nauczycielem. Jakby na dobitkę, Philip jest jedynym Łowcą Czarownic jakiego szkolił. Jakiego chyba jakikolwiek nauczyciel szermierki w Fortheimie szkolił. Chłopak, umyślnie czy nie, najwyraźniej nie chciał dać się zapomnieć w żadnym stopniu.
  Co do wrogów, Białopióry nie uznaje istnienia takiego słowa. Dla niego są wyłącznie przeciwnicy, a przeciwnika nie można nienawidzić tylko dlatego, że chce cię pokonać. Ty też tego przecież chcesz.
  A miłość...to sprawa raczej niezbyt wielkiej wagi. Ani on nie patrzy za kobietami, ani kobiety nie oglądają się za nim. Ale nie da się ukryć, że jego uprzejme zachowanie czasem nieumyślnie może wyglądać na próbę przypodobania się towarzyszącej damie. Już kilka dało się tak zwieść, a niektóre rozciągnęły swoje uwodzicielskie ego przekonane, że najwyraźniej nawet nieludzie nie umieją się im oprzeć. Oczywiście czar pryskał, gdy tylko dostrzegały, że mężczyzn traktuje nie gorzej.

Inne
  - Boi się wody. Nie panicznie. Po prostu do niej nie wchodzi jeśli nie musi.
  - Zaadoptował przed kilkoma laty białą myszofretkę. Jakby sam fakt czego mutacją była nie wystarczał, jest jeszcze albinosem. Sam nie miał zielonego pojęcia, że coś takiego może istnieć. W każdym razie, Wąsik jest niezastąpionym asystentem Akhme, niemal stale obecnym na ramieniu szermierza. Nie odstępuje go na krok dopóki nie musi. Wykazuje inteligencję wyższą od psa, co jakiegoś naukowca pewnie by zafascynowało. Białopióry jednak zazdrośnie pilnuje swojego zwierzątka, a maluch równie zazdrośnie pilnuje swojego właściciela, zamiatając mysim ogonkiem i drgając sporymi uszami.
  - Mężczyzna poza typowym ptasim skrzydłom szelestem, roztacza wokół siebie charakterystyczny zapach piór, silniejszy jeśli przyjdzie mu przemoknąć na deszczu. Dla jednych może wydać się z początku przeszkadzający, są też tacy, którzy go nawet lubią. Nikt oczywiście na głos tej sprawy nie porusza - gadanie z Akhme...gadanie z KIMKOLWIEK o tym jak pachnie jest co najmniej dziwne.
  - Ma kilka typowo sowich cech, poza samym wyglądem. Zdarza mu się gwałtownie obrócić głowę w stronę niespodziewanego dźwięku (czasem nawet blisko o 180 stopni, co jest tym bardziej dziwne) i w mgnieniu oka z powrotem na rozmówcę, jakby nic się nie wydarzyło, a czasem nieco zbyt długo utkwi wzrok w siedzącej w kącie myszy. Przez dziób, zdarza mu się czasem nieco gwizdać przy wypowiadaniu ,,świszczących" głosek.
  - Białe Pióro nadal wydaje się zapominać, że nie posiada lewej ręki, czego niejako się wstydzi. Gdy przypadkiem sięgnie po coś skrzydłem zamiast prawą dłonią, wzdycha z rzadko spotykaną w jego głosie irytacją i szybko się poprawia. Czasem jednak nie ma takiej potrzeby, zwłaszcza jeśli skrzydło okazuje się pomocniejsze niż ludzka ręka - spróbuj osłonić nią coś przed deszczem, lub odwrócić czyjąś uwagę machając bezsensownie palcami. Na dodatek skrzydło okazuje się lepiej pomagać w utrzymaniu równowagi.