piątek, 17 lutego 2023

[Iosfáhar] Układy sfer wyższych

    Och, tym razem to już przesadziłeś, Iosfáharze. Naprawdę przesadziłeś...
    Co ty sobie myślałeś? Czy w ogóle cokolwiek pomyślałeś?
    Czy tobie się naprawdę wydawało, że fortheimskie dzieciaki nie sprawią ci ż a d n y c h kłopotów?
    Czy mogłeś być aż tak głupi?
    Rycerz przysunął sobie do stołu krzesło. Opadł na nie ciężko ze zbolałym westchnięciem. Wsparł łokcie o solidny, mocno nadgryziony zębem czasu stół i ukrył twarz w dłoniach. Zupełnie tak, jak robią to małe dzieci, którym wydaje się, że jeśli zamkną oczy staną się niewidzialne dla świata i nic złego im się nie stanie. Albo wręcz przeciwnie: jakby mogły w ten sposób sprawić, że to cały ten zły świat dookoła nich zniknie, jeśli nie będą na niego patrzeć.
    Cóż, Iosfáhar wiele by dał za podobny cud. O ile prostsze byłoby jego życie, gdyby mógł po prostu odwołać cały ten paskudny dzień i przejść od razu do kolejnego – jak miał nadzieję o wiele lepszego. Niestety, o cokolwiek się modlił w tamtym momencie, z pewnością nie mogło zadziałać i nie miał co do tego żadnych, najmniejszych nawet złudzeń. Nie tylko dlatego, że cuda zwykle nie działały na życzenie. Głównie dlatego, że jego problemy – jak najbardziej realne – patrzyły na niego niepewnie, mnąc w palcach przykurzone całym porankiem poza domem rąbki koszulek.
    Dlatego rycerz skwitował chwilowe załamanie nerwowe kolejnym długim westchnięciem i wziął się w garść. To było życie, które dla siebie wybrał. Nie było idealne. Poza oczywistymi zaletami miało  wiele wad, którym czy chciał, czy nie i tak musiał stawić czoła. Miał przecież tyle okazji, by zrezygnować i zacząć żyć inaczej. Z jakiegoś powodu przecież tego nie zrobił. Musiał więc stawić czoła konsekwencjom swoich wyborów. Nawet wtedy, gdy wracały, by się na nim odgryźć. W końcu nie chciał robić scen przy dzieciach. Zwłaszcza tych, które wierzyły, że był odpowiedzialnym dorosłym człowiekiem, który fantastycznie radził sobie w życiu.
    – Czy któryś z was może mi powiedzieć jak do tego doszło? I gdzie jest Jenesin? – poprosił ze słabo skrywaną rezygnacją. Zerkał przy tym przez palce na dwie zaniepokojone sierotki w progu między kuchnią, a jedynym pokojem jego mieszkania.
    – Cóż... – Morven wbił wzrok w podłogę. Z jego rozciętej brwi powoli sączyła się wąska strużka krwi. Spływała powoli wzdłuż policzka dziecka, ale on zdawał się nie zwracać na nią uwagi. Otarł ją niedbale, rozcierając po policzku czerwoną smugę. – O tym to chyba zaraz usłyszysz sam...
    – Od straży miejskiej – dodał drugi chłopak, Pegon. Był równie zmieszany, co jego kolega i dawał temu upust, rysując bosą stopą kółka na drewnianym parkiecie. – I to ze szczegółami...
    Morven skrzywił się i wcisnął głowę w ramiona. Trochę tak, jakby Pegon przez przypadek uderzył go samymi słowami. Cóż, przynajmniej żałują tego co zrobili, pomyślał Ios i wzruszył w duchu ramionami. Było to naprawdę niewielkie pocieszenie. Nie mniej oznaczało, że chłopcy powoli zaczęli się przyzwyczajać do nowych zasad. A nie szło im to ani łatwo, ani szybko.
    – Ale mamy też dobre wieści...? – spróbował po chwili Pegon z zażenowanym uśmiechem.
    – Tym razem naprawdę dobre! – dorzucił Morven.
    Iosfáhar odsunął ręce od twarzy i splótł palce obu dłoni przed sobą. Przymknął oczy, zastanawiając się nad tym jakie dobre wieści mogły go jeszcze spotkać. Zapowiadał się wprost paskudny dzień, a jeszcze nawet nie dotarli do obiadu... którego, nawiasem mówiąc, jeszcze nie zaczął przygotowywać, więc widmo nieobranych warzyw majaczyło z tyłu jego głowy jak wściekłe. Coraz bardziej żałował, że miał tego dnia wolne, a mógł przecież być w pracy i pomagać przy piecach w kuźni, gdzie bezpiecznie ominęłoby go całe zamieszanie. Po dniu takim jak ten, Iosfáhar mógł się już spodziewać naprawdę wszystkiego.
    – Słucham – rzucił po chwili z wyraźnym wahaniem. – Co dobrego nas dzisiaj spotka?
    Ani Pegon, ani Morven nie zdążyli odpowiedzieć. Gęstą od napięcia atmosferę mieszkania rycerza przecięło gwałtowne łomotanie w drzwi. Oraz krótki, acz nieznoszący sprzeciwu okrzyk: Straż! Proszę otworzyć!
    – Ja otworzę! – zadeklarował się Pegon i przeciął kuchnię, kierując się w stronę drzwi. Iosfáhar nawet nie próbował go od tego powstrzymać.
    Po stanowczo zbyt krótkiej chwili do uszu Iosa dotarły przytłumione głosy i ciężkie, chociaż niebyt agresywne – na szczęście – kroki. Dlatego podniósł się z krzesła, by przywitać nadciągające kłopoty, stojąc prosto na własnych nogach. Upewnił się tylko, że Niezłomny w pochwie wciąż stał bezpiecznie oparty o kominek, nieco poza wzrokiem ludzi wchodzących do pokoju.
    Przecież nie chciał nikogo niepotrzebne prowokować widokiem półtorametrowego żelastwa w zasięgu ręki. Znaczy się, nie żeby w ogóle był w stanie się nim dobrze zamachnąć w tak małym, umeblowanym do granic możliwości pomieszczeniu, którego absolutnie nie chciał zniszczyć nawet i czystym przypadkiem. Ale straż miejska mogła nie chcieć wziąć tego szczegółu pod uwagę. Dlatego Iosfáhar nie zamierzał nawet ryzykować. 
    Morven natomiast zdążył w tym czasie ewakuować w głąb pomieszczenia. Prześlizgnął się między stołem, a regałem z książkami i zajął miejsce przy łóżku, ustawiając się przy tym za plecami rycerza. Zupełnie tak, jakby Iosfáhar mógł go ocalić przed konsekwencjami samą szerokością pleców. Ios nie był co prawda pewny czy rzeczywiście mógł. Nie mniej zamierzał chociaż spróbować.
    Do pokoju wszedł tylko jeden strażnik w pełnym umundurowaniu. Trzymał rękę na głowicy przypasanego do biodra miecza. Palce drugiej ręki znacząco zaciskał na ramieniu umorusanego, potarganego chłopca. Iosfáhar zmierzył go wzorkiem od stóp do głów, próbując jakkolwiek ocenić z kim miał do czynienia. Odnotował w myślach, że musiał to być silny człowiek. Jego krępa, potężna sylwetka zdawała się wręcz o tym krzyczeć. Miał też przewagę w postaci krótszego ostrza niż Niezłomny oraz faktu, że nie musiał do swojej broni doskakiwać przez fotel. A poza tym miał bardzo krzaczaste, czarne brwi, spod których łypały groźnie równie ciemne oczy. Czaiło się w nich ostrzeżenie, by nikt niczego nie próbował dla własnego dobra.
    – Dzień dobry – przywitał się rycerz uprzejmie i skinął strażnikowi głową. – Czy mogę w czymś pomóc?
    – Czy to jest pański syn? – spytał strażnik. – Zaklinał się, że tu mieszka.
    Ios tylko znacząco rzucił okiem na piegi i miedziane, proste jak druty włosy dziecka. Chłopiec w niczym go nie przypominał. Mimo wszystko uśmiechnął się, starając się wyglądać łagodnie i bezkonfliktowo.
    – Nie syn, a podopieczny. Nazywa się Jenesin.
    – W tej sytuacji na jedno wychodzi – skwitował strażnik. – A ty nazywasz się...?
    – Iosfáhar Niezłomny.
    Niezłomny? To dość osobliwe nazwisko jak na okoliczne standardy.
    Ios rozłożył ręce w geście mówiącym coś pomiędzy "Cóż mogę poradzić", a "Tak wyszło".
    – Jestem przyjezdny. Pochodzę z południa.
    Strażnik posłał mu nieufne spojrzenie. Chwycił biednego chłopca mocniej i przyciągnął go do siebie.
    – Z Sandengardu?
    – Z Zasmos, nieco bardziej po sąsiedzku – wyjaśnił pojednawczo. – To o co poszło...?
    Ugryzł się w język zanim zdążył dodać: tym razem? Nie trzeba było nikomu przypominać, że to nie był pierwszy raz, kiedy któryś z dzieciaków sprawił mu kłopot. Strażnik nie odpowiedział od razu. Wychylił się natomiast nieco, by spojrzeć z niesmakiem na ukrywającego się za rycerzem Morvena. A potem zerknął za siebie, chyba licząc na to, że cudem zobaczy tam trzeciego z chłopców. Niezłomny nie musiał zgadywać, że po Pegonie nie zostały nawet uchylone drzwi. On doskonale wiedział, że najmłodszy z chłopaków na pewno wykorzystał okazję i czmychnął czym prędzej zaraz po wpuszczeniu straży do mieszkania. Zapewne zamierzał ukrywać się gdzieś w pobliżu i wrócić, gdy po wizycie strażnika nie pozostaną już żadne ślady. Gdyby Ios chciał być ze sobą szczery musiałby wręcz przyznać, że bardziej zaskoczyłoby go, gdyby Pegon zdecydował się zostać i stawić czoło problemom.
    – Trójka twoich podopiecznych pobiła na ulicy grupkę innych chłopaków – oznajmił strażnik w końcu.
    Ios syknął przez zaciśnięte zęby.
    – To brzmi dość poważnie – przyznał. – Mam nadzieję, że nikt mocno nie ucierpiał...
    – Na szczęście nie. Skończyło się na krzykach i kilku siniakach.
    Ton głosu strażnika wskazywał jednak wyraźnie, że to nie kto inny jak właśnie Ios miał szczęście, że nikt nikogo nie połamał czy trwale nie okaleczył. Rycerz mimo wszystko odetchnął z ulgą.
    – Całe szczęście – zgodził się ze strażnikiem.
    Jakby nie patrzeć były to dla niego wcale nie takie najgorsze wieści. Oczywiście w porównaniu do tego jakie mogły być. I jakie bywały. Ios w ciągu swojego krótkiego pobytu w mieście zaczynał sądzić, że przerobił już większość możliwych złych wieści, a mimo to dzieciaki zawsze znajdowały sposób, by czymś go zaskoczyć. Może po prostu to miasto go wprost nienawidziło.
    – Również na twoje szczęście były to prawdopodobnie inne sieroty, więc żaden bogaty dom nie będzie żądał odszkodowań. Tym razem – kontynuował strażnik.
    Tym razem – rzucił prześmiewczo Morven zza pleców Niezłomnego. – Ostatnio to był wypadek!
    Iosfáhar posłał mu przez ramię paskudne, miażdżące spojrzenie. Bardzo wymownie oznaczające: Zamknij się, nie pomagasz mi. Morven nie tylko zrozumiał przekaz, a wręcz cofnął się o kilka kroków i wpadł na łóżko.
    – Pobili się na nabrzeżu niedaleko starego portu. Chyba nie muszę dodawać, że to nie jest odpowiednie miejsce dla dzieci.
    – Och, oczywiście, ma pan rację. Dobrze wiedzieć – stwierdził Ios tonem, który wróżył tylko nadchodzącą pogadankę.
    Rozmawiali już z Morvenem o starym porcie. Nie raz, ani nawet nie dwa razy. Czasami Iosfáhar miał wrażenie, że im bardziej mu zależało, by jego podopieczni nie pojawiali się w konkretnych miejscach, tym bardziej ich tam ciągnęło. Nie do końca tak, jakby robili mu na złość. Nie sądził, by zapuszczali się do niebezpiecznych dzielnic właśnie z tego powodu. Pchała ich tam raczej ta dziecięca ciekawość, by na własnej skórze przekonać się, dlaczego dorośli zabraniali im tam być. Nie mniej nie wymyślał przecież tych ograniczeń dla własnej zabawy. Miał naprawdę dobre powody. Nie chciał, żeby któremuś z chłopców coś się stało.
    – Jestem zmuszony poinformować, panie Niezłomny, że takie sytuacje nie mogą się powtarzać w nieskończoność. A jeżeli nadal będą, straż miejska nie będzie miała innego wyjścia i zostaną wyciągnięte odpowiednie konsekwencje... Nie względem chłopców, oni są na to za mali. Będziemy musieli wyciągnąć konsekwencje wobec ich opiekuna.
    Rycerz skinął głową z pełną powagą.
    – Rozumiem.
    – Pouczenia kiedyś się skończą.
    – Nie dopuszczę do tego – zaprzeczył Ios – dopilnuję, by nic podobnego więcej się nie wydarzyło.
    – Mam taką nadzieję...
    Po tych słowach strażnik pożegnał się krótko i opuścił mieszkanie rycerza, starannie zamykając za sobą drzwi. W mieszkaniu zapadła martwa cisza. Iosfáhar przeniósł spojrzenie za okno, w zamyśleniu stukając palcem wskazującym w usta. Zbierające się nad morzem ciemne chmury nie zwiastowały niczego dobrego. Zastanawiał się czy tak wyglądał zbliżający się sztorm. A jeśli tak – czy będzie miał dość siły, by dotrzeć do miasta? Czy mógłby narobić wielu szkód? Niespecjalnie znał się na morzu. Zaraz jednak jego myśli – zamiast błądzić bez celu po horyzoncie – wróciły do mieszkania. Do rzeczy ważnych i ważniejszych. Tych całkiem przyziemnych, którym musiał stawić czoła. I nad którymi również zbierały się złowrogie, czarne chmury.
    Nie radził sobie.
    Tak po prostu.
    Wiedział o tym, ale nie potrafił znaleźć rozwiązania. Owszem, miał dobrą, chociaż ciężką pracę. Taką, po której zdarzało mu się zasnąć w fotelu z książką w ręce. Zarobionych pieniędzy wystarczało, by opłacić rachunki. A jeśli jedli w miarę skromnie, czyli bez trwonienia velli na bezsensowne słodycze i importowane zza morza przysmaki, nigdy nie brakowało im pieniędzy. Z zewnątrz wyglądało na to, że radził sobie wystarczająco dobrze w swoim samodzielnym, dorosłym życiu, z trójką dzieci na utrzymaniu. Ale prawda wyglądała jednak zgoła inaczej. Ios doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Pilnował, by dzieci tego nie odkryły. Zadanie, które sam sobie wymyślił najwyraźniej go przerastało. A nie było nikogo kto mógłby mu pomóc. Sanctecra cała – jego rodzina i przyjaciele – była zbyt daleko, by móc zdziałać cokolwiek...
    – Tooooo... – zaczął Morven po chwili napiętej ciszy – chcesz usłyszeć te dobre wieści?
    – Pewnie – rycerz potrząsnął głową, przeganiając czarne myśli. – Potrzebujemy teraz trochę dobrych wiadomości.
    – Niedługo będzie nas tutaj ośmiu.
    Iosfáhar w ostatniej chwili zmełł w ustach przekleństwo. Rzucił Morvenowi pełne niedowierzenia spojrzenie.
    – Ilu?!
    – Ośmiu razem z tobą. Inni chłopcy też chcą umieć czytać i się bić. Nie mogliśmy im odmówić, prawda?
    Iosfáhar rozejrzał się po swoim małym, zdecydowanie jednoosobowym mieszkaniu. Podrapał się w potylicę. Ośmiu! Już teraz spał na podłodze w kuchni. Gdzie on miałby zmieścić tylu ludzi? Było im ciasno już we czterech, a co dopiero gdyby było ich dwa razy tyle.
    – Prawda, Ios...? – spytał Morven niepewnie. – Myślałem, że ucieszysz się trochę bardziej...
    Potrząsnął głową.
    – Nie, przepraszam. Oczywiście, że się cieszę. Ośmiu to już cała drużyna! Fantastycznie!
    – Ale? Mam wrażenie, że czegoś mi nie mówisz – drążył dalej Morven. – Wybacz, Ios, nie umiesz kłamać.
    – Po prostu zastanawiam się, gdzie będziemy spać, kiedy będzie nas aż tylu.
    – No, tu... Och.
    Morven okręcił się wokół własnej osi jakby po raz pierwszy zobaczył mieszkanie. Zmarszczył brwi.
    – Och, cóż... Jeśli Jenesin nauczy się nie kopać przez sen... Może uda nam się zmieścić jeszcze kogoś na łóżku? 
    – Hej, ja wcale nie...! – wtrącił Jenesin. Morven uciszył go machnięciem ręki, nie przerywając swojego wywodu.
    – O, ktoś może spać na fotelu! I na dwóch krzesłach...? To już sześciu. Może mógłbyś podzielić się kocem w kuchni? Wtedy będzie w sam raz.
    – Nie będziecie żyć w takich warunkach – zaprzeczył Ios. – Nie dopóki za was odpowiadam.
    – Nie przesadzaj... Na ulicy byłoby nam o wiele gorzej.
    – Morven, nie. To wykluczone.
    – No to co zrobimy?
    – Nie wiem. Nie chcę o tym teraz myśleć. Pomartwię się tym jak już zrobimy obiad.
    – Potrzebujesz pomocy? – zapytał nieśmiało Jenesin.
    Iosfáhar pozwolił sobie na lekki uśmiech.
    – Przy obiedzie? Oczywiście, że tak! Umyjcie się szybko i zbiórka w kuchni!
    Chłopcy biegiem rzucili się w stronę maleńkiej łazienki. Ios po raz ostatni zerknął na niebo za oknem. Chmury kłębiły się coraz bliżej. Przeklęte miasto Fortheim ciemniało w oczekiwaniu na burzę. I właśnie wtedy, gdy myślał, że gorzej już być nie mogło, przypomniał sobie czego nauczył się studiując święte księgi. Przecież żadna burza nie trwała wiecznie. I żadna nie zabierała ze sobą słońca. Ono cały czas tam było, czekając w ukryciu na swój czas. I ten czas miał w końcu nadejść. Wystarczyło tylko przeczekać najgorsze.
    Pochylił głowę i dotknął czoła dwoma palcami. Dziękuję, moja Pani. A potem poszedł prosto do kuchni. Obiad przecież nie mógł zrobić się sam.
   – Hej, widział ktoś marchewkę?
    – Ja nie! A ty, Jen?
    – Widziałem jak Pegon zjadał ją dzisiaj rano!
    Ios parsknął nad garnkiem. Oczywiście, że tak. Jeśli w kuchni znikało jedzenie to zawsze musiał być Pegon.
    – No to będę musiał iść na zakupy po obiedzie. Powinienem wiedzieć o czymś jeszcze? Czegoś więcej brakuje?

~***~

    Nie zdążył nawet wyjść z domu. Ledwo udało mu się włożyć buty i położyć dłoń na klamce, gdy rozległo się stanowcze pukanie do drzwi. Ios zamarł na krótką chwilę, dogłębnie zdziwiony całą sytuacją. Przecież nikogo się nie spodziewał. Dlatego odczekał jeszcze troszkę zanim odpowiedział na pukanie. Nie chciał, żeby osoba po drugiej stronie myślała, że pilnował drzwi przez cały ten czas.
    – Kto tam?
    – Przyjaciel.
    Głos brzmiał poważnie. Nie mógł należeć do nikogo młodego. Rycerz odwrócił się w stronę mieszkania. Morven wpatrywał się w niego z takim samym niezrozumieniem.
    – Zapraszałeś kogoś? – spytał chłopaka przyciszonym głosem. Dziecko przecząco pokręciło głową.
    Otworzył więc drzwi z ręką na sercu i duszą na ramieniu, spodziewając się zastać tam co najmniej nowy problem czekający na rozwiązanie. Albo stary problem, który uprzejmie postanowił o sobie przypomnieć. Jakież było jego zaskoczenie, gdy na progu swojego mieszkania znalazł o wiele starszego od niego mężczyznę odzianego w płaszcz i eleganckie spodnie. Siwiejące włosy miał spięte w schludny kucyk.
    – Dzień dobry – zaczął uprzejmie, a Ios nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że rozmawia z kimś ważnym. – Doszły mnie pogłoski o nowo otwartym przytułku dla sierot. Podobno prowadzi go jakiś rycerz. Jak mniemam to właśnie tutaj?
    – Tak. Tak, to ja jestem jakimś rycerzem.
    – Doskonale...
    Ios nie pozwolił mu dokończyć.
    – Czy wpadłem w jakieś kłopoty? Moi podopieczni coś zrobili? Mogę zapłacić za...
    Nieznajomy podniósł do góry dłoń. Ios zamilkł jak posłuszny uczniak.
    – Wręcz przeciwnie. Przyszedłem zaoferować ci uczciwą ofertę. Mogę wejść?
    – Kim pan jest? – Ios podejrzliwie zmrużył oczy. Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
    – Lekal Grimm. Odpowiadam za finanse tego miasta.
    – Och – rycerz szybko skłonił głowę i uchylił drzwi szerzej. – Najmocniej przepraszam panie Grimm... Znaczy sir...? Wasza godność
    – ,,Lordzie", jeśli już musisz.
    – Tak jest, lordzie Grimm. Zapraszam do środka. Proszę czuć się jak u siebie.
    Poprowadził go przez kuchnię aż do pokoju. Nie był pewien czy lord Grimm uważnie się rozglądał i nie miał odwagi pytać. Cieszył się jedynie, że w mieszkaniu zawsze panował porządek i że posprzątali kuchnię po obiedzie. Oraz że Morven podsłuchiwał całą tę krótką wymianę zdań – obaj mężczyźni zastali go siedzącego z książką na łóżku. Wyglądał jakby nie widział świata poza kartkami. A przecież jeszcze nie potrafił płynnie czytać i wciąż myliły mu się niektóre litery.
    – Zdaję sobie sprawę z tego, że nie są to idealne warunki jak na przytułek – zaczął tłumaczyć, gdy usiedli przy stole. – Chciałem zarobić pieniądze, żeby przenieść się w lepsze miejsce. Przede wszystkim większe i...
    – Spokojnie, zacznijmy od początku: Jak się nazywasz?
    – Ja... Iosfáhar, lordzie Grimm.
    – Jakieś nazwisko? Przydomek?
    – Niezłomny.
    – Dobrze, Iosfáharze – mężczyzna położył dłonie płasko na blacie. – Powiedz mi proszę dlaczego do tej pory nie zgłosiłeś się po oficjalną pomoc od miasta?
    Ios popatrzył na niego tak jakby Lekal Grimm przestał mówić we wspólnym języku.
    – Oficjalną pomoc?
    – Tak. Masz w ogóle świadomość, że mogłeś to zrobić? Nie ubiegałeś się do tej pory o pieniądze, które normalnie mogłyby ci się należeć.
    – Nie miałem pojęcia, jeśli mam być szczery. Nawet nie jestem stąd. Ledwo co nauczyłem się nazw dzielnic.
    – Rozumiem...
    – Pomoc bardzo by mi pomogła, lordzie Grimm. Naprawdę. Nie chcę, żeby zabrzmiało to źle, w końcu nie zamierzałem o nic żebrać, ale... – zawahał się.
    Ale? O co chodzi?
    – Dzisiaj dowiedziałem się, że zamiast trzech chłopców będę miał pod opieką całą siódemkę. Nie jestem idealistą i wiem, że to – szerokim gestem wskazał na mieszkanie – nie jest odpowiednie miejsce dla tylu dzieci. Nie chodzi nawet o jedzenie. Chodzę do pracy i myślę, że z tym sobie poradzę. Chcę dla tych chłopców jak najlepiej, a własne łóżko nie powinno być nieosiągalnym luksusem.
    Lekal nie odpowiedział od razu. Wyglądał jakby się zastanawiał, a Iosfáhar ani myślał go poganiać.
    – Powiedz mi... Długo jesteś rycerzem?
    – Ślubowałem dwa lata temu. To niewiele, ale przygotowywałem się do tej roli przez czternaście lat – uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – Chyba możemy mówić o powołaniu.
    – Opowiedz mi jeszcze o przytułku. O potrzebach, wielkości obiektu...
    – Myślałem o czymś odpowiednio dużym, żeby chłopcy nie musieli mieszkać w jednym pomieszczeniu. Może nie do poziomu, by każdy miał osobny pokój, ale jednak, żeby nie było im ciasno. Potrzebowalibyśmy miejsca na kuchnię i może pokoju do nauki...
    – Miejski system szkolnictwa nie odpowiada twoim potrzebom? – zainteresował się lord Grimm.
    – To nie tak. Uważam, że poza ogólną wiedzą wyciągniętą ze szkoły, chłopcom na pewno nie zaszkodziłoby trochę etyki czy klasycznej literatury. A pomieszczenie z biblioteczką i kilkoma biurkami zdecydowanie pomogłoby też przy nauce czytania czy przy odrabianiu zadań domowych.
    – Czy to wszystkie twoje wymagania?
    – W zasadzie... – Ios potarł kark dłonią. – Nie, to głupie. Zwykłe, nierealne marzenie.
    Lord Grimm posłał mu długie, nieodgadnione spojrzenie.
    – Głupie i nierealne marzenia zbudowały to miasto, Iosfáharze – pouczył go. – Nic jeszcze nie jest postanowione, możesz mówić bez ogródek.
    Ios westchnął krótko.
    – Marzy mi się własny plac treningowy. W końcu ruch to zdrowie, a ja mogę nauczyć tych chłopców wystarczająco dużo. Tęsknię za rutyną, którą zostawiłem w domu.
    – Rozumiem.
    Z tonu głosu Lekala Grimma nie sposób było niczego wyczytać. Iosfáhar nie miał bladego pojęcia dokąd zmierzała ta rozmowa. Może był głupi, jeśli myślał, że może sobie wymyślić przytułek? Może nie wiedział na co się porywał? Albo wręcz przeciwnie i miało to jakiś, najmniejszy nawet sens? Nie wiedział. Mógł jedynie liczyć, że szczerość i dobre intencje wyciągną go z całego tego bałaganu.
    – Powiedziałeś mi wystarczająco na początek – podsumował Lekal. – Przyszedłem do ciebie z ofertą nie bez powodu. Za tydzień mamy tutaj święto, być może o nim słyszałeś.
    – Tamlan?
    – Dokładnie tak. Proponuję ci układ: chciałbym ci pomóc z przytułkiem, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku, a w zamian reprezentowałbyś dom Grimmów na turnieju.
    – Na turnieju w przyszłym tygodniu, tak? – spytał ostrożnie.
    – Ewentualnie również na innych turniejach. To nie jest kontrakt na wyłączność. Mówimy tu raczej o... nazwijmy to prosto... pewnym wynajmie usługi. Byłbyś zainteresowany?
    – Musiałbym wrócić do regularnych treningów. Nie mam ostatnio wielu okazji, by trzymać miecz w ręku... Ale myślę, że byłbym w stanie. Nie zawiodę, lordzie Grimm.
    – Doskonale. Szczegóły ustalimy później – zarządził Grimm. – Przyślę kogoś z umową do podpisania.
    Podniósł się z krzesła. I wtedy właśnie Ios zobaczył coś, co zmroziło go do szpiku kości. Pod płaszczem ukrywały się dwa dodatkowe ramiona. Kimkolwiek Lekal Grimm był, raczej nie był zwyczajnym człowiekiem. O ile w ogóle był człowiekiem. Dodatkowe ramiona zniknęły z widoku tak szybko jak się pojawiły, zostawiając go z masą pytań, których nie wypadało mu zadać.
    Brawo, Ios. Wpakowałeś się w pakt z demonem dla dobra dzieci. Mistrz byłby z ciebie dumny.
    Lord Grimm wyciągnął rękę – tę normalną – w stronę rycerza. Ios zerwał się z miejsca, uznając, że arystokracie nie wypada czekać na zwykłego rycerza. Ale dłoń lorda uścisnął z wahaniem.
    – To będzie dla mnie zaszczyt służyć pańskiej rodzinie, lordzie Grimm.
    Lekal skinął mu głową i ruszył do drzwi. Odwrócił się w progu.
    – Ach, Iosfáharze, turniej będzie na drewniane miecze. Do zobaczenia.
    I wyszedł. Najzwyczajniej w świecie. Tak jak zrobiłby to każdy człowiek. Ios jednak swoje wiedział. Te dodatkowe ramiona z całą pewnością nie były ludzkie. Na szczęście miał na głowie inne problemy.
    – Na drewniane miecze? – powtórzył sam do siebie.
    – Dobrze słyszałeś – rzucił Morven od niechcenia. – Będziesz się bił jak dziecko.
    Ios parsknął. Fortheim co i rusz go czymś zaskakiwał.
    – Idę na zakupy – oznajmił i wyszedł z domu.