środa, 4 lipca 2018

Engel Mittal

Jedni artyści mają talent, a drudzy nazwisko, rozgłos i pieniądze. Ja wprawdzie nazwisko jakieś mam, ale rozgłosu i pieniędzy wcale, więc niewątpliwie muszę mieć talent.
Opis
    Po deskach teatru poniósł się brzdęk tłuczonego szkła. 
    Na ten dźwięk wzdrygnęli wszyscy ludzie i nieludzie ściśnięci w małych grupach rozsianych po całej widowni. Włącznie z Mimi i resztą jej trzyosobowej, dotychczas pochylonej nad kartkami z tekstem, muzycznej ekipy. Wszystkie głowy odwróciły się z ciekawością w stronę sceny i źródła hałasu. Drgnął też młody mężczyzna balansujący samotnie na czubku drabiny. On jednak obejrzał się tylko za siebie, upewniając się co do swoich przypuszczeń. Westchnął, kiedy okazały się prawdziwe, podpiął wiszący luźno papierowy kwiat i zeskoczył na deski.
    Na środku sceny siedziała grupka pozostałych czterech osób, które tego dnia pracowały nad stworzeniem dekoracji na nadchodzący spektakl. I chociaż Mimi osobiście znała z tej pięcioosobowej drużyny zaledwie dwie osoby, wiedziała, że wszystko musiało być gotowe już na następny dzień. Powiedziała jej o tym scenografka, która podniosła się jako pierwsza, by zmierzyć się z nadchodzącymi żwawym krokiem kłopotami. W pomieszczeniu, które ucichło nienaturalnie, bo wszyscy dopiero zbierali się do kontynuowania przerwanej pracy, tylko Mimi jakoś nie była w stanie skupić się na niczym innym niż obserwowane dalszych wydarzeń rozgrywających się na scenie. A powinna była, zważywszy na to, że też miała co robić.
    – Rany, Engel… Przepraszam… – powiedziała scenografka, unikając kontaktu wzrokowego z mężczyzną.
    Wyglądała na szczerze zmieszaną, co Mimi bardzo zaskoczyło. Garakh urodę i pewność siebie odziedziczyła po elfiej matce. Co w połączeniu z jej temperamentem rodowitego orka, lekko spiczastymi uszami, zielonkawą skórą i kłami wystającymi ponad dolną wargą sprawiało, że trudno było oderwać od niej wzrok. Mimi aż do tej pory nie sądziła, że ktoś taki jak jej przyjaciółka mógłby czegokolwiek żałować. A jednak przy Engelu najwyraźniej wszystko było możliwe.
    – Daj spokój, Garakh – odpowiedział jej z tym swoim czarująco-rozbrajającym uśmiechem. Zawsze uśmiechał się w taki sposób, by ludzie czuli się, jakby padł na nich ciepły promień wiosennego słońca. W samym jego uśmiechu można było się zakochać. – Przecież wiem, że nie zrobiłaś tego specjalnie…
    Engel Mittal mógł sobie być zręcznym aktorem zarówno na deskach teatru jak i poza nim. Mógł mieć fenomenalną pamięć – zwłaszcza do szczegółów – co czyniło z niego dobrego scenografa, malarza czy bajarza. Ale nic nie mogło lepiej świadczyć o tym, że przede wszystkim miał wiele wspólnego z muzyką niż jego głos. Engel miał piękny, choć skomplikowany głos i doskonale wiedział, jak wykorzystywać jego pełny potencjał. Z jego jasną, melodyjną barwą wszystko wydawało się możliwe. Gdy naprawdę chciał i miał dość czasu by rozgrzać struny głosowe, bez żadnego problemu potrafił śpiewać klasycznie czysto – takim głosem jaki zwykle słyszało się w operach czy na przyjęciach u arystokracji. A kiedy nie zależało mu aż tak bardzo – jak na przykład na ulicach czy w karczmie – do jego głosu wkradała się dużo bardziej naturalna dla niego subtelna chrypka człowieka, który nie dbał zbyt dokładnie o swój ulubiony instrument i często przesiadywał w zadymionych pomieszczeniach. I to właśnie ta wersja engelowego głosu, pełna niewymuszonej lekkości i przydechów, dzięki którym tylko muskał właściwe dźwięki, nie marnując niepotrzebnie siły, by faktycznie je wszystkie wydobyć, podobała się Mimi o wiele, wiele bardziej. Była bliższa temu jaki Engel był naprawdę i temu jak brzmiał, gdy rozmawiali ze sobą codziennie.
    – Ale sam mówiłeś, że mamy na te kule uważać! Żeby im się nic nie stało – Garakh zmarszczyła brwi. Sprawiała wrażenie szczerze zmartwionej całą sytuacją.
    – Bo pożyczyłem je od konkurencji… która z pewnością chciałaby je wszystkie odzyskać – przyznał Engel, zerkając przelotnie na smutne szklane szczątki. – Lubią te kulki, chociaż moim skromnym zdaniem u nas wyglądają o wiele lepiej niż u nich.
    – Och, to na pewno! – zgodziła się Garakh ze zbolałą miną. – Zakładając, oczywiście, że jakieś przeżyją starcie ze mną… Będziesz miał przez to kłopoty?
    Engel parsknął wesołym śmiechem i machnął lekceważąco ręką.
    – Nie pierwsze i nie ostatnie w moim życiu. Nie przejmuj się tym aż tak.
    – Ale… Rany, naprawdę przepraszam, En.
    – Wypadki się czasem zdarzają, Gak. Nie możesz być dla siebie zbyt surowa – upomniał ją i pogroził palcem, udając srogiego nauczyciela. Po chwili jednak znów wrócił Engel, który na wieść o nadciągających kłopotach reagował rozbawionym uśmiechem – Przez jedną kulkę nikt nie będzie mnie ścigał z pochodniami. 
    – Myślisz, że wciąż mamy wystarczającą ilość?
    En zastanowił się chwilę. Wyraził to typowym dla siebie zmrużeniem oczu i przyłożeniem zgiętego palca wskazującego do dolnej wargi. Mimi znała ten gest aż  z b y t  dobrze i wiedziała, że w takich momentach absolutnie nie można było się odzywać bez powodu. Można było za to wyobrażać sobie szybko pracujące tłoki i koła zębate obracające się wewnątrz engelowej głowy. Cofnął się o kilka kroków i odchylił do tyłu, żeby objąć wzrokiem całą scenę. W tym momencie pewnie rysowały się przed nim jakieś niesamowite wizje skończonej pracy, których nie mógł zobaczyć nikt poza nim.
    – Jestem prawie pewny, że wziąłem dwie albo nawet i trzy więcej niż potrzebujemy – stwierdził w końcu. – Po prostu postarajcie się żadnej więcej nie rozbić, dobrze?
    Garakh skinęła głową. Engel uśmiechnął się lekko, położył dłoń na ramieniu scenografki i nachylił się do niej ciut bliżej. Mimi nie usłyszała o czym rozmawiali przez kolejną chwilę przyciszonymi głosami, ale na koniec kobieta uśmiechnęła się promiennie i pokiwała głową z nową energią. Mimi zmrużyła oczy, przypatrując się im bezczelnie. Co ich łączyło? Musiała spytać przyjaciółki.
    – To ja idę po szufelkę – stwierdził En na odchodnym. – Nie roznieście tej sali, kiedy mnie tu nie będzie!
    I jakby nigdy nic wyszedł. Mimi sądziła, że Engel Mittal jak niewielu innych zasługiwał na wielkie wejścia i wyjścia. Tymczasem ich En przez większość czasu po prostu ulatniał się po cichu, nie zostawiając po sobie śladów i pojawiał bez żadnego ostrzeżenia, nie czekając na należną mu uwagę czy oklaski. Po prawdzie miał pełne prawo, by nie oczekiwać ani jednego, ani tym bardziej drugiego.
    Engel nie cieszył się w Fortheimie zbyt wielką sławą. Najczęściej rozpoznawano go po nazwisku i to niekoniecznie z właściwego powodu. Częściej kojarzono go przez wzgląd na sławną rodzinę niż przez pryzmat jego własnych dokonań. Owszem, było to niesprawiedliwe. Świadczył o tym chociażby fakt, że coraz częściej to praca szukała Engela, a nie En pracy. Zadowoleni z jego rzetelnej, uczciwej roboty i zjawiskowych efektów zleceniodawcy po prostu polecali go dalej. Engel jednak zupełnie nie dbał o takie rzeczy jak sława czy pieniądze. Nie zależało mu na tym, by całe miasto uważało go za wielkiego aktora, muzyka czy malarza, chociaż gdyby się postarał, z pewnością mógłby szybko stać się kimś ważnym. Tymczasem En chciał być tylko doceniany za swoją faktyczną pracę, a niekoniecznie od razu za nią wielbiony. Tworzył dla samego aktu tworzenia, a nie dla profitów, które z tej twórczości płynęły.
    Wrócił z łopatką i miotłą tak samo cicho i niepozornie jak opuszczał salę. Mimi zdała sobie sprawę z tego faktu, dopiero wtedy, gdy wskoczył na scenę, całkowicie ignorując schodki kilka kroków dalej. Co tylko utwierdziło ją w przekonaniu o niewystarczająco głośnych wejściach. Zabrał się za sprzątanie śladów niedawnej tragedii, chociaż nie był osobą odpowiedzialną za całe to zamieszanie.
    Mimi uśmiechnęła się do siebie. Lubiła patrzeć na Engela Mittala przy pracy. Znaczy lubiła patrzeć na niego tak ogólnie, ale Engel rzadko pokazywał się ludziom, kiedy niczego nie robił. Zawsze był czymś zajęty. Jeśli niczego akurat nie tworzył w domowym zaciszu cudzego mieszkania – Mimi aktualnie z nim mieszkała i doskonale wiedziała, że w domowym hałasie lokalu, które właśnie zajmowali razem z siódemką innych nieprzeciętnych osobistości nie było nawet mowy o spokojnym zrobieniu sobie herbaty – zwykle pracował u kogoś innego. A jeśli nie pracował to albo z kimś rozmawiał, albo gdzieś szedł, rzadko chwaląc się tym, gdzie zamierzał być, z kim zamierzał być albo co zamierzał robić. I nigdy nie wspominał o tym czy albo kiedy zamierzał wrócić. Istniało więc ryzyko, że pewnego dnia zwyczajnie wyszedłby z domu po raz ostatni i nigdy więcej się w nim nie pojawił. Mimi martwiła się o to za każdym razem, gdy nie wracał na noc do mieszkania. Zwłaszcza, gdy nie wracał do niego dłużej niż przez trzy dni z rzędu, a to niestety zdarzało mu się naprawdę często.
    Engel spotykał się z wieloma ludźmi o najbardziej przypadkowych porach i w najbardziej przypadkowych miejscach. Często przy okazji załatwiania jakichś innych swoich spraw. Był prawdziwym mistrzem organizacji czasu, chyba tylko czystym cudem godząc tak wiele różnych relacji i zobowiązań w tak wielu miejscach. Ale to właśnie dzięki temu, że był mistrzem wykorzystywania każdej minuty, nie znajdował zbyt wiele czasu na sen czy jedzenie. Engel Mittal najprawdopodobniej był ponad tak przyziemnymi kwestiami jak stałe pory posiłków czy własne łóżko, w którym mógłby wygodnie przespać kilka godzin dłużej niż zwykle. Żył i oddychał sztuką, niczego więcej nie potrzebował. Może poza ludźmi. Ludzi też potrzebował tak, jak powietrza.
    Gdy tak rozmyślała o nim, mnąc w palcach rąbek spódnicy, Engel zdążył zmieść całe szkło i odłożyć je na bok, by nikomu nie przeszkadzało. Ba, znalazł nawet chwilę na to, by przy okazji pożartować z resztą scenografów, którzy pracowali tego dnia w teatrze. Mimi – przynajmniej z tego co wywnioskowała – wiedziała, że jutrzejszy spektakl nie był tym, w którym En miałby zagrać. A ponieważ miał tego wieczora wolne, zdecydował się pomóc innym przy dekorowaniu sceny. Oczywiście tłumacząc się tym, że uwielbiał mieć zajęcie, a pomoc przy scenografii była jedną z jego wielu pasji.
    Jakież to dla ciebie typowe, mój drogi Engelu…
    – Mimi, czy ty się możesz w końcu skupić?!
    Podskoczyła, słysząc pełen pretensji głos. Należał do Saryi – Noveirki, która uciekła do Fortheimu przed niechcianym małżeństwem. Była chyba w wieku Engela. Albo i nieco starsza. Sarya miała pełne usta, duże oczy, miliony warkoczyków i niesamowite wyczucie rytmu. Ale nie miała zbyt wiele cierpliwości.
    – Och? Tak, tak – Mimi wzięła na kolana tekst ich piosenki, kątem oka wciąż podglądając Ena. Właśnie rozmawiał z jednym ze scenografów, wskazując to na kartkę papieru, to na różne punkty sceny i zawieszonych najbliżej widowni ciężkich kotar z kwiatami.
    – Musimy to  d z i s i a j  skończyć, Mimi. Nie mam całej nocy!
    – No już, Sarya, już… Szczerze to nie mam zielonego pojęcia co zrobić z tą piosenką.
    – Jak my wszyscy, młoda – wtrącił się Gorduin. – Dlatego tu siedzimy.
    Od dobrych czterdziestu minut zastanawiali się nad muzyką. Nic z tego co wymyślili nie miało żadnego sensu, bo nie mogli się nawet zdecydować, których instrumentów użyć. Czy lepiej było postawić na skrzypce czy gitarę? Fujarki? Kto miałby wyznaczać rytm dla całego zespołu? Mieli tylko sam tekst i coraz bardziej powątpiewali w to czy dało się z niego cokolwiek stworzyć. Data premiery zbliżała się do nich nieubłaganie, a oni wciąż byli w ciemnym lesie. Żaden nie chciał myśleć co byłoby, gdyby nie udało im się skończyć piosenki na czas. Pracowali nad tym tekstem od tygodnia! Znaczy, pewnie byłoby im o wiele łatwiej, gdyby potrafili się ze sobą w ogóle dogadać. A nie potrafili za nic, bo każdy miał inny pomysł na tę samą piosenkę. Każdy poza Mimi – ona miała w głowie tylko Engela i nawet niespecjalnie słuchała o czym dyskutowali pozostali członkowie jej zespołu.
    – Hej, En! Możesz tu podejść? – zawołał ktoś z grupki siedzącej nieco na prawo i kilka rzędów niżej niż zespół Mimi. Odruchowo odwróciła głowę w ich stronę, próbując odgadnąć o co mogło chodzić. Zupełnie tak, jakby to ją zawołali.
    – Mogę za dwie minutki? – odkrzyknął im Engel, niosący w rękach dużą, wypełnioną jakimiś kolorowymi materiałami skrzynkę. Właśnie gdzieś z nią szedł, kiedy świat upomniał się o jego uwagę po raz kolejny.
    – Możesz nawet za trzy! Ale mamy tu poważny problem do rozwiązania!
    – Och, domyślam się! Zaraz będę – odpowiedział im z tym swoim uśmiechem i zniknął za kulisami.
    Mimi dostała po głowie drewnianą pałką. Krzyknęła zaskoczona i zasłoniła rękami, chowając głowę w ramionach.
    – Halo! Mimi! Możesz już zejść do nas z tych chmur, w których bujasz cały ten czas?!
    Zmarszczyła brwi i posłała znajomym wrogie spojrzenie, próbując domyślić się, który z nich tym razem okazał się dość złośliwy, by ją bić. Ale nie dopatrzyła się zdradzieckiej pałki w niczyich rękach. Najgorsze w całej sytuacji było chyba to, że nie mogła nawet nikogo podejrzewać na pewno. Cała trójka była równie zdolna do rozwiązania podobnego problemu przemocą.
    – Przepraszam – fuknęła urażona – naprawdę  p r ó b u j ę.
    – Wcale nie widać – Ayre, młody mężczyzna z gałązką małych listków wetkniętą za ucho, pokazał jej język.
    – Musisz próbować bardziej – dodał Gorduin, szczerząc w uśmiechu zęby.
    Mimi posłała im najbardziej oburzone spojrzenie na jakie tylko była w stanie się zdobyć. Byli po prostu bezczelni.
    – Słuchaj, ja wiem, że cały czas o nim myślisz – stwierdziła Sarya z całym zrozumieniem na jakie tylko mogła się zdobyć i wskazała głową w stronę sceny. – Ile temu cię przygarnął? Dwa miesiące? Trzy?
    – Cztery – sprostowała Mimi. – Cztery miesiące i osiem dni.
    Sarya nie skomentowała tak dokładnie wyliczonej daty. Zamiast tego po prostu kontynuowała swoją myśl:
    – To normalne w twoim wieku, naprawdę. Z czasem pewnie samo ci przejdzie. Albo i nie, bo to En. Ale proszę cię, nie każ nikomu żałować, że nas tu wszystkich ściągnął.
    – To jego robota? – spytała Mimi z nowym zainteresowaniem. Rozmowa znajomych wreszcie nabierała dla niej sensu.
    – Patrz, a to złapała od razu – Ayre odchylił się zirytowany.
    Sarya pchnęła go do tyłu, zmuszając go, by w ostatniej chwili złapał się oparcia, na którym siedział. Osiągnęła swój cel – Ayre prychnął tylko z pogardą, ale nie odezwał się więcej. Sayra odwróciła się w stronę Mimi i odpowiedziała:
    – A-ha! To En otworzył nam te drzwi. „Wiem, gdzie możemy się dzisiaj przyczaić, żeby popracować w spokoju” tak mi powiedział i oto jesteśmy. Więc z łaski swojej wykorzystaj tę szansę i prąd, które mamy i zacznij z nami współpracować nad tą przeklętą piosenką.
    – En nas tu wpuścił? L e g a l n i e?
    – Ta dalej swoje – skwitował Ayre zrezygnowanym tonem, wyrzucając ręce w górę w geście ostatecznej frustracji.
    – Och – wtrącił się Gorduin i machnął ręką. – Czy legalnie to tylko on sam wie. Ale kogo to tak naprawdę obchodzi?
    Mimi wzruszyła ramionami. 
    Nawet nie zamierzała ukrywać faktu, że jej nie obchodziło wcale czy była w teatrze intruzem czy nie. Była natomiast więcej niż pewna, że żaden z obecnych na sali artystów również nie poświęcił tej kwestii ani pół myśli. Kogo to w ogóle obchodziło czy byli gdzieś legalnie, czy nie? Przecież cały czas byli gdzieś niemile widziani! 
    Z drugiej strony musiała jednak zauważyć, że odkąd Engel Mittal przygarnął ją do siebie z ulicy i pozwolił jej mieszkać z resztą w zasadzie odwykła od martwienia się poważnymi rzeczami. Przy Engelu większość problemów i powodów do zmartwień po prostu znikało. To dlatego ludzie lgnęli do niego jak pogłaskane bezpańskie psy i koty. Nie miał sobie równych, jeśli chodziło o wyciąganie ich wszystkich z kłopotów. Engel w zasadzie myślał za nich o wszystkim, co było ważne, pozwalając im po prostu robić swoje. Dbał o to by mieli dach nad głową. O to, by znaleźć nowy, jeśli w starym zaczynało brakować miejsca albo właściciel wyrzucał ich na bruk. Dbał o to, by za wspólnie zarobione pieniądze kupić dość jedzenia, żeby nikt nie chodził głodny, a było to czasami bardzo karkołomne zadanie. Ci, którym pomógł często wracali, by poprosić go o jeszcze więcej. Mimi widziała to doskonale przez te ostatnie miesiące i dziwiła się, jakim cudem En znajdował dość czasu dla każdego, który czegoś od niego potrzebował. Ludzie przychodzili do niego nie tylko po jedzenie i kawałek podłogi. Przede wszystkim przychodzili do niego po radę i uśmiech, który obiecywał im, że wszystko będzie dobrze.
    W Engela wierzyli wszyscy, którzy go znali. I wierzyli w świat, który codziennie dla nich tworzył od podstaw. A on pracował naprawdę ciężko, godząc pomoc ludziom, pracę w teatrze i wszystkie swoje dorywcze zobowiązania, by ci wszyscy wpatrzeni w niego nie czuli się zawiedzeni. Dlatego – o czym powiedział szeptem samej Mimi, gdy pewnej długiej, bezsennej nocy siedzieli tylko we dwoje na kuchennych blatach – nie mógł sobie pozwolić ani na żadne błędy, ani jakkolwiek publiczne chwile słabości. Miał wtedy całkowitą rację. Bo tak jak wszyscy zauważali jego obecność, gdy pojawiał się w zasięgu wzroku i słuchu, tak bardzo boleśnie odczuliby, gdyby nagle go zabrakło. Mimi nie była pewna czy wszyscy krążący dookoła Ena ludzie i nieludzie poradziliby sobie, gdyby nagle zostawił ich wszystkich samych sobie.
    Sarya wydęła pełne wargi i westchnęła sfrustrowana, zwracając tym uwagę Mimi.
    – Wiecie co? To się nam dzisiaj nie uda. Jesteśmy po prostu bezużyteczni.
    – No co ty? Po tej przemowie motywacyjnej, którą przed chwilą dałaś? – skomentował złośliwie Gorduin. – Nie ma szansy, żeby się nam nie udało!
    Noveirka potarła dłońmi twarz, żeby odgonić zmęczenie i złość. Zmrużyła oczy w niemym: Chyba że…? i rozejrzała się dookoła, szukając wzrokiem kogoś konkretnego. Kiedy znalazła, jej oczy rozszerzyły się lekko. Wzięła głęboki wdech i zawołała głośno:
    – Hej, Engel?! Możesz tu podejść?!
    Mimi zamarła i poczuła, jak krew zamarza w jej żyłach. Odszukała wzorkiem dobrze jej znaną postać tylko po to, by zauważyć jak Engel Mittal zamiera w połowie schodów. Zauważyła też bardzo wyraźnie jak jego ramiona uniosły się i opadły w długim westchnięciu. Odwrócił się jednak ze swoim lekkim uśmiechem bardzo naturalnie przyklejonym do warg. Wyciągając szyję, powiódł wzrokiem po widowni, szukając osoby, która zawołała go tym razem.
Sarya uniosła rękę i pomachała mu.
    – Tutaj, En! – zawołała.
    – Och, teraz wy – stwierdził jakby nigdy nic i zeskoczył ze schodków. – Już idę!
    Mimi obserwowała go bardzo uważnie, gdy szedł w ich stronę szybkim, sprężystym krokiem. Nie był jeszcze zmęczony po tylu godzinach na nogach? Przyzwyczaił się już do tego? A może wręcz przeciwnie? Chciał jak najszybciej sprawdzić co u nich i wrócić do swojej pracy? Może był już zmęczony i chciał po prostu iść do domu? Kto mógł to tak naprawdę wiedzieć? Engel ogólnie nie opowiadał o sobie zbyt wiele. Mimi słyszała wiele historii z jego życia – ktoś taki jak En mógł znaleźć jedną albo pięć do niemalże każdej sytuacji. Ale rzadko zdradzał się z czymkolwiek co czuł lub myślał naprawdę w bieżących kwestiach. Mimi znała tylko wydarzenia i to kim Engel był, a nie to jaki był tak w głębi serca. Jednak trudno było jej pozbyć się wrażenia, że patrzyła na mężczyznę absolutnie wyjątkowego. Engel często odpowiadał za ogólne problemy ze skupieniem okolicy i za fakt, że niektórzy – tak jak Mimi – nie potrafili oderwać od niego wzroku.
    Nie był może przesadnie wysoki, ale nie był też niski. Zazwyczaj nieco górował nad ludźmi średniego wzrostu… nawet jeśli czasami tylko czubkiem głowy. Nie straszył też imponującą posturą. W zasadzie Engel Mittal prezentował się dość niepozornie ze swoją szczupłą, smukłą sylwetką, sprawiającą wrażenie jakby nie był tak do końca stworzony do żadnego wysiłku fizycznego. Wielu na pierwszy rzut oka brało go za niewinnie słodki kwiatek fortheimskiej awangardy, który – poza tym, że miał w sobie tę delikatność i wdzięk artysty – raczej stronił od jakiejkolwiek odpowiedzialności. Niektórym wydawał się wręcz bardziej ozdobą, stworzoną po to, by ładnie wyglądać niż osobą, z którą dało się porozmawiać na ważne tematy. Albo i niebieskim ptakiem, który gładkimi słówkami i przymilnym zmrużeniem oczu potrafił wykręcić się od czegokolwiek, w czym nie chciał brać udziału. W tym i od większości kłopotów.
    Prawda o tym, że tak naprawdę nie bał się pracy fizycznej i nie spędzał całych dni, leżąc w miękkich poduszkach, wychodziła na jaw dopiero wtedy, gdy – tak jak teraz – podciągał rękawy koszul aż do łokci, prezentując światu subtelnie zarysowane węzły mięśni igrających pod skórą. Ale wciąż nie sprawiał wrażenia człowieka, który w ogóle mógłby pomyśleć o tym, by zostać wojownikiem czy kowalem. Wyglądał jak człowiek, który mógłby rzucić w kogoś skrzynką pełną ryb, a potem wrócić do grania na gitarze. Z tego właśnie powodu En zupełnym przypadkiem miał tendencję do tego, by niesłusznie uchodzić za dwu- a nawet i trzylicowego aktorzynę ze spalonego teatru. A nie kłamał wcale tak często. Po prostu pozwalał ludziom wierzyć, że mieli o nim to jedyne, właściwe zdanie. A potem udowadniał im jak bardzo daleko od prawdy byli.
    – Słucham – rzucił, przysiadając się bokiem na oparciu fotela tuż obok Ayre – Co mogę dla was zrobić?
    – Jak idą przygotowania? – spytał Gorduin zanim ktokolwiek inny zdążył się odezwać.
    Engel spojrzał najpierw na niego, lekko przechylając głowę, później na siebie, na scenę i porzuconą drabinę, a następnie z powrotem na blondyna. Zmarszczył brwi.
    – To jest podchwytliwe pytanie? – upewnił się.
    – Absolutnie nie – odpowiedział mu z uśmiechem. – To jak idą przygotowania?
    Tym razem En westchnął krótko i wzruszył ramionami.
    – Wolniej niż się spodziewałem. Tak dawno nie graliśmy tej sztuki, że chyba nikt już nie pamięta dokładnie jak wyglądały do niej dekoracje.
    – A co wystawiacie? – zainteresował się Ayre.
    – „Królestwa Północy”… – En wskazał na scenę za sobą i uśmiechnął się – To wszystko, co tam się dzieje, za niedługo będzie najbardziej mroźną, magiczną zimą, jaką kiedykolwiek w życiu zobaczysz. Tylko najpierw rozgryziemy jak ją tu sprowadzić.
    – Nie możesz po prostu wyczarować śniegu? – rzucił Gorduin od niechcenia.
    Engel Mittal zgromił go najbardziej morderczym wzrokiem, jaki Mimi kiedykolwiek widziała. Gorduin podniósł ręce w geście kapitulacji i wymamrotał szybkie: „Przepraszam, stary”.
    – Chłopaki, porozmawiacie sobie później – wtrąciła się Sarya. – En, zawołałam cię tu, bo mamy problem z muzyką.
    – Jaki problem?
    – Nie mamy zielonego pojęcia jak w ogóle zacząć – przyznała Mimi niechętnie, podając Engelowi kartkę z tekstem. – W ogóle nam to dzisiaj nie idzie.
    Wziął od niej tekst i sam zaczął go czytać. Mimi miała więc solidną minutę na to, by docenić fakt, że siedział tak blisko niej. Engel – jak na aktora przystało – miał zadbaną twarz panicza z bogatego domu. Taką, która mogła zagwarantować mu w spektaklu rolę nie tylko księcia czy rycerza, ale także kochanka, a nawet czarującego łotrzyka, bo wspaniale wpisywał się w wyobrażenia większości reżyserów o przystojnych młodzieńcach, do których wzdychały damy zebrane na widowni. Wszystko to za sprawą wyraźnie zarysowanej linii żuchwy, subtelnie wykrojonych ust i zgrabnego, prostego nosa. Jednak najpiękniejsza część twarzy Engela Mittala chwilowo pozostawała poza zasięgiem oczu Mimi. Gdy pochylał głowę, nieco przydługa grzywka i luźne kosmyki bardzo ciemnych włosów zasłaniały mu oczy. Te pięknie roziskrzone, wesołe oczy, których kolor przypominał jej o słońcu igrającym na młodych dębowych listkach. To były najbardziej zielone oczy w całym Fortheimie – takie, których nie zapominało się nigdy.
    – Mimi? Ile ty masz lat? – spytał ni stąd, ni zowąd – Szesnaście?
    – Dziewiętnaście, En.
    – Świetnie – ucieszył się i oddał jej kartkę – Będziesz naszą „Szewską Córą”. Absolutnie widzę cię na wokalu. I słyszę w tym gitarę. I może jeszcze skrzypce albo marimbę, ewentualnie oba na raz, ale musimy to sprawdzić jak już złapiemy pierwszą melodię.
    – I fujarkę? – spytał Gorduin z nadzieją.
    – I fujarkę – odpowiedział mu En z tym swoim uśmiechem.
    Sarya zastanowiła się chwilę.
    – Ty wiesz, że możesz mieć rację? – spytała w końcu. W odpowiedzi En błysnął jej uśmiechem pełnym białych zębów.
    – Wiem. Macie jakąś gitarę pod ręką?
    – I gitarę, i skrzypce.
    Ayre odchylił się do tyłu i sięgnął ręką pod siedzenia w pustym rzędzie. Spadłby przy tym na ziemię, gdyby Gorduin nie złapał go za nogi. Po chwili w rękach Engela znalazła się gitara. Trącił kciukiem struny, upewniając się, że wszystko brzmiało jak trzeba. Poprawił nieco ten czy inny klucz i spróbował znowu. Gdy uznał, że każdy dźwięk był na swoim miejscu, oparł się łokciem o pudło rezonansowe i spojrzał wyczekująco na Mimi.
    – Zaśpiewaj nam – poprosił miękko.
    Mimi nabrała w płuca powietrza, by zacząć. Głos jednak uwiązł jej w gardle, gdy usłyszała niezapowiedziany trzask. Drzwi do sali otworzyły się gwałtownie. W progu stanęła niska kobieta w kapeluszu. Podparła się pod boki, rozglądając się po pomieszczeniu i kręcąc z niedowierzaniem głową. Zgromadzeni artyści popatrzyli po sobie i odpowiedzieli kobiecie równie zaskoczonym spojrzeniem. Na widowni zapadła grobowa cisza. Mimi spojrzała na Ena, by upewnić się, że wszystko pod kontrolą. Otworzyła szeroko oczy, gdy zdała sobie sprawę z tego, że nic nie było w porządku. Engel wyglądał jakby zobaczył ducha.
    – Mittal! – zawołała kobieta w progu. – Co to ma być?!
    Engel wcisnął gitarę w ręce Mimi i poderwał się na nogi. A potem przeskoczył rząd foteli, by znaleźć się w pustej alejce i czym prędzej ruszył w stronę niskiej kobiety. Odchrząknął zanim się w ogóle odezwał.
    – Madame Daelamin! Nie spodziewałem się… Trzeba było mnie uprzedzić to bym się chociaż ogolił – stwierdził, siląc się na swobodny, żartobliwy ton. Mimi jednak swoje wiedziała. Nerwowa atmosfera udzieliła się chyba każdemu w pomieszczeniu. Madame Daelamin też nie dała się zwieść tak łatwo.
    – Kim są ci ludzie? – spytała surowo.
    – To… znajomi…? – odpowiedział jej ostrożnie. Po chwili zreflektował się i dodał: – Znajomi artyści, madame. Kwiat fortheimskiej twórczości zebrany w jednym pomieszczeniu, by wspólnymi siłami dokonać rzeczy, o których to miasto z pewnością niedługo usłyszy.
    – To bezdomni, Mittal. Zupełnie tak jak ty. Bez znaczenia czy są artystami czy nie, jesteśmy w teatrze i nie powinno ich tutaj w ogóle być. Ciebie też nie, jeśli to się znowu powtórzy – zagroziła mu.
    Engel zmarszczył brwi, ale nie pozwolił sobie na to, by odwrócić wzrok. Patrzył wprost w oczy madame Daelamin, chociaż opuścił nieco głowę, by nie górować za bardzo nad ważniejszą od siebie, chociaż sięgającą mu do ramienia kobietą.
    A więc nawet jej nie powiedział, że nas zaprosił…
    – Przepraszam, madame – stwierdził w końcu po przedłużającej się chwili ciszy. – To się więcej nie powtórzy.
    – Przyjmuję, ale nie wybaczam. I proszę, nie obiecuj mi rzeczy, których nie możesz dotrzymać. Pamiętasz za co w ogóle ci płacę?
    – Pamiętam, madame.
    – Doskonale. Więc bądź tak łaskawy i wracaj do pracy. A cała reszta niech się natychmiast wynosi z mojego teatru. To porządne miejsce, a nie przytułek.
    Madame Daelamin uraczyła go pełnym ostrzeżenia spojrzeniem i założyła ręce na piersi. Najprawdopodobniej zamierzała poczekać aż wszyscy niechciani goście opuszczą salę. Może nawet własnoręcznie chciała ich odprowadzić do wyjścia. Kilkoro ludzi zaczęło zbierać swoje rzeczy. Engel powstrzymał ich gestem ręki, nawet nie patrząc w ich stronę. Po prostu machnął ręką i wszyscy zastygli z powrotem, oczekując na dalszy rozwój wypadków. Mimi ze swojego miejsca widziała, że znowu zaczął się uśmiechać.
    – Madame wygląda dzisiaj kwitnąco – zaczął przymilnie, racząc Daelamin jednym ze swoich najlepszych uśmiechów.
    – Nawet nie zaczynaj, czarusiu – pogroziła mu. Trudno jej było jednak opanować bardzo delikatny uśmiech – Mogłabym być twoją matką.
    Engel udał dogłębne zaskoczenie, bo madame Daelamin zdecydowanie wyglądała na swoje lata. A jednak En przyłożył nawet czubki palców do piersi, by wzmocnić efekt ogólnego zdziwienia.
    – Naprawdę? W życiu bym nie zgadł. Dałbym madame maksymalnie trzydzieści lat.
    Madame prychnęła, ale nie przestała się oszczędnie uśmiechać. Cokolwiek En zamierzał zrobić, była to już raczej sprawdzona taktyka, która zadziałała co najmniej kilka poprzednich razy.
    – To ta nowa fryzura? – kontynuował. – Zdecydowanie ujmuje madame lat. I fantastycznie podkreśla tę długą, łabędzią szyję.
    Z faktu, że madame Daelamin nieświadomie poprawiła krótkie loki Mimi wywnioskowała, że trafił z komplementem.
    – Och, Engel… – westchnęła tylko. – To chyba sama Świetlista mnie tobą pokarała…
    – W żadnym wypadku! – zaprzeczył – Na pewno nie jestem jedynym, który to zauważył i zaraz to madame udowodnię!
    Odwrócił się przodem do zebranych na widowni artystów i rozłożył szeroko ręce.
    – Co myślicie? – spytał głośno. – Kto poza mną uważa, że madame Daelamin to najpiękniejsza kobieta w tej części miasta i nowa fryzura tylko to podkreśla?
    Jak na ustaloną komendę zewsząd posypały się pod adresem madame najbardziej wymyślne, niebanalne komplementy na jakie tylko mogli wpaść ludzie, którzy jeszcze chwilę temu byli świadkami poważnej wymiany zdań, w której nie chcieli i nie powinni brać udziału. Nawet Gorduin i Ayre dodali własne do wspólnego hałasu czystej aprobaty. Uśmiech Engela nabrał lekkości, gdy z powrotem odwracał się w stronę swojej przełożonej.
    – A nie mówiłem, madame?
    Madame również uśmiechnęła się nieco śmielej. Wyglądało na to, że lubiła słuchać komplementów na swój temat.
    – I czego ode mnie teraz oczekujesz?
    – Żeby pozwoliła nam madame zostać i dokończyć pracę.
    Mimi nie miała pojęcia jakim cudem jedna lawina komplementów sprawiła, że teraz to En dyktował warunki. Ale nie zamierzała się z tym kłócić, jeśli działało. Madame pacnęła go w ramię, najwyraźniej ostatecznie pokonana.
    – Niech ci będzie, Mittal. Ale jeżeli choć jedna rzecz nie będzie idealnie, jeśli znajdę na tej sali chociaż jeden zabłąkany śmieć albo dekoracje nie będą dopilnowane do ostatniej nitki materiału, to ciebie będą ścigać konsekwencje. W najlepszym przypadku nie zapłacę ci za ten wieczór, a w najgorszym twoja kariera scenografa w tym teatrze dobiegnie końca.
    Engel wbrew wszystkiemu posłał jej kolejny ze swoich topiących wszelki opór uśmiechów.
    – Ręczę, madame, własną głową za to, że wszystko będzie perfekcyjnie przygotowane na jutrzejszy spektakl.
    – I obyś miał rację… – ostrzegła go jeszcze.
    A potem wyszła z sali. Dopiero kiedy drzwi zamknęły się za nią całkowicie, Engel z sykiem wypuścił powietrze i oparł się ramieniem o ścianę. Ani trochę nie wyglądał jak ktoś, kto jeszcze chwilę wcześniej czarował komplementami i uśmiechami swoją przełożoną. Przypominał za to człowieka, który nieco za długo wstrzymywał powietrze i wreszcie odzyskał zdolność do normalnego oddychania.
    Pozbierał się szybko i wrócił do zespołu Mimi. Cała sala zabrała się za przerwaną pracę. Ucichły natomiast wesołe głosy i śmiechy. Nagle wszyscy skupili się na swoich zadaniach, nawet jeśli wcześniej ich nie mieli. A ci, którzy naprawdę nie mieli na czym się skupić, przeczesywali widownię, zbierając wszystkie porzucone śmieciki.
    – Engel, nie myślałeś o tym, by zaciągnąć się do Rady? – spytała go Sarya, nawet nie starając się ukryć podziwu.
    – Nie mogę uwierzyć, że to się udało – stwierdził ewidentnie jeszcze skonfundowany, bezwiednie pocierając palcami skroń. – To się robi coraz trudniejsze…
    – Byłbyś świetny jako doradca od zarządzania kryzysowego – stwierdził równie zdziwiony co reszta towarzystwa Ayre. – Marnujesz się na tych ulicach.
    – Weź, nie mów mi nawet takich rzeczy! Z moim szczęściem najpierw wywołałbym kilka wojen i politycznych skandali…
    – Nie doceniasz się – zauważyła Mimi. – Na pewno nie byłoby aż tak źle!
    – Po prostu wracajmy do pracy. Najlepiej wszyscy do swojej… – poprawił podciągnięte rękawy.
    – A co z piosenką? – spytał Gorduin.
    – Pomyślę o niej i złapię was później, dobra? – powiedział i zostawił ich samych z planem na melodię, ale bez gitarzysty.
    Mimi pokręciła tylko głową, niedowierzając jak szybko zmieniła się atmosfera w teatrze i bardzo poważnie zabrała się za naukę tekstu na pamięć. Reprymenda madame Daelamin udzieliła się nawet jej, a przecież nie była nawet do niej bezpośrednio skierowana. Nie miała pojęcia jakim cudem madame pozwoliła im zostać w teatrze, chociaż tak wyraźnie nie podobał jej się ten pomysł. Czy zrobiła to ze względu na nich? Bo ceniła sztukę nie tylko teatralną? Bo wyglądali żałośnie, nie mając gdzie pójść w środku nocy? Czy może pozwoliła im zostać ze względu na Engela? Z jakiegoś powodu ta ostatnia opcja wydawała jej się najbardziej prawdopodobna.
    Nawet jeżeli w swojej skromności tego nie przyznawał, nie dało się zaprzeczyć, że Engel Mittal był niekwestionowanym panem ludzkich serc. Znajdował wspólny język z każdym na swojej drodze, zupełnie niezależnie kim był lub za kogo uważał się jego rozmówca. Engel śpiewał szanty z piratami, gdy zawijali do portu. Z kupcami na targowisku rozmawiał jak ze starymi przyjaciółmi, a ci częstowali go tym, co mieli najlepsze. Tłumaczył się przed strażnikami, wyciągając z kłopotów jakiegoś mniejszego złodziejaszka, który wcześniej zupełnym przypadkiem zamienił z nim kilka słów. Tańczył nocami z koleżankami i kolegami z cudzego teatru, świętując cudze sukcesy i fenomenalne przedstawienia. Wymieniał uściski dłoni z drabami żyjącymi z kłopotów, a ci w zamian byli gotowi, by bronić go własnymi pięściami. I do utraty głosu opowiadał w karczmach barwne historie o świecie i wielkich przygodach. A o jego pracy dla Grimmów czy Arminów w artystycznym półświatku krążyły niemalże legendy. Oto on, człowiek jak my, na którego nawet prawa ręka królowej zwróciła uwagę! Był swój – taki ich własny – i jednocześnie nie był w niczym taki sam jak oni wszyscy. Gdziekolwiek nie poszedł wydawało się, że zawsze znalazł się ktoś, kto znał go wcześniej i lepiej.
    Jednak Mimi miała już okazję, by poznać się na nim wystarczająco dobrze i dowiedzieć się całej dostępnej jej prawdy. Wiedziała bowiem doskonale, że Engel Mittal składał się z czegoś więcej niż ładnej buźki, oczu, za które można było zabić i melodyjnego głosu. Pod zwiewnym jedwabnym okryciem utkanym z uroczych uśmiechów, czułych słówek i eterycznego wdzięku kryło się najprawdziwsze hartowane w tanagleiskiej hucie żelazo. To zawsze było w jego oczach, po prostu nikt na pierwszy rzut oka nie był w stanie tego dojrzeć. Engel był twardym skurczybykiem, który bez wahania podejmował się każdej pracy, która wpadła mu w ręce. Wszechstronnie utalentowany i gotowy na wszystko – taki właśnie był. Nie było w nim niczego, o co ludzie zwykle go posądzali. On tylko dobrze grał tego leniwego, niewinnego grajka bez planów na przyszłość. Ale w oczach miał magiczny ogień, który powoli spalał ten świat po kawałku, osoba po osobie. I – cholerka – jakże on doskonale zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę. Wykorzystywał to codziennie, by dostawać czego chciał!
    A Mimi kochała go z całego swojego młodego, nastoletniego serca. Kochała go, chociaż wiedziała, że to bez sensu. Że to wszystko sprytna pułapka, w którą weszła dobrowolnie. A potem powiodła wzrokiem po reszcie zgromadzonych w sali artystów. I zdała sobie sprawę z tego, że kochała Engela Mittala bardziej niż cokolwiek na tym świecie. Ale nie była w tej miłości samotna. Oj, nie była…

Song Theme

  Relacje z innymi postaciami
    Mittal to nazwisko, które jest znaczące i cieszy się pewną sławą nie tylko w Avrilu czy Tanagleigh, spod granicy którego pochodzi, ale też w samym Fortheimie. Na pewno mówi wiele osobom obeznanym ze światem magii i czarów. Mittalowie to względnie rozpoznawalna rodzina czarodziejów, której magiczny rodowód sięga co najmniej kilkunastu pokoleń wstecz. Oczywiście jak to w rodzinie bywa trudno określić jednoznaczny poziom talentu magicznego, a wyciąganie średniej brzmi absurdalnie. I tak mamy do czynienia z mieszanką, gdzie tuż obok jednostek wybitnych znajdują się jednostki zupełnie przeciętne, a nawet i mierne. Oraz Engel we własnej, nieprawdopodobnej osobie. 
    Na czym polega jego niezaprzeczalna wyjątkowość? Otóż, gdyby nie nazwisko, nikt nie śmiałby skojarzyć go ze sławnym dziadkiem – Augustusem Mittalem, największym żyjącym magiem z całego rodu. Nikt nie powiedziałby także, że jest spokrewniony z niejaką Matyldą Bartell – kobietą równie fascynującą, co martwą. Ciocia jednakże zdaje się nie pamiętać o swojej śmierci i dlatego nigdy nie wyprowadziła się ze swojej sypialni, szczególnie aktywnie uczestnicząc w obu świętach zmarłych. 
    Tymczasem Engel jest pierwszym w historii rodziny magicznym kaleką – człowiekiem obdarzonym pewną ilością talentu i zupełną niezdolnością do korzystania z niego. Jego magia marnuje się okrutnie, przynosząc rodzinie głównie wstyd. Chyba właśnie dlatego za obopólną zgodą zdecydowali się nie mieć ze sobą niczego wspólnego. Engel jest im za to wdzięczny, tak będąc zupełnie szczerym. I na pewno nie tęskni za domem rodzinnym. Miał już powyżej uszu badań na sobie, bo połowa rodziny robiła co mogła, by jakoś odwrócić jego kalectwo. Engel szczerze powątpiewa, czy byłby w stanie znieść jeszcze więcej upokorzeń w domu, gdzie na każdym kroku przypominało mu się, że nie był tak dobry jak reszta. A nie było to trudne zadanie, patrząc na to, że wszyscy ułatwiali sobie magią życie jak tylko mogli. Engel był na przykład jedyną osobą, która w posiadłości musiała faktycznie biegać po schodach za każdym razem, a nie tylko wtedy, gdy miał taki kaprys.
    En właściwie nigdy nie żałował tego, że spakował się w kufer i wyniósł z rodzinnego domu. Fortheim okazał się być dla niego o wiele łaskawszym do życia miejscem. Przede wszystkim dlatego, że o faktyczne magiczne zdolności pytają go tylko nieliczni, którzy rzeczywiście mogą być zainteresowani tematem. A ci często odchodzą zawiedzeni jego osobą i nie zaczepiają go nigdy więcej. Reszta jego znajomych, jeżeli w ogóle cokolwiek wie, zwykle ogranicza się do złośliwych przytyków na ten temat i drażnienia się z nim przy każdej okazji. Z tym ktoś taki jak Engel z pewnością może sobie poradzić. Koniec końców i tak większość osób, z którymi widuje się na co dzień, raczej nie podejrzewa go o nic magicznego. 
    A na pewno nie robi tego Madame Daelamin – właścicielka "Szafira". "Szafir" może i nie jest najlepszą nazwą dla teatru, to fakt. Jest jednak jednym z najnowszych, całkiem nieźle prosperujących teatrów w mieście. Chciałby konkurować ze "Srebrnym Łabędziem", ale póki co bliżej mu do "Baronetki". Stałej obsady nie kojarzy w mieście praktycznie nikt, kto nie odwiedził teatru wcześniej, bardzo często zdarza im się zatrudniać aktorów z zewnątrz, żeby nieco rozreklamować istnienie teatru, ale nie można odmówić im pasji i zaangażowania. To w końcu młody i dynamiczny zespół. Daelamin może i być surową kobietą, która bardzo ceni sobie dyscyplinę i zasady. Jest jednak bardzo tolerancyjną dla wybryków swoich aktorów – jakby nie było wierzy w nich całym sercem, a "Szafir" przetrwał w mieście kilka lat i zdaje się tylko rozwijać. Zwłaszcza od kiedy  k t o ś  podkrada patenty i dekoracje wprost ze "Srebrnego Łabędzia". "Szafir" ma jeszcze jedną, niekwestionowaną zaletę. Zaleta oczywiście jest elfiego pochodzenia i nazywa się Rovelin Laird. Są z Engelem bardzo bliskimi przyjaciółmi. Tak bliskimi, żeby denerwować historyków.
    Właściwie trudno o dwóch znajomych z różnych miejsc, którzy mieliby o Engelu takie samo zdanie. Jego styl życia sprawia, że dla każdego mógłby być kimś zupełnie innym i wszystkie te wersje byłyby zupełnie prawdziwe. Dla jednych jest tym miłym kolegą z sąsiedztwa. Albo tym młodym chłopakiem, który uprzejmie się wita i chętnie przyniesie zakupy starszej sąsiadce. Albo tym człowiekiem, który bezinteresownie pomoże wnieść towar do sklepu, jeśli tylko znajdzie się w pobliżu. Dla innych Engel jest aktorem pracującym w ich ulubionym teatrze. Albo tym muzykiem, który w czasie targu gra w pobliżu Bramy Tancerzy. Albo tym, który umila czas arystokracji, siedząc za pianinem przez cały wieczór. Ewentualnie tym, którego właściciele gospód i tawern zapraszają na wieczory do siebie, by pograł trochę na żywo i pośpiewał ku uciesze zgromadzonych. Albo tym rysownikiem, który wiecznie pachnie farbą, ale na ulicy naszkicuje twój portret za niewielką opłatą. Kolejni mogą uważać go za uniwersalnego artystę do wynajęcia, który chwyci się każdej pracy. Tego, który odmaluje ci mieszkanie i stworzy arcydzieło na któreś ze ścian. Albo tego, który stoi gdzieś za sztalugą w plenerze. Ostatecznie może być też dowolny inny mix wszystkich tych wariantów z kilkoma dodatkowymi modyfikacjami. Engel jest wszystkim po trochę i pojawia się w wielu miejscach. Nawet takich, o które nikt by go nigdy nie podejrzewał. Dzięki temu zna wielu, naprawdę wielu ludzi z wielu różnych, nierzadko wykluczających się nawzajem środowisk.
    Przykładowo najlepszy przyjaciel Ena – Philip Walter – pracuje w Korpusie Łowców Czarownic. Jakim cudem w ogóle ich drogi się skrzyżowały? Cóż, to piękna historia, którą można pochwalić się przy stole w czasie rodzinnej kolacji. Po raz pierwszy spotkali się całkowitym przypadkiem. Engel po prostu pracował w dokach, nie mając zielonego pojęcia o tym, że gdzieś w Fortheimie żyje ktoś taki jak Phil. A Philip z kolei wyczuł z daleka magiczny talent i zdecydował się znaleźć jego źródło. W taki właśnie sposób, spodziewając się zastać co najmniej profesora sztuk magicznych albo inne dziadostwo zdolne do czarów, trafił na bardzo zaskoczonego Ena zanurzonego po pas w wodzie w doku. Co było nieco niezręczną sytuacją, ale właśnie wtedy wszystko sobie powiedzieli. Engel wyjaśnił Philowi skąd wziął się jego powalający, ale całkowicie bezużyteczny talent, a Philip podzielił się z Enem tym, jakim cudem w ogóle trafił na jego trop. A potem mieli jeszcze wiele okazji, by rozmawiać, bo wpadali na siebie zupełnym przypadkiem. I dużo mówili przy tym o absolutnie nieistotnych rzeczach, żeby nie było im aż tak głupio drążyć tych samych tematów po raz kolejny. Żaden z nich nie przepada za tym, by opowiadać o swoim kalectwie dłużej niż trzeba. Zdecydowanym zwrotem akcji w tej relacji był dzień, gdy Philip zaprosił Engela na herbatę, żeby w końcu porozmawiali jak ludzie.
    Serią nieprawdopodobnych zdarzeń Engel Mittal zaczął pojawiać się w nieczynnym zajeździe Walterów. Tam właśnie poznał Celeste – siostrę bliźniaczkę swojego przyjaciela. Engel zaprzyjaźnił się z Cel właściwie z marszu. Dziewczyna zadbała o to, miażdżąc go w uścisku od pierwszego razu, kiedy tylko przekroczył próg, a on w końcu nauczył się tym cieszyć. Teraz bardzo docenia to, jaką przyjaciółką jest dla niego Celeste i to jak się o niego troszczy, kiedy tylko dostanie ku temu okazję. Ba! Walterowie zaczęli wręcz traktować go jak swojego młodszego brata, a En stara się jak może odwdzięczać za ich dobroć. Engel w każdej chwili może przyjść do ich zajazdu i czuć się całkowicie u siebie. Ma nawet swój pokój na piętrze, gdzie trzyma część swoich rzeczy. W ogóle nie przeszkadza mu fakt, że Phil i Cel mieliby te jego farby czy sztalugę ruszać – pewnie ucieszyłby się nawet gdyby to zrobili.
    Jednak życie Engela to nie tylko niekończące się raz lepsze, raz gorsze przyjaźnie. Engel Mittal jest zbyt czarującym człowiekiem, by ograniczać się jedynie do przyjaźnienia się z innymi. Zwłaszcza, że przy całym swoim uroku osobistym ma też duszę romantyka i od pewnego stopnia znajomości uwielbia cudzy dotyk. Ale nie zawsze tak było. Oj nie zawsze. Engel ma pełne prawo do tego, by uważać się za mocno skrzywdzonego przez życie człowieka, gdyby ktoś chciał drążyć w jego romantycznej historii. Po prostu wybrał opcję, by o tym nie pamiętać. Dlatego nie będziemy rozkopywać tamtych wydarzeń, pozwalając im, by zostały w przeszłości, gdzie ich miejsce. 
    O wiele lepszym pomysłem będzie, jeżeli skupimy się na osobie, która może nie była święta, ale wiele Engela nauczyła o nim samym. Ponieważ dawno temu dziewiętnastoletni Engel, próbujący znaleźć dla siebie miejsce w nowym, całkowicie samodzielnym świecie poznał pewnego alchemika. Venom Flecor miał wtedy blisko trzydzieści lat i był absolutnie urzeczony tym delikatnym chłopcem, którym En był zanim dorósł do końca. Engel na tej relacji zyskał nie tylko wygodny dom, absurdalnie wielkie łóżko i wszystkie pieniądze o jakie tylko poprosił, by kupić wszystko na co miał ochotę. Zyskał też chłopaka i świadomość, że do tej pory brał pod uwagę o połowę ludzi za mało. Oraz fantastycznie nauczył się stawiania granic i odmawiania rzeczom, w których nie chciał brać udziału.
    A potem bardzo niefortunnie się ze sobą rozeszli. I od tego czasu Engel Mittal nie był z nikim w prawdziwym związku, który wymagałby głębszych emocjonalnych więzi. Zwyczajnie przeszła mu na nie ochota. Ograniczył się więc tylko do przelotnych romansów, które owszem, były naprawdę przyjemne. Ale nigdy nie miały stać się niczym więcej.


Inne
  •     Engel Mittal byłby potężnym magiem i dokonałby w życiu wielu cudownych rzeczy… gdyby nie jego kalectwo. Jest całkowicie świadom tego, że urodził się ze słusznym talentem magicznym i potrafi sięgać po magię w zasadzie od ręki. Nie robi tego jednak ani chętnie, ani często. Ta dzika, absolutnie nieokiełznana energia go wprost nienawidzi i sprawia, że każda próba sięgnięcia po jego talent wypacza się karykaturalnie, wpędzając każdego – z samym Enem włącznie – w głęboką konsternację. Engel nie byłby w stanie przewidzieć żadnego skutku swojego czaru. Pewne jest tylko jedno: o cokolwiek by nie poprosił na pewno tego nie dostanie. Zamiast tego w okolicy pojawi się przypadkowy przedmiot lub niezbyt duże zwierzę.
  •     W rodzinnym domu Mittalów od dawna krążą sławne już anegdotki o jego krzywym talencie do czarów. Najpopularniejszą z nich jest chyba ta, w której jedna z młodszych kuzynek poprosiła Engela o złotą rybkę w szklance. Dziewczynka w zamian otrzymała tę samą szklankę, ale bez złotej rybki, a nawet bez wody, bo ta została wyrzucona ze szklanki przez zbitą garść trawy. Innym razem na wyraźne życzenie o książkę, Engelowi udało się wyczarować cały spadający z nieba kredens. Mimo że już nie czuje wstydu z takiego powodu (dojrzał do myśli, że to nie jest jego wina), wciąż przypominanie mu o jego wpadkach z czarowaniem jest dla niego więcej niż niezręczne.
  •      Jest naturalnie leworęczny, dzięki czemu jego zaskakująco schludne pismo i tak jest absurdalnie nieczytelne. Engel nauczył się pisać lekko z góry, co bardzo przechyla litery na prawą stronę. Miało to zapobiegać rozcieraniu atramentu dłonią, ale szczerze mówiąc ta metoda działa „tak sobie” – połowa liter i tak lekko się rozmazuje. Z innych uroków leworęczności może śmiało podać szturchanie się łokciami przy stole z osobą siedzącą tuż obok. Oraz fakt, że głównie praworęczne społeczeństwo Fortheimu nigdy nie doświadczyło i nie doświadczy bólu, który towarzyszy korzystaniu z nożyczek. Nie istnieje na tym świecie inne narzędzie, które byłoby tak niewygodne w użyciu lewą ręką jak nożyczki.
  •      Jeśli idzie o muzykę, najpewniej czuje się z gitarą, a zaraz potem przy pianinie. Gdyby naprawdę musiał z pewnością byłby w stanie podciągnąć się ze skrzypiec – potrafi tyle, ile nauczyli go w szkole aktorskiej w Avrilu. Poza tym radzi sobie z lirą i fletem. Nawet nie stara się ukrywać, że zawsze ciągnęło go do strun i wyjątkowo szybko łapał o co z nimi chodzi.
  •     Naprawdę chciałby, żeby chociaż jeden z jego szkicowników przeżył do końca swoich dni w całości. En ma paskudną tendencję do wyrywania z nich stron, jeśli uzna, że coś mu się nie podoba i nie jest w stanie tego naprawić. Albo jeśli jego praca spodoba się komuś innemu, bo wtedy wyrywa strony szkicownika, żeby je podpisać i zwyczajnie oddać. Niewiele jego terenowych szkiców dociera do domu, nie wspominając nawet o portretach – te chyba nigdy nie spotkały się z szerszą publicznością.
  •      Zdecydowanie bardziej woli coś od siebie dawać niż dostawać – w taki sposób okazuje najbliższym, że mu na nich zależy. Nieistotne czy chodzi o zrobienie zakupów, kupienie drobnego prezentu („Och, po prostu pomyślałem o tobie, kiedy to zobaczyłem, więc teraz jest twoje”), przygotowanie jedzenia czy spędzenie razem czasu. Engel robi to wszystko nie po to, żeby mu się odwdzięczać, ale po to, by zobaczyć uśmiech na twarzach przyjaciół. Prawdę mówiąc otrzymywanie drogich prezentów nieodmiennie go peszy i konfunduje. Woli dostawać rzeczy drobne, ale nieprzypadkowe: takie, które będą miały znaczenie dla niego i osoby, która przyniosła prezent. W jego pojęciu świata właśnie takie rzeczy są bezcenne i naprawdę wartościowe – nie takie, które leżą za szybą w luksusowym sklepie.
  •     Engel na co dzień nie jest fanem biżuterii. Jeśli wymaga tego jego rola – pewnie, nie ma żadnego problemu. Makijaż w żaden sposób go nie obraża, a uszy jeszcze nigdy mu od klipsów nie odpadły. Ale swoje zwykłe, codzienne wyjścia z domu wieńczy prostym, brązowym rzemykiem zawiązanym na lewym nadgarstku. Przywykł już do niego na tyle, by nieświadomie bawić się nim w czasie rozmowy i naprawdę mu to pasuje. Nie potrzebuje nosić niczego więcej.
  • Szczerze nie lubi sypiać samemu i nigdy nie wpadł na tak genialny pomysł, by sprawdzić czy kupienie sobie pluszowego zwierzątka albo cięższego koca załatwiłoby sprawę. Na szczęście bardzo rzadko mu się zdarza spać samotnie, bo zwykle nie bywa zostawiony sam sobie. I fantastycznie się składa, bo zdecydowanie spokojniej mu się śpi, kiedy dzieli z kimś łóżko. Albo chociaż gdy ktoś jest niedaleko. Nie przeszkadza mu też bycie przytulanym przez sen przez przyjaciół i najbliższych, chociaż co do zasady nigdy nie przytula pierwszy. Nigdy się też nie odsuwa, jeżeli naprawdę nie musi.
  •      Spędza na zewnątrz absolutnie każdą możliwą wolną chwilę, bo kocha naturę. Uwielbia odwiedzać las w pobliżu miasta. Często skraca sobie drogę do zajazdu Walterów, wybierając spacer przez pola, zamiast wygodniej, ale mniej dzikiej głównej drogi. Jest absolutnie zakochany w morzu i nie potrafiłby żyć bez szumu fal. Godzinami mógłby wylegiwać się na słońcu. Uśmiecha się do księżyca w pełni, siedząc na parapecie okna. Tańczy z wiatrem na rynku, gdy ten jesienią przegania ulicami kolorowe liście. I twierdzi, że jego miłość do świata natury i żywiołów nie ma niczego wspólnego z rodzinnym animizmem.
  •      En nie jest człowiekiem, który twierdzi, że ma jakiekolwiek prawo do tego, żeby wybrzydzać. Jest jednak kilka rzeczy, które sprawiają mu więcej przyjemności niż inne. Jego ulubionymi kolorami są zielony i niebieski – oba jasne i żywe, jak młode listki i letnie niebo. Wbrew pozorom uwielbia dostawać kwiaty, bo są piękne i cudownie pachną – w szczególności lubi lilie we wszystkich ich kolorach i kształtach. Jego ulubioną porą dnia jest świt. Kocha wodę, niezależnie od tego czy to kąpiel w wannie czy morzu. Zawsze wolał słodkie owoce od kwaśnych. I koty od psów, nawet jeśli te drugie też mu nie przeszkadzają. A poza tym naprawdę kocha taniec.