niedziela, 28 maja 2023

[Engel] Kolejny dzień w raju

     Rubiny.
    Tutaj czas zawsze płynie jakoś inaczej. Wolniej. Spokojniej. Ciszej. Mniej zauważalnie. Bardziej barwnie. Niezwykle. I całkiem zwyczajnie. Zupełnie tak, jakby cała ta błogość była przywilejem bogaczy. Jakby zwykłych ludzi nie było stać na luksus niespieszenia się nigdzie. Bo może rzeczywiście ludziom biednym nie opłaca się iść gdzieś bez celu? Może nie zdarza im się chadzać na spacery dla samego spacerowania? Końcem dnia okazuje się, że rekreacja nie przynosi velli. Nie przynosi też jedzenia. Nie zapewnia dachu nad głową.
    Dzień zaczyna się później dla Rubinów. I później się kończy. Bladym świtem niewiele dzieje się na ulicach. Nikt nie krzyczy. Nie skrzypią liny na wietrze. Rytm życia wyznaczają tu raczej studenci, nie pływy morza. Nikt nie żegna nad ranem odpływających rybaków. Nikogo szum fal nie kołysze do snu. Morze nie istnieje w Rubinach. Nie gra głównych skrzypiec, bo życie nie kręci się wokół niego. Morze jest gdzieś tam daleko. Tu są tylko piękne kamienice i czerwone dachy. Kwiaty też pachną bardziej niż w Dokach. Jest ich więcej. Są bardziej kolorowe. Żywsze. Jakby słodsze. Nie szarpie ich morska bryza. Może kwiaty zamiast uderzeń fal wolą słuchać melodii okaryny? Pewnie właśnie tak jest…
    W Rubinach wszystko jest takie… stare i nowe jednocześnie. I takie…
    – Nie możesz spać?
    Ręka z ołówkiem zamarła nad kartką szkicownika i niedokończonym zdaniem. Engel zmarszczył brwi, gdy zdał sobie sprawę z tego, że stracił tę ostatnią myśl. Uleciała mu z głowy jak spłoszony ptak tylko dlatego, że zaskoczył go znajomy głos. Westchnął cicho i oparł się plecami o zagłówek łóżka, zagryzając lekko dolną wargę.
    – Hej, Engel? Wszystko w porządku, tak?
    Cichy głos nie ustępował. I na nieszczęście brzmiała w nim ta charakterystyczna, uważna troska. Engel usłyszał szelest pościeli, gdy mężczyzna obok niego podnosił się na łokciach, żeby przyjrzeć mu się lepiej. Czuł na sobie jego badawcze spojrzenie.
    – Tak, wszystko w porządku, Rove.
    – Zawsze tak mówisz… Spójrz na mnie.
    Dopiero wtedy odłożył szkicownik z ołówkiem na szafkę przy łóżku i spojrzał w oczy leżącemu tuż obok mężczyźnie. Rovelin Laird był pięknym, boleśnie świadomym tego faktu elfem – nawet leżąc na brzuchu i podpierając głowę jedną ręką. Ba, zwłaszcza wtedy. Miał uważne, błękitne oczy w kształcie migdałów. Takie, które na samym początku ich znajomości w teatrze – zanim mieli okazję poznać się lepiej – kojarzyły się Engelowi z bezdusznym i zimnym lodem. Ale zmienił zdanie, gdy Rovelin przestał być „Lairdem”, a stał się bardziej „ich Rovem”. Wtedy zaczęły mu przypominać raczej bezchmurne, letnie niebo – świeże i krystalicznie czyste, które absolutnie nie zwiastowało niczego poza pięknym i ciepłym dniem.
    Teraz jednak, gdy nad Fortheimem dopiero budził się dzień, a on był tak blisko, Engel nie widział w tych oczach letniego nieba. Z tej odległości wyraźnie widział cienkie, czarne brwi, które z troską marszczyły się nad nosem. Widział długie, ciemne rzęsy, których nigdy nie trzeba było dodatkowo przyciemniać przed spektaklem. I widział wyraźnie te drobne, jasne iskierki, które wesoło tańczyły w oczach elfa. Rovelin miał piękne oczy. Były jak droga, błękitna porcelana, zbyt cenna, by używać jej na co dzień, bo ktoś kiedyś precyzyjnym ruchem pędzla dodał tam złote zdobienia.
    – Teraz to się gapisz – zauważył elf z drobnym uśmiechem.
    – Podziwiam – poprawił go – to dwie kompletnie inne rzeczy.
    – Na pewno wszystko gra?
    Engel odchylił głowę, racząc go najbardziej surowym, pełnym wyższości spojrzeniem z góry na jakie tylko był w stanie się zdobyć i nie parsknąć przy tym śmiechem. A potem cmoknął wargami w jego stronę tuż po pełnej napięcia chwili ciszy. Rovelin zaśmiał się krótko. Uśmiechnęli się do siebie.
    – Uznam to za „tak” – stwierdził elf.
    – Jestem tylko troszeczkę zmęczony.
    – Spałeś dzisiaj w ogóle?
    – Taaaaak…?
    Rovelin zmierzył go spojrzeniem z ukosa i wydął wargi. Engel uśmiechnął się niewinnie.
    – Tak? – dopytał. – Na pewno?
    – Być może?
    – Nie kupuję tego.
    – Nie, poważnie. Spałem jak zabity.
    – Przez kwadrans, co? – parsknął Rove.
    Engelowi zostało tylko wzruszyć ramionami. Nie miał niczego więcej na swoje usprawiedliwienie. Sięgnął za to po jeden z wiszących luźno, czarnych kosmyków. Zanim założył go z powrotem za długie ucho swojego towarzysza, obrócił pasmo między palcami kilka razy, obserwując taniec światła na włosach. Słońce stało już dość wysoko, by nie było mowy o cichym, szarym poranku. Przesączało się przez zaciągnięte żółte zasłony, zalewając sypialnię ciepłym, złotawym światłem. W porcie pewnie zaczynał się już pierwszy ruch dookoła wracających z morza kutrów. Zapowiadał się gorący, słoneczny dzień.
    – A ty czemu nie śpisz? – spytał w końcu po chwili ciszy.
    – Obudziło mnie skrobanie ołówka nad uchem… Takie, wiesz… Z serii: „Och, Daelamin znowu będzie mnie gonić dookoła z witką, bo wyglądam jak ostatnie nieszczęście i nie rozumiem wspólnej mowy”.
    Rove nie zdążył nawet podnieść ręki, by zasłonić się przedramieniem. Dłoń Engela dosięgnęła go szybciej i pacnęła w czoło. Delikatnie, ale stanowczo. Ponieważ Rovelin jak nikt inny zasługiwał na to, by ponosić konsekwencje swoich bezczelnie odważnych teorii.
    – Jesteś okrutny! – zarzucił mu En z całym oburzeniem, dla pewności dźgając jeszcze palcem w ramię.
    – Ale mam rację!
    – Niestety – przyznał niechętnie, przewracając oczami.
    Rovelin przewrócił się na plecy i założył rękę za głowę. Długie do łokci włosy rozsypały się po poduszce miękkim wachlarzem. I pewnie kusiłyby okrutnie, by wsunąć w nie dłoń i przeczesać, gdyby Engel w ogóle patrzył w ich stronę. Ale nie patrzył. Ledwo zdawał sobie sprawę z ich istnienia. Zdecydowanie bardziej obchodziły go całkiem nie najgorsze – by nie rzec, że estetyczne – kształty wydobywające się spod cienkiej pościeli. Delikatnie zakrzywiona linia ud… Wąskie biodra… Ładnie umięśniony, płaski brzuch…
    Siły Natury…
    Kołdra nie sięgała wysoko, odsłaniając prawie połowę absolutnie nagiego torsu. Delikatne, ciepłe światło sączące się przez zasłony sprawiało, że skóra elfa przypominała kolorem miód. Wszystko w Rovelinie było piękne i perfekcyjne. Poza wąską, białą blizną, która przecinała skosem jego pierś i znikała pod kołdrą. Ale nawet ona miała swój urok, jeśli patrzyło się na nią wystarczająco często. Tylko dodawała mu charakteru.
    – Przytulisz się w końcu czy będziesz tak siedział i patrzył aż się przeziębisz? – rozbawiony głos elfa sprowadził go do rzeczywistości. En odpowiedział mu równie cichym śmiechem.
    – Bez ubrań? To się może skończyć bardzo różnie.
    – Skończy się twoją drzemką, cwaniaczku.
    – Ach, tak?
    – Ach, tak.
    – Jesteś tego absolutnie pewny? – nachylił się nad nim z bezczelnym uśmiechem.
    Rovelin pokręcił głową, wznosząc oczy ku sufitowi. A potem na jego wargi wypłynął nie zwiastujący niczego dobrego złośliwy uśmieszek. W mgnieniu oka elf przerzucił rękę nad karkiem Ena i stanowczym ruchem pociągnął go w dół.
    – Hej!
    Engel zdążył jedynie podeprzeć się ręką o tors mężczyzny zanim rozpłaszczył na nim twarz. Rovelin trzymał go przy sobie delikatnie, acz stanowczo. I ani myślał wypuszczać. Dłoń elfa niespiesznym ruchem zsunęła się w dół jego karku i wygodnie ułożyła pomiędzy łopatkami. Engel czuł bicie serca mężczyzny pod policzkiem. Czuł też palce, niespiesznie rysujące wzorki na jego plecach.
    – Brutal – wymamrotał w końcu, nie podnosząc nawet głowy. – Ta pewność siebie kiedyś cię zgubi.
    – Och, nie dramatyzuj.
    Engel zsunął się nieco na bok. Tylko na tyle, by móc wślizgnąć się pod kołdrę i wygodnie położyć tuż obok drugiego mężczyzny. Dopiero wtedy dotarło do niego jak bardzo był zmęczony. Pozwolił, by otuliła go miękka pościel. I ten dobrze mu znany dotyk. Rovelin nie zabrał dłoni z jego pleców i najwyraźniej wcale nie zamierzał tego robić. A Engel nie miał nic przeciwko temu, by zostali tak do południa. Było mu całkiem wygodnie z nogą przerzuconą przez nogi elfa i ręką na jego torsie. Powiódł palcami po bliźnie na piersi elfa jak dziesiątki razy wcześniej. Znał na pamięć każdą jej drobną wypukłość. A potem przesunął rękę wyżej – w stronę ramienia – by móc wtulić się lepiej. Ręka na jego plecach objęła go mocniej. Byli tak blisko siebie.
    – Nigdy nie odpowiedziałeś mi czy mnie kochasz – zauważył En. – Co jest między nami?
    – Śpij już w końcu.
    Nie szkodzi, zaczekam aż będziesz wiedział.
    Pozostało mu jedynie wtulić się bardziej i zamknąć oczy. Wsłuchał się w miarowe bicie serca swojego… kogo? Kolegi? Przyjaciela? Może i po prostu towarzysza. W każdym razie pachniał jak bezpieczeństwo i dobrze przytulał. Może wcale nie potrzebowali niczego określać. Przecież było dobrze tak, jak było.
    – Obudzisz mnie jak będziesz wstawał?
    – Pewnie…
    – Dobranoc, Rove.
    – Śpij spokojnie, En.

    Gdy się obudził, nikogo przy nim nie było. Rovelin rozpłynął się w powietrzu. Została po nim zwinięta byle jak kołdra i ugnieciona poduszka. Położył dłoń we wgłębieniu pozostałym po głowie. Materiał pod jego palcami był całkiem zimny. Podniósł się na łokciu, wychylając się lekko w stronę krawędzi łóżka. Rozrzucone po podłodze ubrania elfa też zniknęły.
    Oczywiście. Czego innego oczekiwałeś?
    Przekręcił się na plecy i rzucił okiem za okno. Tylko po to, by utwierdzić się w swoich najgorszych przypuszczeniach: słońce sugerowało, iż właśnie mijało południe. Oznaczało to między innymi, że było już za późno, by zjeść śniadanie ze znajomą, z którą się umówił. Oraz – co było nawet bardziej przerażające niż gniew Garakh – że właśnie spóźniał się do pracy jak prawdziwa gwiazda wielkiej sceny. Problem polegał na tym, że rzadko bywał na wielkiej scenie. I zdecydowanie nie był żadną gwiazdą. A już na pewno nie taką, która mogła się gdziekolwiek spóźniać.
    – Cholera, co za kruczy… – wymamrotał do siebie, zbierając się do wstania.
    Drzwi sypialni otworzyły się z impetem. Stanęła w nich drobna, stara kobietka z ogromnym kokiem siwych włosów, która w niczym nie przypominała Rovelina. Kilka kosmyków uciekało jej z upięcia i odstawało na wszystkie strony, ale zdawała się tym nie przejmować. Narzucony na ubrania fartuch nosił na sobie ślady po starych plamach i pysznych kolacjach, ale poza tym kobieta wyglądała naprawdę świeżo i schludnie. W przeciwieństwie do niego. Na jego widok zamarła w miejscu, upuszczając trzymaną w rękach szmatkę.
    – Och? – zdziwiła się.
    Engel błyskawicznie naciągnął na siebie kołdrę. Przez niezręcznie długą chwilę tylko przypatrywali się sobie równie zaskoczeni. Odchrząknął zanim się odezwał.
    – Dzień dobry…?
    – Co ty tu robisz o tej porze? – zmierzyła go spojrzeniem zza grubych szkieł okularów. – Pan Laird już dawno wyszedł!
    – Ja… Kim pani jest?
    – Och, możesz mi mówić Josephine, moje dziecko. Pan Laird płaci mi za sprzątanie mieszkania pod jego nieobecność – stwierdziła jakby nigdy nic, schylając się po upuszczoną szmatkę. – To już prawie pół roku od kiedy mnie zatrudnił.
    – Och... To ci niespodzianka.
    – Nie miałeś pojęcia, co? – posłała mu znaczący uśmiech, zabierając się do pracy.
    – Żadnego – przyznał niechętnie.
    Wodził za nią wzrokiem, gdy krzątała się po sypialni. I zastanawiał się nad tym jak wybrnąć z całej sytuacji, możliwie zachowując przy tym resztki godności. Josephine tymczasem starła kurze z książek na regale, poprawiła stojące na komodzie kwiaty, uporządkowała leżące obok kolczyki i nic nie zapowiadało, by istniała na tym świecie siła zdolna powstrzymać ją od posprzątania sypialni pod nieobecność właściciela. Nawet jeśli oznaczało to posprzątanie jej razem z gościem.
    – Engel, prawda? – spytała nagle.
    – Taaaak…?
    – Pan Rovelin czasem o tobie wspomina.
    Kobieta schyliła się po coś leżącego na ziemi. Pomiędzy łóżkiem i oknem. Dokładnie tam, gdzie rzucił wczoraj swoje…
    – Nie! Nie trzeba – przesunął się w stronę krawędzi łóżka tak szybko jak tylko był w stanie, jednocześnie nie gubiąc zakrywającej go od pasa w dół kołdry.
    Jednakże Josephine już pozbierała jego ubrania z podłogi. Trzymała teraz w ręce zawiniątko, a uśmiech bez przerwy krążył po jej wargach. Spojrzała na niego, nawet nie starając się ukryć swojego rozbawienia.
    – Widzę, że noc należała do tych bardziej udanych – stwierdziła jakby nigdy nic.
    – Tia… – mruknął, odruchowo zasłaniając twarz przed wzrokiem kobiety.
    Josephine zaśmiała się na ten widok. Ale w jej głosie nie było cienia złośliwości. Przeciwnie wręcz. Poklepała go po ramieniu w dodającym otuchy geście.
    – Też byłam kiedyś młoda – pocieszyła go. Nie bardzo pomogło. W zasadzie lepiej byłoby gdyby już sobie poszła.
    – Mogę dostać moje ubrania? 
    – Mowy nie ma, zabieram je do prania.
    – Ale muszę się zbierać i wyjść z domu. Jestem już cholernie spóźniony i…
    – Przecież możesz pożyczyć coś od pana domu – poradziła mu.
    – Ale…
    – No już! Musisz już biec, a ja muszę doprowadzić do porządku to łóżko. Pan Laird na pewno się nie obrazi!
    – Skąd ta pewność? – spytał jeszcze.
    Kobieta zatrzymała się w połowie drogi do drzwi i posłała mu spojrzenie przez ramię.
    – Wiem co o tobie mówi – odparła tajemniczo.
    Wyszła zanim zdążył dopytać o szczegóły. Engel został sam ze swoimi myślami. Co Rovelin o nim mówił? Dlaczego w ogóle o nim mówił? Czemu nie mówił tego jemu?
    – Przynajmniej jedno z nas coś wie – stwierdził bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.
    To nie był jego najlepszy dzień. Ba, jeśli tak wyglądał jego początek, En bał się myśleć o tym co mogło go jeszcze spotkać. Wychodzenie z domu mogło nie być dla niego bezpieczne, jeśli miał przed sobą jeden z tych dni, gdy wszystko szło źle. Ale zostanie w domu – zwłaszcza cudzym – wcale nie gwarantowało mu, że nic złego go nie dopadnie. Nie miał wyboru: musiał wstać, ubrać się i zajrzeć do teatru, łudząc się, że nie przegapił niczego ważnego.
    Dlatego, nie tracąc więcej czasu, otworzył szafę i przejrzał krytycznie jej zawartość. Nie wiedział czego szukał. Rovelin był od niego nieco wyższy. I miał nieco inne pojęcie na temat mody. Ubierał się fortheimsko, a Fortheim od pewnego czasu nie lubił ani nadmiernej prostoty, ani tym bardziej bieli i czerni. Stąd większość ubrań elfa była albo kolorowa, albo w jakiś sposób zdobiona. Nie pasowały do niego. Engel nie sądził, by dobrze wyglądał w ubraniach, które wyglądały na drogie. Nie pasowały do tego za kogo się uważał. Zdecydowanie nie były najlepszym wyborem dla kogoś, kto na co dzień mieszkał w Dokach.
    W końcu jednak podjął decyzję. Wybór padł na cienką, lnianą koszulę, która wyglądała jakby teoretycznie mogła być jego. Niewykluczone, że właśnie tak było. Nie pamiętał co prawda czy kupował kiedyś dokładnie tą, ale to nie byłby pierwszy raz, kiedy coś gdzieś zostawił i wyleciało mu z głowy. Nic dziwnego – zwykle miał na głowie o wiele więcej ważniejszych rzeczy. W każdym razie koszula przeszła test. Spodnie natomiast były o wiele bardziej kontrowersyjne. Rovelin bowiem zdawał się nie uznawać czegoś takiego jak „zwykłe spodnie”. Jeśli nie były co najmniej w kolorze czerwonego wina, nie miały pozłacanych haftów albo skomplikowanych wzorów na tkaninie równie dobrze mogły nie istnieć. I wszystkie, co do sztuki, kończyły się naprawdę wysoko. Dlatego wybrał te, które wydawały mu się najmniej krzykliwe. Były granatowe, miały cztery srebrne guziki i niebieskie wstążki, krzyżujące się jak sznurówki przez całą długość nogawek po obu stronach. Nie były szczytem jego marzeń.
    Ale pewnie Rove doceni starania, stwierdził, obracając się przed lustrem. Zakładając, że na siebie wpadniemy. Przeczesał włosy rękami, żeby nadać im chociaż pozory ładu. A potem niemalże wybiegł z domu, zabierając ze sobą swój szkicownik.

•:•:•:•:•☾☼☽•:•.•:•.•

    “Szafir” nie był szczególnie rozpoznawalnym teatrem. Daleko było mu do sławnych na całe miasto przybytków pokroju chociażby “Srebrnego Łabędzia”. Był raczej mały i niepozorny. Wciskał się w Rubiny bokiem i trudno było powiedzieć czy rzeczywiście można było go zaliczać do części tej dzielnicy. Na pewno miał czerwony dach. Ale czy to wystarczyło? Ot, kiedyś był snem jakiegoś bogatego człowieka, który marzył o własnej szkole artystycznej. Szkoła upadła jednak tak szybko jak się pojawiła. Został po niej niewielki budynek, który aż się prosił o to, by ktoś się nim zaopiekował. I właśnie wtedy, gdy nad pustymi klasami i ciemnymi korytarzami wisiało już widmo rozbiórki na scenę wkroczyła osoba nawet bardziej szalona niż poprzedni właściciel “Szafira” – Nuala Daelamin, kobieta kaeańskiego pochodzenia, która miała zbyt dużo czasu i pieniędzy. W parze z czym szły jej ogromne ambicje. Nazwała “Szafira” “Szafirem”, wyremontowała go, by nikt nie zauważył, że garderoby mieszczą się w starych klasach i zatrudniła aktorów. A cała budowla dostała jeszcze jedną szansę, by spełnić czyjeś marzenie. Czy “Szafir” odniósł do tej pory sukces? Cóż, z pewnością nie upadł tak szybko jak szkoła przed nim. Nie tonął też w długach, co cała obsada uważała za jak najbardziej imponujące osiągnięcie. Ale sukcesem jeszcze tego nie nazywali. Na to “Szafir” musiał poczekać jeszcze co najmniej kilka lat, zakładając że nadal rozwijałby się w swoim tempie.
    Przyklejone do frontowych okien plakaty były chyba jedynym co zdradzało, że w środku faktycznie mieściły się deski teatru. Engel jednak mijał je na tyle często, by przestać zwracać na nie uwagę. Z pamięci potrafił już wymienić kolejność w jakiej zapisano nazwiska obsady grającej w “Kochaj mnie na niby”. A gdy zamykał oczy mógł w głowie przeliczyć kolorowe kwiaty z plakatu “Sen o czerwonej sukni”. Ba, sam pomagał go projektować. Może właśnie dlatego nie chciał już więcej na niego patrzeć. Tego dnia też minął witrynę nie poświęcając jej nawet pół spojrzenia i zniknął w czeluściach “Szafira”. Żywiąc głęboką nadzieję, że szefowa nie zauważyła jeszcze jego nieobecności. Albo że była chociaż w dobrym humorze.
     Jednak chaos, który powitał go w środku nie był tym zwyczajowym, wesołym gwarem. Ekipa z “Szafira” nigdy nie pracowała w ciszy i spokoju. Było to nieuniknione w tej branży. Nie była też ani trochę poukładana, więc zwykle dzień zaczynali od chaosu… a potem było tylko coraz gorzej. Gdyby nie twarda ręka madame Daelamin chyba nigdy niczego, by nie dokończyli. Nie szkodziło – przynajmniej świetnie się ze sobą bawili. Tym razem jednak było inaczej. Engela nie przywitały śmiechy i żarty. Nikt się nie przekomarzał i nie szturchał łokciem. Owszem, wszyscy rozmawiali ze sobą, ale przyciszonymi głosami, gdy nachyleni do siebie przemykali korytarzami. W powietrzu czuć było napięcie.
     Zmrużył oczy. Coś było nie tak. Postanowił poszukać Rovelina.
     – Patrzcie kto w końcu wstał i do nas dołączył! – towarzyszyło mu już od progu garderoby.
     – Może pojawiłbym się szybciej, gdybyś mnie obudził – odgryzł się elfowi.
     – I odmówił ci wyspania się po raz pierwszy w tym roku? – Rovelin uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – Zapomnij. Mam serce.
     W dupie mam twoje “serce”, jeśli potem mogę mieć problemy, przemknęło mu przez myśl. Uznał jednak, że pewnych rzeczy nie warto mówić na głos.
     – Wyglądasz dzisiaj kwitnąco. To siedem godzin snu czy moje spodnie?
     – Może to po prostu bliskie spotkanie z twoją gosposią. Mogłeś wspomnieć, że ją masz.
     – A nie powiedziałem ci? Fatalny ze mnie gospodarz.
     – Na szczęście jesteś chociaż ładny. Zawsze coś.
     Rovelin przyłożył rękę do klatki piersiowej. Prawie jakby miał prawo czuć się urażonym.
     – Czy ty jesteś na mnie zły, En?
     – A mam o co być? – odbił piłeczkę. Tym razem elf nie odpowiedział – Tak. Trochę jestem. Miałem plany rano i powinieneś był mnie obudzić. Nikt nie dał ci prawa podejmować za mnie takiej decyzji. Ale to już przeszłość. Powiedz mi, Rove, Daelamin jest już w pracy?
     – Nie? – mężczyzna zastanowił się chwilę – Nie sądzę. Zdziwię się jeśli w ogóle przyjdzie.
     – Dlaczego? Co się stało?
     Rovelin posłał mu długie, nieodgadnione spojrzenie.
     – En, ty nie masz o niczym pojęcia. Wiesz w ogóle czym żyje cały teatr od rana?
     – Cóż, wiedziałbym, gdybym nie przyszedł tu  k w a d r a n s  temu.
     – Silvestri nie żyje. Nuala jest dzisiaj w Łabędziu, żeby pomóc… i dowiedzieć się co się z nimi stanie.
     – Czekaj, co?! Jak to Silvestri nie żyje…?
     – To było samobójstwo.
     Engel szeroko otworzył oczy. Wszystkiego by się spodziewał po tej kobiecie. Sekretnych romansów z ludźmi o połowę od niej młodszymi. Albo chociażby jakichś skandali. Może ewentualnie tajemniczych wielbicieli, niemogących sobie poradzić z odrzuceniem. Cholera, nawet uwierzyłby gdyby ktoś mu powiedział, że w tajemnicy handlowała bronią na froncie avrilskim, a w piwnicy Łabędzia organizowała nielegalne walki kogutów! Ale czegoś takiego? W życiu. Nie było tajemnicą, że Silvestri nie była wymarzoną szefową. Była jednak kobietą na szczycie. Ba, ośmieliłby się nazwać ją żywą legendą fortheimskiej sceny teatralnej. O tej śmierci na pewno pisano w gazetach i poświęcano jej całą stronę. Bo gdy odchodził ktoś taki jak Silvestri, zwłaszcza w taki sposób jak Silvestri – ludzie nigdy nie byli obojętni.
     – Podobno zamknęła się w pokoju i zabiła w czasie przyjęcia – kontynuował Rove.
    – Ale dlaczego?
     – Kto ją tam wie? Zapytaj kogo chcesz i każdy powie ci coś innego!
     – Ciekawe kto przejmie jej interes… Rove, to jest jakaś abstrakcja.
     – Och, i to jaka – zgodził się. – Wszyscy są w szoku.
     – A dziwisz im się? Ty też jesteś.
     – Ani trochę. Mam tylko nadzieję, że Nuala przyniesie nam jakieś informacje. Jakoś nagle rozrzedziła nam się konkurencja.
     – Nie wiem czy to dobrze.
     – Czas pokaże. Tymczasem… Mam propozycję.
    Engel zamrugał oderwany od czarnych myśli.
     – Hm? Propozycję?
     – Garakh jest na ciebie wściekła, bo wystawiłeś ją na śniadaniu. Mój dzień jest o wiele dłuższy od twojego, więc coś mi się od życia należy. A ty zdecydowanie wyglądasz jakbyś zobaczył ducha i był o krok od zawału, więc powinieneś się zrelaksować.
     – Do czego zmierzasz, Rove? – zmrużył podejrzliwie oczy.
     – Do miejskiej sauny. Absolutnie powinniśmy wpaść do jednej dzisiaj wieczorem całą trójką. Pomoczyć się w ciepłej wodzie, poplotkować o Łabędziu… Co myślisz?
     – Kuszące…
     – Słyszę jakieś “ale”?
     – A l e – Engel pozwolił sobie na drobny uśmiech – tak się składa, że jestem już umówiony.
     – Ach tak? A z kim to umawia się taki kruczysyn z Doków w przeddzień Tamlanu? – Rovelin wydął wargi w niezadowoleniu.
     – Z morzem i gitarą.
     – Oczywiście… Która to tawerna?
     – Wpadnij do “Pod Złamaną Ćwiartką” to pozwolę ci postawić sobie piwo na przeprosiny.
     Rovelin pokręcił głową. Nie wyglądał na przesadnie zdziwionego. Niebardzo się też przejął. Okazja wcześniej czy później i tak miała nadejść skoro widywali się niemal codziennie.
     – A na Tamlanie się zejdziemy? – spróbował jeszcze elf.
     Engel uśmiechnął się nieco szerzej.
     – A na Tamlanie jestem cały dla Cel i Phila. Możesz ustawić się w kolejce albo zostawić mi na garderobie pisemną petycję.
     – Jesteś niemożliwy, wiesz?
     – I za to mnie cenisz – mrugnął do niego i wymknął się z pomieszczenia.
     Miał jeszcze cały teatr ludzi do przesłuchania w sprawie śmierci Silvestri i tak wiele plotek do oddzielenia od prawdy. A przy tym do skończenia parę rzeczy w związku z najnowszą premierą. A poza tym z wolna docierało do niego, że nie zaplanował sobie jeszcze wieczornego repertuaru. Zapowiadał się kolejny dzień w raju.