niedziela, 26 grudnia 2021

[Philip CD Ciasteczka] Chochlik cywilizowany

         Zanim Philip zdążył zareagować na ostrzeżenie, poczuł jak coś ociera mu się o nogi. Spojrzał ze zgrozą w dół, prosto w zielone ślepia puszystego kota. Łowca czarownic - człowiek, który przeżył plagę, zamieszki drugiego Buntu Wiedźm, a nawet spotkanie pierwszego stopnia z ofiarą lykantropii - w ułamku sekundy zakrył usta i nos ramieniem, po czym wycofał się do tyłu, prawie wpadając na ścianę. Kot jedynie miauknął mrukliwie, najwyraźniej niezbyt urażony zachowaniem Licha.
    - Zrób coś! - usłyszał pisk Ciasteczka tuż nad uchem.
    - Niby co? - głos mężczyzny tłumił rękaw.
    - Po coś masz to żelastwo przy pasie, prawda?! - chochlik wyjrzał ostrożnie spomiędzy piór. Po raz pierwszy odkąd się spotkali zniżył ton zamiast krzyczeć. - No już, ubij bestię!
    Kocur jedynie zamrugał powoli, albo go nie słysząc, albo umyślnie ignorując.
    - Nie mogę od tak zabić komuś kota! - zaprotestował Philip.
    - Dlaczego niby? Przecież widzę, że tobie też przeszkadza!
    - Zaraz stąd wyjdę i już mi nie będzie przeszkadzał!
    - Ha! Czyli wygrałem! Kto by pomyślał, taki z ciebie kozak z tym swoim anty-chochlikowym kapeluszem, a wystarczył zwykły ko...
    Ciasteczko urwał gwałtownie, gdy jego wzrok nagle spotkał się ze spojrzeniem dachowca, nagle mniej znudzonego niż chwilę wcześniej. Jego poszerzone źrenice, śledzące każde drgnienie błękitnych skrzydełek, nie zwiastowały niczego dobrego. Chochlik skulił się, podwijając małymi łapkami szerokie rondo kapelusza do góry, licząc pewnie, że jeśli przerwie kontakt wzrokowy z kotem, to ten o nim magicznie zapomni.
    - Wiesz co, Philip, przemyślałem swoją karierę zawodową - stwierdził. - Nie chcę już być upiorem z karczmy.
    - Bardzo mnie cieszy, że chociaż ty coś wyniosłeś z tego nieporozumienia - odparł Walter, równocześnie próbując delikatnymi szturchnięciami buta powstrzymać kota od podchodzenia do niego.
    Eliza wyjrzała z kuchni, zaintrygowana nagłą ciszą w głównej sali. Zacmokała na kocura, który podbiegł do niej z obruszonym miauknięciem.
    - I jak panu idzie? - zapytała, rozglądając się kątem oka za jakimikolwiek oznakami obecności jej upiora. Przeoczyła jednak jego obecną kryjówkę na głowie mężczyzny.
    - Nie wspominała pani o kocie - wymamrotał niemal Philip opuszczając ramię, by kobieta mogła go w ogóle usłyszeć.
    - A to ważne?
    Łowcę nagle olśniło.
    - Oczywiście! Przecież chyba pani wie, że koty odstraszają szkodniki. Wszelkie.
    - No... tak, wiem, ale żeby upiora?
    - Z perspektywy magicznej to niezwykłe zwierzęta. Dalej nie znamy wszystkich ich wła... właści... - ton specjalisty Licho został zrujnowany kichnięciem. - ... właściwości - dokończył i poprawił kapelusz, dając Ciasteczku wymowny sygnał, by stłumił chichot. - Cóż, widać problem i tak rozwiązałby się sam. Niemniej dziękuję pani za powiadomienie o sytuacji. Za dużo ludzi ignoruje wczesne oznaki, by potem to samo nieszczęście zaczęło grozić także sąsiadom, a w najgorszym wypadku całemu miastu!
    Karczmarka zaniemówiła, zaskoczona nagłą pochwałą. Tymczasem Philip chcąc jak najszybciej się ulotnić jeszcze raz grzecznie podziękował i, swoim zwyczajem, ukłonił się na pożegnanie... przypominając sobie o chochliku na swojej głowie dopiero po fakcie. Na szczęście Eliza musiała wziąć błękitne skrzydełka za część ozdoby z piór. Jedynie kot powiódł za nimi tęsknym wzrokiem.
    Chwilę później Walter nareszcie zamknął za sobą drzwi "Mglistego Poranka". I ledwo co to zrobił, wyrzucił prawą rękę w bok, czystym szczęściem w ostatniej chwili łapiąc chochlika, który wyczekiwał możliwości ucieczki.
    - OCH DAJŻE MI SPOKÓJ, CZŁOWIEKU! - oburzył się Ciasteczko, dokumentnie już zirytowany uporem łowcy czarownic.
    - Jeszcze z tobą nie skończyłem - odpowiedział spokojnie Philip, przyciągając furkoczącą skrzydełkami istotkę bliżej.
    Ostrożnie nakrył chochlika drugą ręką, tworząc z palców klatkę, z której momentalnie wychylił się pokryty puchem łebek. Zupełnie jak z łapaniem kryształowych ciem, pomyślał Licho, przypominając sobie jak siostra go tego nauczyła. Skrzydła wróżek i ich krewniaków, podobnie jak u owadów, były niezwykle delikatnym konstruktem, równocześnie w głównej mierze decydującym o przetrwaniu osobnika. W końcu małe stworzenie nie umiejące latać, choćby i tymczasowo, było równie dobrze martwe. Żaden normalny człowiek nie chciałby uszkodzić skrzydeł motyla, a co dopiero humanoidalnej, inteligentnej istoty. Jakkolwiek Ciasteczko by go nie zdenerwował, Philip nie chciał mu zrobić przez przypadek krzywdy. Co było niestety nieporęcznym rozwiązaniem, bo chochlik cały czas próbował przepchnąć się przez którąś szparę rękami i nogami, zmuszając łowcę do ciągłego manewrowania palcami wokół niego. 
    - Słuchaj, Ciasteczko - zaczął wyjaśniać (a przynajmniej próbował). - Wyraźnie nie masz pojęcia jak żyć w mieście. Nie będę nawet strzępił języka na "zasady" czy inne tego typu rzeczy, które i tak zignorujesz, ale nie mogę też cię od tak wypuścić i o wszystkim zapomnieć, bo jutro znowu ktoś mnie wezwie do nawiedzonej kuchni i rozbijających się samodzielnie talerzy. Ktoś musi mieć na ciebie oko dopóki czegoś nie wymyślimy.
    - I co? Zamierzasz mnie tak trzymać w rękach przez cały czas? - Ciasteczko przestał na moment walczyć, by zaśmiać się mu prosto w twarz. - Już ja was znam, nie dasz rady nawet dnia wytrzymać z zajętymi rękoma! A nawet jeśli myślisz, że możesz mnie tak więzić wieczność to mam dla ciebie złe wieści: chochliki żyją dłużej od was, gigantów. I tak koniec końców z tobą wygram! Jak sobie poradzisz z tym, hę?!
    Licho jedynie zmarszczył brwi w wyrazie nie zwiastującym niczego dobrego. Owszem, miał inne wyjście. Takie, które na pewno się jego nowemu koledze nie spodoba.


        Mesa w głównej kwaterze Korpusu po południu była najspokojniejsza. W kuchni właśnie szykowano posiłki na wieczór, gdy pracujący w trakcie dnia łowcy mogli w końcu pozwolić sobie na dłuższą przerwę, a ci wybierający się na nocną zmianę mogli zjeść przed nią coś porządnego. Największy ruch zaczynał się dopiero po szóstej, do tego czasu Katya mogła w spokoju czytać przy oknie. W pomieszczeniu było tylko kilku innych łowców, z kapeluszami i czarnymi płaszczami czekającymi na wieszakach w razie nagłego wezwania. Poza rozmowami i okazjonalnym wybuchem śmiechu Olivera, w powietrzu wisiał ten przyjemny rodzaj ciszy...
    To znaczy, zanim Philip "Licho" Walter otworzył kolanem drzwi na oścież.
    Katya aż się skuliła słysząc niepokojący trzask już i tak wystarczająco udręczonych zawiasów. Nawet nie musiała się oglądać - Oliver mógł mieć równie dobrze napisane na czole "To tylko Walter." Dla świętego spokoju jednak przerzuciła łokieć przez oparcie ławki by zobaczyć, co sprawiało Philipowi tyle problemu, że nie mógł użyć klamki w cywilizowany sposób. Najciekawszą rzeczą w przyjaźnieniu się z nim musiał być fakt, iż nigdy nie wiedziała, czego się po nim spodziewać. Tego, że będzie oburącz powstrzymywał własny kapelusz od ucieczki również się nie spodziewała.
    - Kat! - na jego twarzy wymalowała się ulga. - Mogłabyś mi znaleźć jakiś słoik? Kornell miała na kuchni takie półlitrowe, z cienkimi wieczkami.
    Kapelusz poderwał się gwałtownie do góry i w tył, zmuszając Philipa do wykonania piruetu. Gdy Gotrand zniknęła w kuchni, Oliver z rosnącym zainteresowaniem przyglądał się jego wyczynom.
    - Co jest, Walter? - zapytał. - Ktoś rzucił urok na twój kapelusz?
    - Nawet mnie nie denerwuj - odparł Licho. - Uwierz mi, Strong, nie chcesz, żebym go teraz przypadkiem wypuścił.
    Na szczęście Olivera i pozostałych, Katya szybko wróciła ze słoikiem. Dalej nie miała pojęcia, co jej przyjaciel przywlókł do mesy, ale domyślała się już, do czego potrzebował jej pomocy. Stanęła mniej więcej dwa metry od niego, otwarty słoik w jednej ręce i blaszana pokrywka w drugiej, gotowa na znak, jakby robili takie rzeczy z Philem regularnie. Z tej odległości mogła już usłyszeć jak kapelusz Waltera obrzucał go stłumionymi piskliwymi groźbami i obelgami.
    - Puszczaj - półwampirzyca skinęła głową.
    Philip rozwinął kapelusz, starając się skierować paskudę jak najbardziej w jej kierunku. Oczywiście Ciasteczko, mając za sobą lata doświadczenia w byciu łapanym w różnego rodzaju pułapki, od razu wystrzelił w prawo z zamiarem wyminięcia kogokolwiek czekającego na zewnątrz. Nie wziął jednakże pod uwagę możliwości, że jego przeciwnik będzie miał lepszy refleks od ludzkiego. To, co dla Licha byłoby niemożliwe - w tym wypadku złapanie rozpędzonej błękitnej smugi do słoika - dla Katyi Gotrand nie stanowiło większego problemu. Z perspektywy obserwujących całe to zajście łowców, kobieta wyglądała jakby wiedziała gdzie ma być jeszcze zanim chochlik opuścił kapelusz. Doskoczyła w bok i przełożyła słoik na swoją lewą, gdy Ciasteczko próbował wykonać unik w ostatniej chwili. Szybko zakręciła wieczko i uniosła szklany pojemnik do oczu, w końcu mogąc obejrzeć nowe "znalezisko" swojego patrolowego partnera.
    - Chochlik? - uniosła jedną brew. Siedzący kilka stołów dalej Oliver i jego dwójka towarzyszy parsknęli śmiechem, ale nic nie dorzucili. Główne widowisko się skończyło.
    Licho przejął słoik, po czym usiadł przy stole ze swoim myśliwskim nożem w ręku. Widział już bowiem panikę w oczach uwięzionego Ciasteczka i nie zamierzał go męczyć wizją powolnego uduszenia się w szklanych ścianach. Zaczął więc ostrożnie wbijać czubek ostrza w cienką blaszkę, tworząc w wieczku otwory w kształcie czteroramiennych gwiazdek. W międzyczasie Katya usiadła naprzeciwko.
    - Skąd ty go wziąłeś? - zapytała.
    - Ze zlecenia - odpowiedział. - Na "upiora", wyobraź sobie.
    Przez twarz kobiety przeszedł cień zrozumienia wymieszany z rozbawieniem.
    - Czyli to o tym gadali Raul i Nellie - uśmiechnęła się mimowolnie.
    - To oni mnie w to wrobili - Walter zakończył poszerzanie ostatniego otworu. - Uznali, że skoro to "upiór", to do sprawy trzeba przydzielić "najlepszego z najlepszych". I wskazali pośrednikowi na mnie.
    - Poczucie humoru Raula trzyma fason jak zwykle - skomentowała Gotrand. Położyła brodę na rękach na blacie, przyglądając się błękitnej istotce, która, śmiertelnie obrażona, usiadła na dnie słoika z łapkami skrzyżowanymi na piersi. - Od kiedy w Fortheimie mamy chochliki?
    Walter wzruszył ramionami.
    - Chciałbym powiedzieć, że od nigdy, ale mam jednego przed sobą - mężczyzna spojrzał pytająco na źródło całego zamieszania.
    Ciasteczko popatrzył na Katyę, potem z powrotem na niego (zupełnie jakby sam nie znał odpowiedzi na to pytanie) i zadarł brodę do góry z fuknięciem.
    - Ja jestem chochlikiem cywilizowanym! - ogłosił enigmatycznie.
    Phil posłał Katyi jedynie wymowne "Widzisz?", z westchnieniem sięgając do cukierniczki. Z takim nastawieniem maluch (czy też raczej "maluch") nie powie im ani słowa, ale łowca znał sprawdzone sposoby. W życiu jednak nie myślał, że wykład o chochlikach - mieszkańcach łąk - miałby mu się na kiedykolwiek w jego karierze przydać. A tu proszę, podręcznikowy przykład. Po chwili obok naburmuszonego Ciasteczka wylądowała kostka cukru.
    - To za ten kapelusz - rzucił Walter zakręcając z powrotem wieczko.
    Chochlik spojrzał na niego podejrzliwie i podniósł podarunek, obwąchując go z każdej strony. Na brodę Dhyrala, on naprawdę myśli, że chcę go otruć? Philip nagle poważnie zastanowił się ile ludzi już próbowało ukatrupić tego samego chochlika, by ten był tak ostrożny. Nie zastanawiając się długo, łowca czarownic wziął drugą kostkę.
    - Nikt nic z nimi nie robił - obiecał, po czym wrzucił ją do ust.
    Ciasteczko dał mu jeszcze dziesięć sekund. Gdy po tym (nadal niebezpiecznie krótkim jak na trucizny) czasie gigant nadal miał się dobrze, łakomstwo w końcu wygrało z rozsądkiem i zaczął ogryzać jakże zasłużoną rekompensatę, obracając ją w łapkach jak wiewiórka.
    - Złapałeś mnie do tego paskudnego kapelusza DWA razy - upomniał się między gryzami.
    Licho przewrócił oczami, ale przystał na żądania. I, tak jak zakładał, wtedy Ciasteczko zrobił się bardziej gadatliwy.
    - Muszę przyznać - powiedział nagle do Katyi - że to był naprawdę imponujący manewr z tym słoikiem. Philip w życiu by mnie do niego nie złapał.
    - Litości, porównujesz ludzki refleks do wampira - odparł na swoją obronę mężczyzna.
    - Wampira?! - chochlik przykleił twarz do szyby, jakby miało mu to pomóc lepiej przyjrzeć się Kat.
    - Półwampira - sprecyzowała.
    - Jak dla mnie żadna różnica - stwierdził Ciasteczko, ale, w przeciwieństwie do innych sytuacji gdy Gotrand słyszała tę samą odpowiedź, brzmiał jakby to odkrycie niezmiernie go cieszyło. Co nieźle ją skonsternowało.
    - Wcale cię nie przeraża, że jestem wampirem? - przekrzywiła głowę zaciekawiona. - Dopiero co się przekonałeś, z jaką łatwością mogłabym cię złapać. Gdybym była przy okazji głodna, nie zdążyłbyś zareagować.
    - A na co ci takie chuchro jak ja? Skóra i kości! Ze mnie nawet szklanki krwi by nie było.
    - Ma rację, Kat, lepiej nie próbuj go jeść - wtrącił Philip i dodał szeptem: - Pewnie jest trujący.
    - Uznam to za komplement - postanowił Ciasteczko. - Ale wracając, czemu miałbym nie lubić wampirów? Skoro jest tu krwiopijca, to w okolicy nie ma kotów.
    Teraz to już oboje łowców patrzyło na niego z konsternacją.
    - A to niby dlaczego? - zaryzykowała pytaniem Gotrand.
    - Każdy wie, że wampiry naturalnie przeganiają koty.
    - Kto ci tak...?
    - Jedno i drugie syczy. To większe musi syczeć głośniej.
    Przy stole zapadła cisza. Dwójka profesjonalistów od stworzeń magicznych wpatrywała się w chochlika w słoiku, nie mogąc pojąć jego toku rozumowania. Logika Ciasteczka po prostu wychodziła poza wszystko, z czym Philip kiedykolwiek się spotkał.
    - Ile ty masz lat? - zapytał w końcu.
    - Wystarczająco dużo - odpowiedział wymijająco chochlik. - Skąd to pytanie?
    - Po prostu zastanawiam się, jakim cudem jeszcze nic cię nie zeżarło z takimi pomysłami.
    - Jak śmiesz, gigancie?! Nic nie zeżre wielkiego Ciasteczka!
    Kat oparła łokcie na stole i potarła palcami skronie.
    - I jeszcze ma na imię "Ciasteczko"... - powiedziała do siebie.
    - Wybacz, zapomniałem was sobie przedstawić - Walter uśmiechnął się przepraszająco.
    - To masz okazję - wtrącił się nagle ktoś z boku.
    Obok Gotrand bezpardonowo dosiadł się Oliver. Po założonym płaszczu i kapeluszu w ręku Licho domyślił się, że wychodził właśnie na swoją zmianę. Ale najwyraźniej nie była to sprawa tak pilna by nie mieć czasu na sprawdzenie co robią jego ulubieni znajomi z pracy. 
    - Zawsze znajdujesz sobie najdziwniejszych znajomych, Walter - skomentował, wcale nie bacząc na siedzącą tuż obok Katyę, która jak najbardziej się w wymienione grono przyjaciół zaliczała. Strong przechylił głowę, próbując spojrzeć z bliska na Ciasteczko. - Mieliśmy podobne paskudy w mojej okolicy, tylko zółte. Chowały się w polu i przeszkadzały przy zbiorach...
    - O, chyba znaleźliśmy specjalistę w temacie. Może powinien ci go w takim razie zostawić? - zaproponował Philip.
    - Gdzie tam, świetnie sobie radzisz - zapewnił go z uśmiechem Oliver. - Ale lepiej się streszczaj, jeśli chcesz jeszcze potrenować przed jutrem.
    Licho zamrugał kilkakrotnie.
    - Jutrem? - powtórzył. - Co jest jutro?
    - Święto Dzieci? - Strong spojrzał na niego jakby to było oczywiste. I miał rację, dla znacznej większości mieszkańców miasta było. - Tegoroczny Tamlan? - dodał, ale Licho nadal nie widział korelacji między festynem, a jego treningami.
    Katya wpatrywała się przez moment w nich obu, aż nagle przez jej twarz przeszedł wyraz zrozumienia.
    - Och... - zakryła usta dłonią. Z początku Phil pomyślał, iż uświadomiła sobie coś okropnego... ale kobieta po prostu próbowała zakryć rozbawiony uśmiech. - On to jednak zrobił.
    - Kto co zrobił? - Walter patrzył z rosnącą irytacją na to na nią, to na Olivera.
    - Pamiętasz, jak Laskolnyk zastanawiał się nad przydziałem zmian na festyn? - półwampirzyca zdecydowała się podrzucić mu wskazówkę. - I dał ci dodatkową przy turnieju Tamlana?
    Mężczyzna zmarszczył brwi.
    - Powiedziałeś, i zacytuję, "Może jeszcze każesz mi brać w nim udział" - przypomniała mu. - Bardzo nieprzyjemnym tonem. Do dowódcy Korpusu.
    Licho ukrył twarz w dłoniach, wydając z siebie ciężki do zartykułowania dźwięk frustracji wymieszanej z poczuciem porażki. Już wszystko rozumiał.
    - Co ci wtedy odpowiedział? - naciskała Katya, nie zamierzając mu odpuścić.
    - ... "Może powinienem."
    Oliver roześmiał się na głos.
    - NIC ci nie powiedział? - spytał, doskonale znając odpowiedź. - Cały czas myślałem, że to był twój pomysł!
    - Bo był... - rzuciła śpiewnym tonem Kat, patrząc na przyjaciela wzrokiem dobitnie mówiącym "Sam się o to prosiłeś."
    - Byłem zmęczony, dobra? - Phil westchnął. - Miałem plany na festyn. Obiecałem Cel i Enowi, że po swojej zmianie spędzę resztę dnia z nimi. Tylko dlatego zgłosiłem się na poranną. A on w ostatniej chwili postawił mnie na drugiej i to jeszcze przy tym głupim turnieju...
    - Może gdy kwiat fortheimskiego rycerstwa publicznie złoi ci skórę to w końcu się nauczysz, by nie pyskować Laskolnykowi - Oliver wstał i wyszedł zza ławy, kierując się powoli w stronę drzwi.
    - Rycerstwa - Licho prychnął. - Każdy idiota umiejący machać mieczem może startować, jeśli ktoś go wpisze jako swojego reprezentanta.
    Starszy z mężczyzn znowu się zaśmiał.
    - Jak dobrze w takim razie, że Korpus też ma swojego idiotę z mieczem - poklepał Waltera po plecach, po czym ruszył do wyjścia, życząc mu na odchodnym powodzenia w turnieju.
    Philip i Katya zostali sami w sali. Aż pewien chochlik, pilnie przysłuchujący się całej rozmowie, zachichotał ze słoika, przypominając im o swojej obecności. Blondyn tylko pstryknął palcami w szklaną ściankę, urywając radochę Ciasteczka na piskliwym "Ej!". Zapadła chwila ciszy.
    - Jak myślisz, kiedy zamierzał mi o tym powiedzieć? - zapytał z ciekawości Phil.
    - To Laskolnyk. Pewnie chciał, żebyś usłyszał swoje nazwisko podczas ceremonii otwarcia - zgadywała Gotrand. - Nauczka miałaby sens tylko wtedy, gdybyś miał jak najmniej czasu na przygotowanie.
    Walter jęknął pod nosem. Tamlan, zgodnie z ideą święta poświęconego właśnie dzieciom, był bardziej zabawą niż faktycznym rycerskim turniejem. Cała idea opierała się na zgromadzeniu w jednym miejscu utalentowanych szermierzy, by potykali się ze sobą rozdanymi godzinę wcześniej drewnianymi mieczami w imieniu szlachetnych rodzin i organizacji miejskich. Tym sposobem poważni dorośli symbolicznie zniżali się do poziomu dzieciaków, które z mogły oglądać prawdziwe pojedynki z bliska, niwelując zagrożenie wypadków do minimum. Co nie znaczyło, iż takowe się nie mogły zdarzyć. Mało kto zdawał sobie sprawę, jakim problemem może być trzymanie miecza, do którego nie jesteś przyzwyczajony. Philip nie uznawał się za profesjonalnego szermierza, ale nawet on nie lubił brać do ręki nie swojego oręża - jego miecz był jak część niego, idealnie leżał w dłoni, ciężar dodawał otuchy, gdy walczył o życie. Nie bez powodu Akhme, będący wieloletnim współorganizatorem Tamlanu, zalecał arystokratom biorącym udział znalezienie swojego czempiona odpowiednio wcześnie, by mogli spokojnie trenować z podobną do turniejowej bronią zanim zaczną nią machać przy publiczności złożonej w głównej mierze z dzieci. Może i obciążony drewniany miecz mógł jedynie uczestników obić, ale wyrzucony przypadkiem w stronę widowni mógł wyrządzić komuś krzywdę. Czas był niezwykle ważny dla zawodników traktujących Tamlan poważnie...
    Oraz dla całkowitych nowicjuszy jak Licho, któremu został niecały dzień zanim, najprawdopodobniej, zostanie publicznie upokorzony. Philip nigdy nie miał nic za złe swojemu dowódcy, w końcu byli przyjaciółmi, może nawet faktycznie na to zasłużył biorąc pod uwagę ile razy dodał mu papierkowej roboty. Ale tym razem to było przegięcie.
    - Philip - Katya przerwała niepokojącą ciszę. Nie tylko użyła jego imienia bez zdrabniania, wypowiedziała je jeszcze tym znaczącym tonem, który wykorzystywała tylko ona, Akhme i Celeste.
    - Co? Nic nie robię... - odpowiedział dziwnie spokojnym tonem Licho.
    - Patrzysz w słoik - zauważyła łowczyni.
    - Nie na słoik, tylko na naszego nowego kolegę - poprawił ją. Ciasteczko zmarszczył brwi, również zastanawiając się, co też ten gigant kombinuje.
    - To nawet bardziej podejrzane - kobieta założyła ręce na piersi.
    - Myślę tylko, co z nim zrobić - Phil uniósł niewinnie ręce. - Przecież nie mogę go tutaj zostawić w tym słoiku.
    Katya westchnęła i wstała.
    - Lepiej się pospiesz - poradziła, ruszając w stronę drzwi. - Idę zająć salkę. Jak już coś wykombinujesz to możemy potrenować do wieczora. Może dzięki temu się jutro nie skompromitujesz.
    - Dzięki, Kat! - zawołał za nią Licho zanim zamknęła drzwi.
    Teraz siedział w sali wyłącznie ze słoikiem. Najbardziej niebezpiecznym słoikiem w tym budynku, jak sobie uświadomił kilka minut temu. Chochlik wpatrywał się w niego z jeszcze większą nieufnością. Co też ten łowca planował z nim zrobić? Oddać go komuś? Zamknąć w szafce? Sprzedać na targu?
    A gdyby tak...
    - Ciasteczko, będę z tobą szczery - odezwał się w końcu Walter. - Nie wiem co z tobą zrobić, a teraz mam na głowie większy problem niż chochlik w czyjejś spiżarce. Mam więc dla ciebie propozycję...
    Wtedy, ku zdziwieniu Ciasteczka, mężczyzna poluzował wieczko.
    - W tym budynku tak naprawdę mieszka tylko dwójka ludzi: Katya, którą już poznałeś i nasza kucharka Kornell, której nie chcesz poznać od złej strony - wyjaśnił szeptem. - Jeśli będziesz dla nich miły, dostaniesz tyle kostek cukru ile będziesz chciał.
    - A reszta gigantów? - spytał podejrzliwie chochlik.
    - Tylko Kat umiałaby cię złapać - rzucił enigmatycznie Philip. - Masz kilka dni. Potem się zastanowimy, co dalej. Do tego czasu możesz tu zostać - uśmiechnął się, po czym poklepał leżącą na wierzchu słoika pokrywkę jak na do widzenia. - Miłej zabawy.
    Po tych słowach Philip "Licho" Walter opuścił salę zadowolony. Prawdopodobnie właśnie popełnił błąd. Ale ktoś popełnił większy żartując sobie z człowieka pozbawionego zahamowań i ze znudzonym chochlikiem pod ręką.