niedziela, 13 maja 2018

Od Leonarda - ,,Hej, hej, ptaki w dole..."

        Nie patrz w dół, nie patrz w dół, powtarzał w myślach Leo, jak jakąś mantrę. W duchu miał nadzieję, że nie było po nim widać nic z tego, co faktycznie czuł. Wydawałoby się, iż człowiek po sześciu latach wykonywania zawodu powinien przyzwyczaić się do swoich normalnych obowiązków, podchodząc do nich bez większych emocji. Rudowłosy inżynier jak najbardziej podzielał ten pogląd. Był także przekonany, że tylko idiota nie przejmowałby się wizją ześlizgnięcia z wiosła sterowego latającego okrętu i rozbicia na bezpańskim polu półtora kilometra niżej.
    Mężczyzna mimowolnie sięgnął do oplatającej jego biodra i barki uprzęży, szarpiąc za paski przy klamrach. Trzymały go tak samo dobrze jak pięć minut temu, ale lepiej dmuchać na zimne niż się sparzyć, jak to lubił mawiać. Wszystko zajęło mu kilka sekund, po których uspokojony (na tyle, na ile mógł) wrócił do pracy. Drugi z inżynierów Nieznanego, pilnujący przywiązanych do uchwytów za burtą lin, nie zwracał większej uwagi na te krótkie kontrole. W jego oczach kolega po fachu wcale nie wyglądał na zestresowanego. Podobnie do wielu innych członków załogi, uważał Leonarda za sumiennego i godnego zaufania człowieka, idealnego do swojej roboty. Nawet jeśli nie dało się go nazwać ,,nieustraszonym", ciężko było zarzucić mu tchórzostwo. W końcu mało kto miał ochotę na spacer po wiośle w trakcie lotu.
    - Wszystko w porządku?! - zawołał niższy stażem inżynier zza bezpiecznego relingu.
    Pokręt w odpowiedzi uniósł w górę kciuk, nawet nie odwracając głowy w jego stronę. Lis może i znał ten statek na wylot, ale nie zamierzał ufać żadnemu z jego elementów, a zwłaszcza wiosłu. Długie na pięć metrów, miało opływowy kształt podobny do pionowej połówki ptasiego pióra. Najszerszemu fragmentowi do dwóch metrów brakowało długości przedramienia, a przy korygowaniu kierunku tylna krawędź steru nachylała się w dół albo w górę, przez co serce Lisa narzucało sobie szybsze tempo pracy. W tej sytuacji nie było mowy o obracaniu się w stronę pokładu.
    Leo uklepał grudkę uszczelniającego kleju, uzupełniając ostatni ubytek w miejscu pęknięcia. Miękka, plastyczna substancja po wysuszeniu mocno wiązała drewno, dzięki czemu była idealna do szybkich napraw. Oczywiście nie można jej było ufać na dłuższą metę, ale jeszcze mniej godna zaufania była niepozorna szczelina. Lis doskonale wiedział, że wiosło czekała już tylko wymiana - najszybszy okręt solarny fortheimskiej floty nie powinien latać na łasce kleju i przestarzałych, pękających sterów. Co prawda utrata jednego z nich nie stanowiła jeszcze zagrożenia. W sumie wioseł było osiem, a między dwoma parami na obu burtach Nieznanego, nieco niżej, znajdowały się wąskie, boczne żagle solarne uszyte z włókien luxremowych. W razie awarii to wszystko powinno wystarczyć do utrzymania maszyny w powietrzu i bezpiecznego sprowadzenia jej na ziemię. Jednakże mimo wszystko w obowiązku Leonarda leżało doprowadzenie statku do portu w całości i - jak się można domyślić - traktował to polecenie dosłownie.
    Uznając swoją robotę za wykonaną, Pokręt obrócił się tak, by móc trzymać się oburącz grubszej, przedniej krawędzi pióra i w ten sposób ostrożnie przesuwał się w stronę burty. Zaklął pod nosem, gdy cieńsza strona za nim uniosła się nieco do góry. Wznowił swój ,,marsz" dopiero po kilku sekundach spokoju. A mogłem się nie kłócić i wysłać tu jakiegoś majtka, pomyślał. Stare wiosło, w tym tygodniu będą je wymieniać, a do portu dosłownie chwila. Kto by się przejmował, czy jest porządnie zaklejone?
    Zatrzymał się tuż przy burcie. Westchnął, wstając powoli.
    Ja bym się przejmował.
    Z pomocą swojego tymczasowego asystenta wciągającego linę asekuracyjną, Leonardo chwilę później postawił stopy na bezpiecznym pokładzie. Pomimo starań kolana lekko mu się zatrzęsły, a z ust wyrwało się westchnienie ulgi, stłumione przez nasunięty na usta szalik.
    - I jak? - zapytał go drugi inżynier.
    - Do wymiany - stwierdził krótko Lis zdejmując z głowy gogle razem z czapką. Odruchowo przeczesał włosy uwolnioną od klejącej się rękawicy dłonią. - Wiesz coś może o stanie pozostałych wioseł? - spytał po kilku sekundach milczenia.
    - Pewnie są w podobnej kondycji, skoro ostatni raz wszystkie były wymieniane w tym samym czasie - zgadywał mężczyzna. - To prawie poddało się jako pierwsze. Idę do Kellera. Lepiej go o tym powiadomić jeszcze zanim wylądujemy.
    - Nie ma to jak powrót do domu z wizją czekających wydatków - Pokręt uśmiechnął się kwaśno. - Cóż, drewno przynajmniej jest tańsze od luxremowych żagli - dodał, zabierając się za zwijanie uprzęży.
    - Przekażę mu to - zapewnił go towarzysz ze złośliwym uśmiechem, powoli ruszając w stronę kajut.
    - Z pozdrowieniami! - zawołał Leo za odchodzącym.
    Trzeba to było zrobić pół roku temu, zamiast martwić się żaglami, pomyślał. Przekonywał kapitana już od jakiegoś czasu, że wypadałoby sprawdzić stan techniczny nie tyle całych mechanizmów, co raczej poszczególnych elementów. ,,Stary zegar na zardzewiałych trybikach nie pociągnie zbyt długo" - inżynier obiecał kapitanowi, że kiedyś wygraweruje mu to motto nad drzwiami do kajuty. Nie zdziwiłby się, gdyby i tym razem Keller zaczął się krzywić, bo wymiana wszystkich wioseł wiązała się nie tylko z wydatkami pieniężnymi. Usuwanie starych i montaż nowych przy odrobinie szczęścia unieruchomiłyby Nieznanego tylko na tydzień, jeśli wszystko poszłoby bez żadnych trudności. Całą załogę czekało przymusowe kilka dni wolnego, a to oznaczało opóźnienie obiecanej w umowie wypłaty. Kellera i pierwszego inżyniera pokładowego - czyli naszego Lisa we własnej osobie - czekało szukanie nowych części i nadzorowanie prac nad okrętem. Znalezienie nowych piór mogło być albo niezwykle banalne, albo irytująco długie. W najgorszym wypadku nie znajdą w mieście żadnych pasujących piór i będą musieli czekać, aż szkutnik dopasuje któreś z portowego magazynu. Nieznany wróciłby do rutynowych rejsów dopiero za co najmniej dwa tygodnie, co odbiłoby się na wypłacie dla całej załogi.
    Leo zawiesił uprząż na haku po wewnętrznej stronie burty z cichym westchnieniem. Poklepał lakierowane drewno w podobny sposób, w jaki chwali się konia za udany skok.
    - Niczym się nie martw, przyjacielu. Na mojej warcie nie zginiesz - powiedział, zupełnie nie przejmując się faktem, że któryś z przechodzących majtków uznałby go za wariata. Mężczyzna był doskonale świadom wszystkich swoich skrzywień psychicznych. Każdy człowiek jakieś ma, nie był więc pod tym względem nikim wyjątkowym. Stajenny rozmawia z końmi, gołębiarz z ptakami, a pracownik psiarni z psami. Lis różnił się od wyżej wymienionych tylko tym, że maszyny nie były żywymi istotami. Ale w ten sposób były mniej zawodne, bo inżynier, w przeciwieństwie do tresera, miał pełen wkład w działanie maszyny. Nie wpływał na nią żaden instynkt, nie potrzebowała specjalnych warunków. Mogła się uczyć tylko od niego i tylko przez niego popełniała jakiekolwiek błędy.
    W oddali dało się już dostrzec linię brzegu. Wody były spokojne, z czego korzystały liczne statki - Pokręt nie był już w stanie rozróżnić wszystkich żagli. Miały przeróżne barwy, wzory i kształty, charakterystyczne dla swojego pochodzenia i przeznaczenia. W Fortheimie chętnie zatrzymywali się ludzie ze wszystkich stron świata, nawet jeśli wolne miasto nie było celem ich podróży. Za jego murami bez wątpienia kryło się coś niezwykłego, jakaś nieznana siła przyciągająca istoty każdego sortu. Przyjezdni przechodzili przez bramy licząc na jakiś znak, który zaprowadzi ich do niej, ale nawet miejscowi nie potrafili wyjaśnić, co takiego tkwi w ich mieście, bo każdy cenił w nim coś innego. Mogła to być różnorodność kulturowa, oferująca dostęp do całej sanrewskiej wiedzy w jednym miejscu. Mógł to być odświeżający zapach morskiej bryzy, niesiony z wiatrem nawet do najpaskudniejszych portowych zaułków. Dla małego Leosia bez wątpienia były to cienie sunących w powietrzu okrętów, napawające go uwielbieniem i podziwem nawet po dwudziestu latach życia w tym mieście. Fortheim był wszystkim: korzystnym interesem, skarbnicą doświadczeń, dziełem sztuki... wszystko zależało od osobistej interpretacji.
    - Hej, hej, ptaki w dole,
    Spójrzcie w górę, ha-ha-ha!
    Inżynier oderwał wzrok od miasta i spojrzał w bok zaskoczony. Kilka metrów od niego spacerowała kobieta, beztrosko recytując wiersz rytmem przypominający szantę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że balansowała na relingu.
    - Tyle laty żyć pod wami,
    Tyle laty, że aż strach! - kontynuowała bez zająknięcia, w ogóle nie przejmując się wysokością.
    Zdecydowanie nie wyglądała na jedną z wziętych z Avrilu podróżnych. Nieznany nie przewoził byle kogo - Keller nie życzył sobie na pokładzie właściwie nikogo spoza załogi, robiąc wyjątek dla polityków (którzy mogli mu w razie odmowy zaszkodzić) i wyższych stanem (którzy mogli mu odpowiednio zapłacić). Kruczowłosa kobieta w żaden sposób nie przypominała polityka czy arystokratki. Z tego co Leo wiedział, obie grupy preferowały bardziej wyrafinowane stroje od luźnej koszuli i ciemnych spodni, nie wspominając o sfatygowanym obuwiu oraz fryzurze wyglądającej tak, jakby jej właścicielka obcinała się własnoręcznie. Gdyby nie głos, Lis mógłby wziąć ją za któregoś z majtków i najwyżej upomnieć za wygłupy. Nie znał wszystkich zatrudnianych przez kapitana ludzi, ale pamiętał jedno: wśród członków załogi nie było żadnej kobiety.
    Nieznajoma nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Pomimo bycia pasażerem na gapę - czego mężczyzna był pewien - wydawała się nie przejmować tym, czy ktoś ją zauważy. Spacerowała w najlepsze po relingu, po kilku metrach obracając się z wprawą na pięcie, głośno recytując już trzecią zwrotkę wiersza:
    - Hej, hej, ptaki w dole,
    Koniec zmartwień, ha-ha-ha!
    Sprawne skrzydło zamiast ręki,
    Sprawne skrzydło więcej da!
    Leo nie był pewien, czy powinien jej przerywać. Z jednej strony jego obowiązkiem jako starszego stażem załoganta było przypominanie żółtodziobom o środkach bezpieczeństwa. Z drugiej jednak nie chciał, by rozkojarzona gapowiczka nagle się poślizgnęła i upadła po złej stronie relingu. Na jego szczęście zanim zdążył się odezwać, kobieta sama go zauważyła. Przeszła kilka większych kroków w jego kierunku, zeskoczyła tuż obok i oparła się na łokciu z szerokim uśmiechem.
    - Co tam, marynarzu? - zagadnęła wesoło. - Ładny wiersz?
    - Do marynarza to chyba mi daleko. O jakieś półtora kilometra w pionie - odpowiedział niepewnie. - A wierszyk jak najbardziej ładny. Powiedziałbym nawet, że bliski tematycznie mojej profesji.
    - Ha, poprawnie! W końcu zasłyszałam go od jakiegoś lotnika na ostatnim przystanku - pochwaliła się gapowiczka. - Tego to pan Szary na pewno nie słyszał...
    - Przystanku, mówisz? - powtórzył Pokręt czując, że to dobra okazja do przyłapania kobiety na gorącym uczynku. - Tak więc wpakowałaś się bez pytania na nasz okręt jeszcze przed dwoma dniami?
    - Wpakowałam się bez pytania na wasz okręt jeszcze w Fortheimie, tak w gwoli ścisłości. To prawie pięć dni.
    Leonardo zamrugał kilkakrotnie. Początkowo zdziwił go sam fakt, że przyznała się do wszystkiego od razu, mówiąc to ze znudzonym wzruszeniem ramion. Dopiero potem dotarła do niego sama treść wypowiedzi.
    - Czekaj - zaczął. - Siedzisz nielegalnie na pokładzie jednego z najlepszych flagowych okrętów Fortheimu przez cały lot, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, po czym od tak się do tego przyznajesz?
    - Nikt się wcześniej o to nie pytał. A wyglądasz mi na kogoś na tyle inteligentnego, by zmyślanie nie miało większego sensu - odparła kruczowłosa siadając na burcie.
    - Teraz powinienem pójść z tą informacją do kapitana - Pokręt nerwowo podkręcił wąs.
    - Ale tego nie zrobisz - zapewniła go.
    - Dlaczego?
    Kobieta nachyliła się nad nim gwałtownie, zmuszając niższego od niej inżyniera do cofnięcia się o krok.
    - Bo bez żadnego problemu wyrzuciłabym cię za burtę - wyszeptała wypranym z emocji głosem.
    Zapadła niezręczna cisza. Rozmówczyni Leonarda wpatrywała się prosto w jego oczy, a jemu po prostu zabrakło słów, jakby ktoś zacisnął mu rękę na gardle. W końcu nieznajoma nie wytrzymała i wybuchła gromkim śmiechem, odchylając się niebezpiecznie do tyłu. Wtedy Lis uświadomił sobie, że przez całą tą chwilę zapomniał jak się oddycha.
    - Dobra, muszę przyznać: za uroczy jesteś, by skończyć w taki sposób - stwierdziła, gdy udało jej się uspokoić.
    - U-uroczy?! - do Pokręta nagle dotarło, że stał się obiektem kpiny. Jego licha odwaga wróciła na swoje miejsce. - Nie jestem...!
    - Nie przejmuj się, podobno sporo kobiet to docenia - jego rozmówczyni uśmiechnęła się zbójecko. - Śmieszny jesteś. Myślałam, że ktoś z tak poważnie brzmiącą profesją jak ,,inżynier" będzie bardziej sztywny i... nijaki. Bo chyba jesteś inżynierem, prawda?
    - Owszem... - mężczyzna kiwnął powoli głową. - A ty kim jesteś?
    Kobieta znowu zeskoczyła z relingu i ukłoniła się nisko.
    - Thalia, przyjazny włóczęga - przedstawiła się. - Przyjemność po mojej stronie, panie...?
    - Leonardo. I proszę bez żadnego ,,pana".
    - Przyzwyczajenie - Thalia uśmiechnęła się i oparła o reling obok niego.
    Leo starał się wrócić do przerwanej czynności. Spojrzał z powrotem na morze w oddali i zbliżający się Fortheim, ale z jakiegoś powodu obecność Thalii napawała go niepokojem. Czy nie powinien teraz iść do kajuty Kellera i zgłosić pasażera na gapę? Tylko... co wtedy? Thalia teoretycznie nie zrobiła jeszcze nic złego, poza samym faktem przebywania na statku wbrew woli kapitana. Skoro wsiadła na pokład w Fortheimie i tamże zamierzała wysiąść, to nie wykorzystała Nieznanego jako darmowego środka transportu. Chyba nie była też żadną sabotażystką - w maszynowni Leonardo na pewno zauważyłby ją o wiele wcześniej, bo majtkowie spędzali tam czas raczej tylko jako asystenci inżynierów. Przez cały rejs nie wydarzyło się absolutnie nic, poza szybką naprawą wiosła, a mężczyzna wątpił, by to ona na złość wystrugała w nim głębokie pęknięcia. Pokręt nie miał zielonego pojęcia, co z nią zrobić. Teraz, gdy od Fortheimu dzieliło ich kilkanaście minut lotu, odkrycie pasażera na gapę tylko udowodniłoby niekompetencję załogi.
    - Mógłbym o coś zapytać? - zagaił.
    Thalia tylko kiwnęła głową, wpatrując się w błyszczący od promieni słonecznych morski horyzont.
    - Jak w ogóle zdołałaś się kryć na statku przez kilka dni?
    - To proste: nie kryłam się - odpowiedziała.
    - Chyba nie rozumiem.
    - Cóż, nie wyglądam jak pasażer pierwszej klasy, nie sądzisz? Ale wyglądam za to jak majtek. A jeśli jeszcze będę się zachowywać jak majtek, to wszyscy w to uwierzą.
    - Czyli... robiłaś to co wszyscy? - Leo uniósł brwi. - Szorowałaś pokład, zwijałaś liny...?
    - Dokładnie. Przy okazji unikałam kapitana i jego zastępców, którzy faktycznie mogliby coś podejrzewać. Ale póki tylko ktoś nie sprawdzi liczby załogantów, zamiast skupiać się WYŁĄCZNIE NA PASAŻERACH - ostatnie kilka słów wypowiedziała wyjątkowo sugestywnie - to jestem całkowicie bezpieczna.
    Lis miał nadzieję, że nie było widać jak bardzo poczerwieniały mu uszy ze wstydu. Wszyscy zawsze spodziewali się gapowiczów wśród pasażerów i to oni musieli się liczyć z dokładną kontrolą. Nikt nie wpadł na to, że ktoś może się podszywać pod niskiego stopniem członka załogi. W końcu chyba byłoby widać, iż oszust nie posiada żadnego przeszkolenia w podstawowych obowiązkach...
    A no właśnie.
    - Dawałaś sobie radę z KAŻDYM powierzonym ci zadaniem? - zapytał Pokręt. - Nikt nic nie podejrzewał?
    - Wychodzi na to, że majtek na okręcie latającym niewiele się różni od normalnego majtka na normalnym okręcie - Thalia wzruszyła ramionami.
    - Jesteś marynarzem?
    - Powiedzmy - odpowiedziała wymijająco.
    - A co marynarza sprowadza na okręt solarny? - zainteresował się szczerze inżynier. - Poza wierszami, oczywiście.

Thalia? Nawet nie wiesz, jak miło jest pisać o tej dwójce w jednym opowiadaniu :')