piątek, 29 grudnia 2017

Raven Sailence

A najśmieszniejsze jest to, że najbardziej pogrąża nadzieja.

  Opis
 
Dobrze... Miejmy to już za sobą. Od czego mam zacząć?
Może od początku? Przedstaw się i powiedz kim jesteś.
Tylko po co? Wszyscy aż zbyt dobrze wiedzą kim jestem.
Takie są zasady i to nie mnie przypadło ich ustalanie. Możemy już przejść do rzeczy?
Jeśli to oznacza, że szybciej dasz mi spokój... Nazywam się Raven, Raven Sailence, gdybym chciał być dokładnym. Nie przyszedłem na świat z tym imieniem, co nie oznacza, że jest fałszywe. Bardziej prawdziwego podać nie jestem w stanie, zważywszy na to, że w chwili, gdy upadałem straciłem prawo do przedstawiania się mianem Astearotha czy nieco później także i Azerotha. Po tym wydarzeniu znano mnie pod wieloma innymi imionami, ale żadnego z nich nie nosiłem na długo. Czasami była to kwestia zaledwie kilku lat, czasem dekad, rzadziej stuleci - pamiętam dość dokładnie imię Athora, ale niewiele poza tym. Znacznie dłużej przetrwały rozmaite pseudonimy i tytuły. Historia - niekoniecznie fortheimska, bo to miasto nie żyje na tyle długo, by móc szczycić się osobnym rozdziałem w moim życiu - zna mnie przede wszystkim jako Księcia Ciemności... Śmiejesz się? Uważasz, że to przerost pychy i dumy?
Raczej, że to pomnik monstrualnego ego i źle o tobie świadczy, ale kontynuuj. Mnie tutaj nie ma - to twoja chwila, o wielki Książę Ciemności.
Naprawdę nie rozumiem dlaczego tak wielu ludzi to bawi, choć oni sami w większości nie dorobią się żadnego rozpoznawalnego tytułu. A wracając do tematu: poza tym jakże szlachetnym mianem poznano mnie także pod wieloma mniej wdzięcznymi pseudonimami. Nie wszystkie bywały przyjemne. Mam tu na myśli głównie nazywanie mnie pogardliwie Upadłym, Dziwadłem lub - co chyba jeszcze gorsze - Wygnańcem. Mam osobisty uraz do tych kilku określeń. Znacznie milej mi słuchać, gdy ktoś zwie mnie Koszmarnikiem, choć po prawdzie nie zamierzam nawet zastanawiać się cóż oznaczać może ten neologizm. Imię Ravena, początkowo będące zaledwie niezbyt eleganckim przydomkiem ukrywającym prawdziwą istotę mojej natury, stało się tym najważniejszym, którym bez wahania dane mi się przedstawiać imieniem lubianym bardziej niż każde inne. Co do nazwiska... Początkowo nie przysługiwało mi żadne i raczej trudno się temu dziwić, patrząc na to, że prędzej ludzie posiądą na własność sekret nieśmiertelności niż trafi się anioł obdarzony tak trywialną i ludzką ułomnością. Swoją drogą trudno byłoby wymyślić jakiekolwiek, które byłoby godne reprezentowania istoty rozumianej w pojęciach blisko graniczących z boskimi. Nie potrafię powiedzieć w którym momencie przywarła do mnie przynależność do dawno zapomnianego rodu Sailence'ów. Mogę być natomiast pewien tego, że jestem jedynym i ostatnim, który ma prawo przedstawiania się jako Sailence, a wraz z tym podać jednoznaczny dowód mojej racji - pierścień, będący charakterystyczną cechą przynależności do rodu...
 Myślę, że tyle wystarczy w kwestii imienia, wiesz? Są jeszcze inne, ciekawsze kwestie do poruszenia. Jak choćby to z jaką rasą się identyfikujesz...
Nigdy więcej mi nie przerywaj, ty żałosna, śmiertelna kreaturo.
Muszę, jeśli chcemy skończyć jeszcze w tym roku.
Wytęż ten ograniczony móżdżek i zapamiętaj sobie w końcu raz na zawsze, że nie będziesz decydować co mam robić czy mówić.
Cokolwiek powiesz... Więc jak to jest z twoją przynależnością do konkretnego gatunku?
Zwykle uchodzę za kolejnego z wielu ludzi. Potrafię dobrze ukrywać to kim jestem, więc zaledwie garstka co większych pechowców widzi we mnie wampira, a nawet oni są niemożliwie daleko od prawdy. W zasadzie od zawsze byłem wyłącznie tym, którego przynajmniej połowa śmiertelnych nazywa aniołem. Nie sądzę, by to kiedykolwiek się zmieniło. Nawyki można zmienić, podobnież sprawa ma się z charakterem, ale ta jedna, upierdliwa kwestia własnej natury jak na złość nie zamierza się poddawać w obliczu nawet najbardziej drastycznych zmian. Co również nie oznacza, że nie można nad nią zapanować, czego jestem nieskromnym przykładem. Nie oczekuj ode mnie tego, czego nauczono cię o aniołach - istotach wręcz pławiących się w miłosierdziu, współczuciu, dobroci czy litości. Nie jestem czymś, co znasz z opowieści. Jestem przeklętą hybrydą dwóch sprzeczności; niewdzięcznym demonem; upadłym po dwakroć aniołem, dla którego nie ma miejsca ani w niebie, ani w piekle. Na to nie mogła cię przygotować żadna z twoich historii.
Dlaczego tak myślisz?
Bo takie rzeczy zwyczajnie się nie zdarzają. Nie wierzę, by ktokolwiek miał takie szczęście jak ja. Zwykle upadającego anioła zostawia się w spokoju, żeby mógł odpokutować swoje winy i za karę przeżyć resztę nieskończonego życia z dala od ukochanego domu, racja? To oczywiste, bo sam liczyłem na podobny los. Tego, że zostanę przeklęty i wyrzucony po raz drugi nie śmiałem nawet podejrzewać. Mimo wszystko tak się stało i najwyraźniej wyszło mi to na dobre. Patetyczna wojna niebios w najstarszym na świecie i zupełnie bezsensownym konflikcie dobra ze złem na szczęście nie jest już moją sprawą. Tylko skończony głupiec wierzyłby w absolutną nieskazitelność aniołów i ostateczne zepsucie demonów. Nic w tym świecie nie jest wyłącznie białe lub czarne, a wyjątki od reguły nie zwykły się zdarzać. Czasami trzeba po prostu pogodzić się z podobnym stanem rzeczy, nie pytać o nic i robić swoje. Dokładnie tak jak to robię od stuleci.
Nie mam powodów, by wierzyć, że ani trochę cię to nie rusza.
Nie chcesz, żebym cię przekonał, wierz mi.
I nie zamierzam drążyć. Mamy do omówienia jeszcze inne sprawy.
Ech... Co tam jeszcze masz...?
Najbardziej pilne? Twój charakter lub twoja niebywale charakterystyczna aparycja. W dowolnej kolejności. 
Nie masz zamiaru niczego mi ułatwiać. Przypomnij dlaczego właściwie jeszcze cię nie zabiłem, co?
Nadal żyję, bo jeszcze mnie potrzebujesz. Mógłbyś nie odbiegać od tematu?
A ty zadawać mniej ogólne pytania?
Raven... Naprawdę nie mamy na to czasu. Po prostu opisz jakoś to, co widzisz codziennie w lustrze i miejmy tę kwestię z głowy, dobrze? 
Co widzę codziennie w lustrze? Nawet nie muszę na nie patrzeć, by wiedzieć co pokaże. Nie jestem w stanie powiedzieć od jak wielu lat oglądam bez przerwy to samo ciało. Po prostu się nie zmieniam. Będę żył wiecznie w swojej obecnej formie i aż do skończenia świata, chyba, że wcześniej ktoś zadecyduje inaczej. Dlatego świat skazany jest na oglądanie mnie takiego jakim jestem... czyli w zasadzie nie ma czego żałować. W końcu w lustrze zwykłem widywać młodego i zdrowego człowieka - w kwestii doprecyzowania: dojrzałego mężczyznę, a nie dziecko - o nieskazitelnej, białej jak świeży śnieg barwie cery. Żadna, nawet najmniejsza blizna nie ma racji bytu na kimś obdarzonym regeneracją pozwalającą wyleczyć nawet odrąbaną od reszty ciała głowę. Przynajmniej pod tym względem natura poskąpiła mi większych wad. Zdaje się, że moja nienaturalna wręcz bladość została zaplanowana, by wspaniale współgrać z doskonale pozbawionymi nawet śladowych ilości pigmentu włosami. Jedno i drugie pozostaje tak samo białe niezależnie od pory roku i wszelkich innych warunków. Albinosi zwyczajnie nie mają w zwyczaju się opalać, bo nawet krótkotrwały kontakt ze słońcem zamiast upragnionej opalenizny przynosi jedynie oparzenia słoneczne. Kwestia mojej demoniczności zdaje się wyłącznie kilkukrotnie potęgować tę właściwość. Może tak jest lepiej, patrząc na to jak dobrze wygląda biel w zestawieniu z czerwienią rubinu lub wina, a właśnie do tych dwóch odcieni utarło się porównywać moje tęczówki. Nie jest to efekt żadnego zaklęcia czy nałożona iluzja, bo choć mógłbym dowolnie zmienić swoją aparycję, nie odczuwam takiej potrzeby. Zwyczajnie podoba mi się to z czym trafiłem na ziemię. Ponadto w niektórych kręgach zwykłem uchodzić za urodziwego młodzieńca ze swoimi ostrymi rysami twarzy, dość klasyczną urodą i proporcjonalną budową ciała. Co prawda nie do mnie należy chwalenie się imponującą masą mięśniową czy wzrostem niedźwiedzia, choć nie poczytuję tego jako niedogodności. Zwykle taka postura, odbierająca co prawda właściwej grozy, którą powinienem budzić, nie przeszkadza w życiu codziennym. A nawet więcej - nie stawia mnie w absolutnym centrum uwagi, jeśli tego nie chcę. Trudno pozbyć się kilku mniej lub bardziej natarczywych spojrzeń, gdy przypomina się marmurowy pomnik. Fortheim na szczęście jest inny - ludzie są bardziej obojętni, gdyż na co dzień przebywają w towarzystwie wszelkiej maści dziwadeł. Mimo wszystko najbardziej charakterystyczny aspekt mojej zwyczajowej aparycji pozostaje ukryty pod potężną iluzją maskującą. Dalece niekomfortowym jest przechadzać się zatłoczonymi ulicami, mając za sobą dwa niebagatelnych rozmiarów skrzydła, których nie sposób przeoczyć czy pomylić. Powód tego jest prosty: prawe ze skrzydeł nadal pochodzi od anioła i w budowie przypomina śnieżnobiałe skrzydło orła. Lewe skrzydło, będące do pary straciłem, gdy upadałem, a to, które odrosło, stanowi już część demona i zamiast przywodzić na myśl opierzone ptasie skrzydło, wydaje się pochodzić od wyjątkowo ogromnego nietoperza, bądź smoka. Co do kwestii stylu ubioru, bo przecież to równie ważne w przypadku elity miasta... Cóż, szczerze pogardzam każdymi ustępstwami od stosowności. Należę do warstwy najbogatszych Fortheimczyków, więc wyglądam i ubieram się jak jeden z nich. Głównie bogato i skrajnie elegancko, choć bardzo często wbrew karykaturalnej modzie. Mam swój całkiem zdrowy gust.
 Mówienie o sobie zawsze było twoją mocną stroną, hm?
Zabawne, że słyszę to akurat od ciebie. Chcesz, żebym opisał podobnie szczegółowo co dzieje się, gdy przyjdzie mi walczyć lub polować?
O tym też mieliśmy porozmawiać, więc proszę bardzo. Nareszcie zaczynasz rozumieć o co w tym chodzi.
Rozpraszasz mnie... Wydaje mi się, że zdjęcie, które ma mnie przedstawiać jest najdokładniejszym opisem dziwnego stanu, w który zdarza mi się wpadać. Zwykłem nazywać to Seveil, co w dawno zapominanym przez Sanrewię języku oznaczać miało ni mniej, ni więcej jak ,,szał". Zdaje się, że to póki co najlepiej opisujący tak specyficzną metamorfozę zwrot. Jak tu inaczej nazwać odbierający zdrowy rozsądek stan, który zmusza cię do słuchania najbardziej zwierzęcych i pierwotnych instynktów, nagradzając ów posłuszeństwo stanem naprawdę blisko graniczącym z euforią i obłędem? Zwłaszcza, gdy dodatkowo pełnisz rolę drapieżnika ciśniętego między nieogarnięte wzrokiem skupisko łownej zwierzyny, a twoja świadomość dyktuje ci nieuzasadnioną nienawiść do wszystkiego co żywe i zdolne do ruchu? Szał wydaje się być jedynym adekwatnym określeniem. Bardzo łatwo go rozpoznać, choć nie przypominam sobie, by dało się go uniknąć. Pierwszą i najbardziej oczywistą wskazówką jest wcześniej wspomniana przeze mnie fizyczna metamorfoza. O ile na ogół nie różnię się szczególnie od przeciętnych ludzi o tyle w stanie szału znacznie bliżej mi do nieudolnie maskującego się wampira. Oczywiście długie, podobne pazurom bestii i podobnież wytrzymałe szpony, o trwałości pozwalającej wręcz krzesać iskry na bruku, nie są jedyną groźną bronią, którą dane mi na wpół świadomie dysponować. Mam też - i brzmi mi to jak niesamowicie śmieciowa literatura bogata w tani romans błyszczącej brokatem kreatury i ludzkiej śmiertelniczki, która dodatkowo pisana była ku uciesze niezbyt rozgarniętej młodzieży - pełen komplet kłów. Zarówno dolnych jak i górnych, choć różnią się one między sobą. Dolne są krótsze i masywniejsze, gdyż służą głównie do przytrzymania ofiary w jednym miejscu. Górne natomiast w swojej długości są w stanie oprzeć się na mojej dolnej wardze, a nawet ją rozerwać. Warto odnotować, że aby takie wysunięcie się kłów na pełną długość było możliwe, muszą one najpierw rozerwać dziąsła, co niestety powoduje dotkliwy, choć krótki ból. Mniej widocznymi aspektami też przemiany może być przykładowo zwiększenie się gęstości kości, by przygotować je na znoszenie znacznie większych obciążeń niż zwykle. Zmysły, zwykle i tak niebywale dostrojone i pozwalające nawet usłyszeć bicie serca myszy będącej w sąsiednim pomieszczeniu, także wyostrzają się jeszcze bardziej, by móc podołać wyzwaniu jaki stanowią łowy czy otwarta walka. Tak doskonały odbiór otoczenia, wraz z błyskawicznym refleksem oraz zdolnością poruszania się z prędkością trudną do zarejestrowania dla ludzkiego oka jest typowy dla istot drapieżnych, polujących na ludzi. Większość podobnych mi stworzeń, atakujących w bezpośredni i określony sposób, dysponuje zbliżonym arsenałem możliwości, gdyż właśnie takie są niezmienne prawa rządzące światem. Czy to wystarczy?
W zupełności. Zaimponowałeś mi. Jednak jesteś w stanie skończyć mówić bez pomocy.
Nawet nie podejrzewasz jakie to głupie i niebezpieczne tak otwarcie drażnić się z demonem. Twoim obowiązkiem nie jest czasem powiedzieć mi o czym mam opowiedzieć teraz?
Przecież jesteś telepatą i zapewne doskonale wiesz jaki temat teraz ci podam... Opowiedz o swoich zdolnościach, jeśli masz ochotę. Myślę, że skoro już o tym wspomniałeś możemy wyczerpać temat.
O których zdolnościach dokładnie mówimy?
Najpierw tych naturalnych, a później nabytych. Uprzedzając twoje narzekanie - wiem ile tego jest i liczę, że wybierzesz tylko te najważniejsze.
    W porządku. Kwestie naturalne zostały już właściwie opisane przy okazji szału, więc niewiele będę mieć do dodania. W zasadzie jestem po prostu fizycznie stworzony do tego, by żaden człowiek nie mógł mi dorównać. Nie tyczy się to wyłącznie najbardziej podstawowych zmiennych jak ogólnej prędkości ruchu, siły czy wytrzymałości. Uwarunkowanie to sięga głębiej i obejmuje w zasadzie każdą pojedynczą komórkę, z której jestem stworzony. Chociażby szybkość z jaką mój organizm się regeneruje. Większość zadrapań to kwestia sekund, a poważniejsze rany to minuty. Ponadto zarówno tak wykształcony zmysł równowagi, jak i metabolizm, a nawet kontrola nad pulsem nie leżą w puli zdolności przeciętego człowieka. Przykłady można by mnożyć dalej. Nie muszę jednak wspominać o wszystkim i skupię się głównie na tym co mam naprawdę wyjątkowego i charakterystycznego. Pierwsza przychodzi mi na myśl kwestia lotu. Z tytułu posiadania dwóch skrzydeł w rozmiarach, które powinny umożliwiać mi swobodne uniesienie się nad ziemię wielu ludzi uznaje moją zdolność lotu za pewną. Prawda jest zgoła inna. Nie jestem w stanie podjąć zupełnie swobodnego lotu i być zupełnie niewrażliwym na czynniki zewnętrze. Skrzydła, nawet i tych rozmiarów, owszem mogą mnie wynieść na dach budynku czy bezpiecznie sprowadzić na ziemię, jestem też w stanie podlecieć do określonego punktu. Nigdy nie będę mógł jednak zatrzymać się zupełnie w jednym miejscu, gdyż najprawdopodobniej spadnę na ziemię, nagle tracąc wszelkie unoszące mnie masy powietrza. Sama kwestia jakiegokolwiek lotu także pozostaje kwestią sporną, bo chociaż zdarza mi się czasami szybować zwykle staram się tego unikać. Powód jest dziecinnie prosty: dwa różne skrzydła zupełnie inaczej zachowują się w trakcie ich używania, więc nie mam pełnej kontroli nad tym co się ze mną stanie. Co więcej lot na takich skrzydłach jest zwyczajnie trudny, stąd moja niechęć. Inną, znacznie częściej wykorzystywaną przeze mnie zdolnością jest umiejętność zmiany postaci. Nie tylko w zakresie upodabniania się do innych ludzi i istot, bo to stanowi dziecinną zabawę dla kogoś o moich zdolnościach. Potrafię przybrać też postać białego kota, podobnież białego kruka - co swoją drogą przeważnie budzi nadmierne zainteresowanie - lub zwyczajnej, choć wyraźnie zbyt gęstej mgły. Co do innych form... Zwyczajnie nie próbowałem, ale gdyby dać mi odpowiednio dużo czasu bez wątpienia ostatecznie mógłbym stać się wszystkim. Jak już zostało wcześniej powiedziane potrafię także wniknąć do cudzego umysłu oraz odczytać myśli czy intencje, a nawet wspomnienia i nie jest to szczególnym problemem, zwłaszcza, gdy trafiam na kogoś, kto nie potrafi się przed tym obronić. Żadne myśli nie są przy mnie bezpieczne, jeśli chcę je słyszeć. Zwykle jednak odcinam się od wszystkich tak, by nie przysłuchiwać się setkom bezsensownych i chaotycznych głosów, bo jest to zwyczajnie dezorientujące. Gdybym się wysilił mógłbym nawet zmieniać lub kasować wspomnienia, bądź zaszczepić w umyśle konkretną myśl. Byłbym nawet w stanie żerować na cudzych emocjach i czerpać z nich siłę, ale zwykle unikam tak skomplikowanych i drastycznych operacji, za powód podając, że jest to męczące nawet dla tak doświadczonego telepaty jakim się stałem, gdy zapragnąłem nauczyć się tej dziedziny magii czy - według opinii innej teorii - parapsychologii. O wiele prościej jest po prostu przemawiać swoim głosem w czyimś umyśle, zamiast pozorować absolutny brak cudzego wpływu. Jestem też w stanie wyczuć i zobaczyć aurę osób w moim otoczeniu. Przyznaję, że nie jest to moja najmocniejsza ze stron, bo znacznie lepiej odnajduję się w pozornie najbardziej parszywym odłamie szeroko zakrojonych czarów, uznawanym za magię czarną. O tym jak ironicznie musi wyglądać fakt, że demon przywołuje na swoje usługi mniejsze i słabsze demony, wypowiadać się nie zamierzam. Przynależę do przywoływanej przeze mnie grupy istot w równym stopniu co człowiek do małpy człekokształtnej. Faktem pozostaje jednak, że gdyby wierzyć w zapewnienia mistrzów, u których pobierałem nauki, a nie mam powodów, by nie dawać im wiary, uchodzić mogę za potężnego i niebezpiecznego, choć nie do końca przewidywalnego maga. Dziwny defekt będący zapewne jednym ze skutków ubocznych kombinacji anielskich i demonicznych cech mojej osoby sprawia, że część zaklęć niesie ze sobą trudne do przewidzenia efekty, zupełnie jakby coś zmieniało ich przeznaczenie już po ich rzuceniu. Na ogół nie są to drastyczne różnice, które całkowicie zmieniają istotę czaru, a raczej przedziwne dodatkowe właściwości niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia. Prawdopodobnie nigdy nie będę w stanie nad tym niedopatrzeniem zapanować, bo sama zmiana zachodzi w czasie, gdy nie mam już wpływu na rzucany przeze mnie czar. Jedynym pewnym wyjściem, by obejść taką niedogodność jest rzucanie czarów, wymagających stałego podtrzymywania przez cały czas trwania jego działania. Długie czary nie mogą ulec zmianie, jeśli nigdy nie zostają poza moją władzą. Inny odłam czarnej magii sprawił, że zdarzało mi się krążyć nocami po cmentarzach, zgłębiając tajemnice śmierci i ponownego ożywienia. Tam najłatwiej o przywołanie do tego świata duchów zmarłych, czym nawiasem mówiąc niegdyś parałem się znacznie częściej niż teraz. Nadal nie stanowi to dla mnie większego problemu nawet i bez sprzyjającej aury cmentarza, choć Fortheim stanowczo nie sprzyja podobnym praktykom. Nieobca mi jest też umiejętność nazywana przeze mnie perswazją. Kontakt wzrokowy na niezbyt dużych odległościach pozwala mi chociażby podjąć próbę wmówienia komuś czegoś bez potrzeby grzebania w jego świadomości. Oczywiście wymaga to nakładu siły i czasami zawodzi, zwłaszcza przy próbach zawładnięcia kimś obdarzonym naprawdę silną wolą. Z jakiegoś powodu mężczyźni są w stanie oprzeć mi się częściej niż kobiety, ale nie łączę tego z niczym poza różnicami w sposobie postrzegania świata. Pomimo braku gwarancji całkowitego powodzenia nadal pozostaje to jedną z moich ulubionych zdolności. Nadal pozostaje jeszcze kwestia alchemii, której także oddaję się z pasją. Nie ma tu jednak wiele do omawiania. Zwyczajnie lubię od czasu do czasu uwarzyć eliksir czy to na konkretne zamówienie czy ze zwyczajnego kaprysu, który powędruje do komisu na sprzedaż. A to zaledwie kropla w morzu rzeczy, których potrafię dokonać.
Doskonale. Skoro jesteśmy na umiejętnościach to może jeszcze z trzy słowa o tym co cię ogranicza?
Słońce. Świętość. Głód. Nie ma innej siły, by mnie poważniej uszkodzić, a rany powstałe za sprawą pierwszych dwóch wymienionych nie chcą goić się ani szybko, ani dobrze, a przy tym bolą jakby kilkakrotnie bardziej. Głód może i nie jest w stanie mnie zabić - mógłbym pościć przez dekady i nadal być daleki od śmierci, ale potrafi bardzo mocno mnie osłabić. Nie jest to zwyczajne pragnienie jedzenia, jak sprawa ma się w przypadku śmiertelnych. Ten głód rozwściecza, sprawia, że nie da się myśleć o niczym prócz jego zaspokojenia, zmusza do polowania. Masz wrażenie, że tracisz zmysły, czując pustkę, której nie można wypełnić żadnym znanym ludzkości pokarmem. Co gorsze nawet nie jesteś w stanie skosztować ludzkiego jedzenia, bo o ile z płynami w rozsądnych ilościach twój organizm potrafi sobie poradzić, o tyle jakiekolwiek jedzenie przydaje ci cierpień i sprawia, że jesteś chory. Nie jestem nawet w stanie dokładnie wyjaśnić czym dokładnie jest ów głód. To jak rozpaczliwa potrzeba, by utopić miasto we krwi i by wypić jej tyle, by już nigdy tego nie doświadczyć. Ale głód zawsze wraca niezależnie od wszystkiego. Zupełnie inaczej ma się sprawa w przypadku, gdy wystawiam się na działanie słońca. Promienie słońca mnie parzą za każdym razem, gdy znajdę się w ich zasięgu. Dlatego nie wychodzę za dnia na ulice, jeśli nie jest to niezbędne. Czasem jednak jest to niezbędne, wtedy w miarę możliwości zakrywam każdy skrawek ciała ubraniem, by chociaż przez chwilę się ochronić, a oczy osłaniam białą przepaską, żeby przypadkowo nie stracić wzroku. Nadal jest to skrajnie nieprzyjemne doświadczenie, nawet jeśli nie potrzebuję wzroku, by swobodnie się przemieszczać. Podobnież parzą mnie wszelkie poświęcone w dowolnej religii przedmioty. Zupełnie jakby wchodziły w konflikt z tym, kim jestem. Miejsca uważane za święte i poświęcone przez kapłanów także pozostają mi niedostępne. Ych... Długo jeszcze będziemy rozmawiać? To męczące tak się zwierzać ze wszystkiego.
Proszę, wytrzymaj jeszcze trochę. Został nam jeszcze tylko charakter i kilka mniejszych pytań. Obiecuję, że kiedy już skończymy nikt nie będzie niczego od ciebie chciał.
 Trzymam za słowo... Opisać mój charakter nie będzie trudno. Jestem po prostu najgorszym co mogło cię spotkać. Niektórzy są nawet przekonani co do tego, że nie mam żadnych zalet. Oczywiste kłamstwo, choć wcale nie dziwię się, że ktoś mógł tak pomyśleć. Pozytywne strony mojej osobowości są wręcz nieproporcjonalnie małe względem tych negatywnych. Z pewnością potrafię zachować się zgodnie ze wszystkimi zasadami właściwego zachowania, jeśli tylko mam na to ochotę. Niektóre damy widzą we mnie nawet szarmancję, choć prawdę mówiąc to tylko gra, ledwo odrobina wysiłku, gdy wymaga tego sytuacja. Dziwne zrządzenie losu sprawia, że co bardziej podatni na obce wpływy ludzie dosłownie do mnie lgną, nie potrafiąc się oprzeć chęci poznania mnie. Jeśli mogę łudzić się, że da się to wyjaśnić w zgodny z logiką sposób, zwyczajnie uważam, że to kolejny z mechanizmów służących ułatwieniu polowania - ofiara sama cię znajduje i wykorzystanie jej nie jest wtedy większym problemem. Oczywiście potrafię być miłym i zgoła bardziej przyjaznym, ale wyłącznie w chwilach, gdy opłaca mi się być kimś takim. Z przyjemnością korzystam z różnorakich pozorów, które mogę po sobie zostawić. Niestety, nawet i zalety potrafię spaczyć według swoich nie do końca ludzkich i właściwych zasad. Prawdą jest, że szybko wpadam we wściekłość. Zawsze byłem impulsywny, a teraz, gdy przyszło mi poznać jak głośne mogą być nad wyraz silne w mojej osobie instynkty, cecha ta tylko się wzmocniła. Wielu zarzuca mi skończoną arogancję i brak szacunku. Jak tu szanować marne i słabe kreatury, które wchodzą ci pod nogi i przeszkadzają w najmniej odpowiednim momencie? Nie będę nawet próbował ukryć swojej pogardy. Nie najlepiej radzę sobie też z przyjmowaniem rad, bo, nie bójmy się tego przyznać, nie znajduję potrzeby w wysłuchiwaniu jak ktoś głupszy ode mnie myśli, że wie więcej. Żyję na świecie dość długo, by nie potrzebować żadnej pomocy. W zasadzie w ogóle nie potrzebuję w moim życiu któregokolwiek śmiertelnika. Stanowczo zbyt szybko starzeją się i umierają, by był sens wiązania się z którymś na stałe. A przy tym zwyczajnie mnie denerwują, co w połączeniu z faktem, że nigdy nie grzeszyłem cierpliwością stanowi prawdziwie wybuchową mieszankę. Nie znam sprawiedliwości i honoru, bo w towarzystwie, w którym przyszło mi się obracać także nie uznaje się podobnych wartości. Dla jasności: nie przeszkadza mi to ani odrobinę. Jestem skrajnie niezależnym człowiekiem, który od lat wiedzie samotniczy tryb życia. Mówi się, że nie znam strachu. Może i jest to prawda, bo nie spotkałem na swojej drodze kogoś, kto byłby dla mnie większym zagrożeniem niż ja sam. Nie spotykam co prawda zbyt często ludzi zdolnych choćby wyglądać groźnie, bo miejscy bogacze rzadko są w stanie zrobić cokolwiek poza rzucaniem pustych pogróżek. Na szczęście jestem inny niż oni, choć przecież dla nich taki sam jak wszyscy. W przeciwieństwie do nich, moich gróźb nie powinno się lekceważyć. Nawet jeśli nie postrzegam czasu tak jak wszyscy i lata nie mają dla mnie wartości, jeżeli obiecałem, że cię zabiję, zrobię to bez względu na wszystko, a czy stanie się to za tydzień, rok czy sześćdziesiąt lat nie ma najmniejszego znaczenia. Nie zwykłem słynąć z litości i dobroci serca. Jestem po prostu kolejnym z łowców, wielokrotnym mordercą, który stulecia temu przestał liczyć swoje ofiary i nawet nie pamięta każdej z nich. Mordowanie nie jest czymś nad czym się zastanawiam, bo po co? Jeśli muszę zabić, po prostu zabijam i nie czynię z tego niepotrzebnej sztuki. Nie jestem chory jakkolwiek psychopatycznie nie brzmiałaby moja deklaracja. Jestem maszyną stworzoną do zabijania i zwyczajnie daje mi to satysfakcję. Uwielbiam też luksus w szerokim tego słowa pojęciu. Przywykłem do życia na wysokim poziomie i taki też poziom utrzymuję niezależnie od kosztów. Po wszystkim co przeżyłem należy mi się to. Trudno jednak przejrzeć co rzeczywiście sprawia mi radość, a co nie - jestem tym mrukliwym typem człowieka o szczątkowej mimice, który za swój naturalny wyraz twarzy uznaje lodowato zimną obojętność. Mimo wszystko nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych do zrobienia, a słowa takie jak ,,nie dam rady" zwyczajnie nie znajdują miejsca w moim słowniku. Jeśli czegoś chcę mogę to dostać i nic nie jest w stanie mnie powstrzymać. Dlaczego miałbym liczyć się z kimkolwiek, sam będąc istotą tak doskonale wyższą niż reszta? Z podobnego względu przestałem ufać komukolwiek dookoła. Nie jestem tym, który będzie bratał się z obcymi ludźmi. To nawet nie zupełnie kwestia upartego i nieprzyjemnego charakteru - raczej sprawa nabytej ostrożności. W tym świecie nie nikomu nie można ufać, a ci, którzy o tym wiedzą nie przeżywają rozczarowań. Nie bywam tchórzem, skoro wielu zarzuca mi przesadną pewność siebie, a nawet i narcyzm. Prawdą jest, że przemaszerowałbym przez salę pełną królów, sam zachowując się po cesarsku i oczekując należnego mi szacunku i posłuszeństwa. Takie sytuacje nie zwykły się jednak zdarzać ku mojemu niezadowoleniu. Mógłbym mówić jeszcze długo, nawet bardzo długo i wyliczać wszystkie moje liczne cechy. Zakończę jednak swój opis po ogólnym przybliżeniu tego, kim jestem. Cała reszta bez wątpienia wyjdzie na jaw, gdy pozwolą na to okoliczności.
Dziękuję, Raven. Dobrze sobie poradziłeś.
Kończmy już ten cyrk. 


Definiujesz całą moją osobę z pomocą tylko trzech krótkich utworów muzycznych? Nawet nie potrafię stwierdzić czy jestem tym bardziej zdumiony czy zirytowany.
Wybacz. Gdyby zależało to ode mnie miałbyś tu całą playlistę. Wiesz... Tak to jest, gdy...
Ani słowa więcej o tym jak to okrutnie wiążą cię wszelkie zasady. Przynajmniej to, co mnie reprezentuje trzyma jakiś poziom. Może i najniższy, ale zawsze.
 
Relacje z innymi postaciami
Jak wspominałem wyżej: nie potrzebuję nikogo, by być szczęśliwym. Mam wrogów, którzy mnie nienawidzą i obracam się w towarzystwie elit, wśród których jestem poważany. Nie są to dla mnie pojedynczy ludzie, którymi warto się interesować, tylko szare masy istnień, które egzystują gdzieś obok mnie.

  Inne

Raven?
Co jeszcze?
Garść ciekawostek o tobie. To już naprawdę prawie koniec.
No dobra... Więc co konkretnie cię interesuje?
Co jest takiego w balach, że tak chętnie się na nie wybierasz?
Jak dobrze wiesz należę do ścisłej elity elit tego miasta i nie jest to moje własne skrajnie wygórowane zdanie. Jak na młodego i przystojnego arystokratę przystało lubię wszelkie rozrywki, które oferuje mi życie towarzyskie, bo nawet jeśli gardzę ludźmi, przynajmniej się nie nudzę. Stąd tak chętnie biorę udział w najróżniejszych bankietach, galach, sztukach teatralnych - bo teatr jest sztuką piękną i wartą swojej ceny - czy właśnie balach. Lubię tańczyć, a dzięki niebywałej wytrzymałości mojej osoby, przetańczyć mogę znaczną część nocy. To bardzo dobry sposób, by poznać wiele interesujących kobiet, a one z kolei otwierają drogę szerszym wpływom. Dlatego właśnie jestem niezrównanym tancerzem, a ponieważ jestem starszy niż najstarszy tańczony na balach układ mogę pochwalić się znajomością wszystkich kroków każdego wariantu tańca. Przykładowo walca uczyłem się w czasach, gdy był to taniec powszechnie uważany za wulgarny i nieprzyzwoity. 
Powiedz o Ibraahilu.
Ibraahil to słowo oznaczające ,,Wygnańca". Nie muszę po raz drugi tłumaczyć dlaczego taki akurat wybór padł, gdy przyszło mi nazwać wykuty dla mnie miecz. Dość powiedzieć, że wiele światów przemierzyłem wzdłuż i wszerz, dzierżąc w dłoni półtoraka wdzięcznym imieniem Ibraahil. To niezawodny miecz, który wbrew wszystkiemu nigdy się nie wyszczerbił i nie stracił ostrości pomimo stuleci służby. Wiążą go potężne zaklęcia, których źródłem siły jest umiejscowiony w głowicy czarny diament, starannie przeze mnie ładowany nową energią.
Teraz ulubione zwierzę, proszę.
Lubię koty. Zupełnie bez związku z tym, że sam potrafię przybrać jego postać. Podoba mi się charakter tych zwierząt i sposób ich bycia.
I tylko koty lubisz...?
Doskonale wiesz, że nie znoszę wracać do tematu Arkana... Który był moim białym ogierem i jedynym prawdziwym przyjacielem, a któremu na moich oczach odrąbano łeb od korpusu. Możemy nie powtarzać tej historii po raz kolejny? Następnym razem powiem, że lubię róże... Będzie prościej.
Jasne, jeśli znajdziesz mi różę, która będzie jednocześnie zwierzęciem. Czyli, wracając do historii, której nie chcemy tu przywoływać, mówisz, że jazda konna jest twoim hobby?
 Mało powiedziane. Uwielbiam to bez reszty. Towarzystwo koni odpowiada mi bardziej niż ludzi.
Twój albinizm był zaplanowany?
Oczywiście. Sam chciałem, żeby tworząc to ciało, ktoś zepsuł jego DNA i obarczył mnie wadą genetyczną. Na pewno wszystko było zaplanowane i zgodne z moją wolą.
Cóż... Każdy chce od życia czegoś innego. Powiedz nam jeszcze o tym jak wygląda twoja biblioteka, bo wiem, że masz się czym chwalić.
Długo by gadać. Naprawdę długo i niezbyt ciekawie, jeśli ktoś nie jest zainteresowany tematem. Wystarczy powiedzieć, że kocham literaturę i nie ograniczam się do jednego tylko rodzaju czy gatunku, a ponieważ mam aż nadto czasu na wszystko czytam w zasadzie każdą książkę, która wpadnie mi w ręce i wyda się godna zainteresowania. Stąd moja - dwupiętrowa już i stale rosnąca - biblioteka stanowi najprawdziwszy raj na ziemi dla każdego zapalonego czytelnika. Zakładając, że ów czytelnikowi nie przeszkadzała by moja nadmierna obecność, bo zwykłem zaszywać się wśród książek przy każdej nadarzającej się okazji. Na półkach można znaleźć absolutnie wszystko od encyklopedii - ukazujących jak zmieniało się ludzkie postrzeganie świata na przestrzeni stuleci; doprawdy bezcenny skarb - przez prozę mnogich rodzajów aż po poezję czy dramaty. Największą dumą napawa mnie jednak nie różnorodność, co ilość bezcennych egzemplarzy ksiąg pochodzących nawet i z samych początków, gdy ludzie dopiero zaczynali tworzyć wspaniałe dzieła. Niektóre utwory uchodzą za zaginione lub bezpowrotnie utracone dla kultury, inne z kolei są tak rzadkie, że nie każdy potrafi uwierzyć w ich oryginalność. Osobiście mnie to uraża, bo w końcu każdą swoją książkę nabywałem niemal u źródła, nierzadko skupując jeszcze niewiele znaczące tytuły właściwie z ręki samego ich autora. Ręczę za prawdziwość mojej biblioteki własną głową.
Wytłumaczysz mi może fenomen twojego geniuszu kulinarnego?
Węch. Odpowiedzią, której szukasz jest szersza skala odbierania zapachów. To prawda, że ludzkie jedzenie jest dla mnie jałowe i przypomina nijaką, nieapetyczną breję, bądź papier. Żyję jednak dość długo na świecie, by sprawdzić się w roli zarówno arystokraty - co przypadło mi do gustu zgoła bardziej - jak i prostego mieszczanina. Stąd potrafię gotować i podobno wychodzi mi to zaskakująco dobrze. Bywa nawet, że sprawia mi to przyjemność. Sekretem jest więc odpowiednie dobranie przypraw i składników, by otrzymana mieszanina pachniała dokładnie tak, jak wtedy, gdy ktoś inny dobrze ją przygotował. No i wiele wyczucia także odgrywa swoją rolę.
Często chodzisz pijany, zdajesz sobie z tego sprawę?
Jak każdy, kto ma powody do tego, by przez chwilę nie pamiętać o rzeczywistości. Każdy ma swoje wady i słabostki, prawda? Najbardziej lubię drogie, czerwone wino i dobrą whisky. Niekoniecznie w tym samym momencie.
A może jeszcze...?
Wystarczy. Może kiedy indziej wrócimy do tej rozmowy. Teraz daj mi spokój. 

piątek, 8 grudnia 2017

Od Ciasteczka (CD Philipa) - Być upiorkiem z kapelusza


https://i.pinimg.com/564x/e6/1e/63/e61e637422a48d94212dd14d58da7729.jpg

     Ciasteczko był oburzony. Nie było to jednak takie najzwyklejsze i najprostsze oburzenie. Zdecydowanie nie, ponieważ oznaczałoby to raczej towarzyszące chwili, gdy ktoś nieopatrznie nastąpi ci na palce podszyte zażenowaniem oburzenie. Oburzenie z rodzaju tych, które gwałtownie się ulatniają i przechodzą tak jak się pojawiły: szybko, nagle i zupełnie niespodziewanie. Była to stanowczo za słaba i niewinna wersja tego uczucia, która zupełnie nie oddawała tego, co czuł w tej chwili Ciasteczko. Nie było to też oburzenie charakterystyczne dla kogoś, kto obserwował niegodne w jego mniemaniu zachowania i karygodny styl bycia. W końcu Chichotek nie był zrzędliwą staruszką czającą się z miotłą na dzieci sąsiadów, by z pomocą okrzyków i gróźb wbić do głów młodszego pokolenia właściwe wzorce zachowania. Znał osobę idealnie pasującą do tego opisu i za żadne skarby Fortheimu nie potrafił dopatrzyć się choćby cienia podobieństwa.
     Ciasteczko był raczej d o g ł ę b n i e oburzony, jakby całe jego niewielkie ciałko na raz wypełniło się tym uczuciem. W końcu bezczelny gigant miał dość odwagi, by złapać go w pułapkę. Mało tego! Śmiał WYNIEŚĆ go na zewnątrz jak jakiś bezrozumny przedmiot zatrzaśnięty w ciasnej pułapce kapelusza. Tak jakby Psikus był zużytą lalką, której należało się pozbyć. Jakby był intruzem! Czy tak traktuje się gości?  Giganci nigdy nie wiedzieli jak należy się zachować w towarzystwie małego Diabełka, co i rusz popełniając jakieś niewybaczalne gafy. Zasady dobrego wychowania były im zupełnie obce. Karczmarka nie była tu żadnym wyjątkiem. Kobieta, która przedstawiła się jako Eliza, miała jednak na tyle przyzwoitości, by nie wyrzucać Ciasteczka za próg. Nie wyglądała wprawdzie na zachwyconą jego niezapowiedzianą wizytą, ale zaakceptowała jego obecność na tyle, by nie zastawiać na niego sideł. Nazwała go nawet zaszczytnym mianem upiora, a zatem doceniała to, że się zjawił. W przeciwieństwie do giganta (będącego równie obcym w tym domu co sam Ciasteczko) noszącego na swojej głowie śmiertelną i okrutną pułapkę.
     Diabełek nawet nie chciał myśleć o tym jak straszny los spotkałby go wewnątrz kapelusza giganta. Pozostawiony w nieprzeniknionej ciemności mógłby spędzić długie godziny absolutnej samotności zanim w końcu zabrakłoby mu tlenu. Udusiłby się w swoim więzieniu, słysząc docierające z zewnątrz odgłosy życia miasta. Całkiem zapomniany w ciasnej klitce, będącej mu celą śmierci. Z czasem wewnątrz podniosłaby się temperatura, która uczyniłaby jego ostatnie chwile życia bardziej nieznośnymi. Był pewien, że zatęskniłby za wiatrem i otwartym niebem nad głową, a potem... Potem odszedłby w ostateczną ciemność. Czy tak właśnie wyglądało piekło?
     Miał nadzieję nie sprawdzać tego na własnej skórze.
     - Wam gigantom to się wydaje, że wszystko wam wolno. - rzucił z nieukrywanymi pretensjami, zakładając chude łapki na piersi.
       Chyba nieco tym nietaktownego giganta zaintrygował. W każdym razie Ciasteczko nie widział w oczach tamtego ani cienia wyrzutów sumienia. Bezczelny olbrzym przypatrywał mu się z ciekawością, a może i nawet konsternacją wymalowaną w spojrzeniu. I najwyraźniej sam nie wiedział co powiedzieć na swoją obronę. Jego strój nie pozostawiał Chichotkowi żadnych wątpliwości, że ma przed sobą najprawdziwszego łowcę czarownic. Do tej pory tylko czasami udało mu się zasłyszeć jakąś plotkę na temat członków owianego różną sławą Korpusu. Po raz pierwszy jednak był tak blisko któregokolwiek z łowców i zupełnie szczerze przyznał przed sobą, że nie był aż tak zawiedziony jak powinien być w tej sytuacji. Łowcy ubierali się naprawdę dziwnie i zupełnie niezgodnie z obowiązującą modą. Oczywiście Ciasteczko - nigdy nie noszący na sobie choćby namiastki prawdziwego ubrania - nie uchodził w tej materii za fachowca. Zauważał jednak pewne odstępstwa od pewnych często powtarzających się na ulicach wzorców, a więc coś na rzeczy musiało być.
       Diabełek nie miał jednak czasu na wbijanie nieruchomego wzroku w człowieka, który nawet nie raczył mu się przestawić. Jego uchodzące za martwe ślepka powinny zajęte być czymś zupełnie innym. Dlatego śmignął ponad głową łowcy i podleciał do uchylonego okna. Przystanął na parapecie i obejrzał się przez ramię, sprawdzając czy łowca go widzi.
      - Hej! - usłyszał jeszcze, gdy olbrzym z powrotem zlokalizował jego obecność. Gigant szybkim krokiem ruszył w jego stronę, chcąc zapewne znowu go schwytać. Może nawet w ten przeklęty kapelusz.
     Ciasteczko przecisnął się przez wąską szparę i znów wrócił do wnętrza, szczerząc ząbki w szerokim uśmiechu wyższości. Był szybszy niż wszyscy giganci kiedykolwiek mogliby być. Poderwał się do lotu i na powrót ukrył się wśród ziołowych girland. Tym razem nie zamierzał popełniać tego samego błędu co wcześniej. Psikus musiał zostać niewidzialnym znacznie dłużej. Zwłaszcza teraz, gdy łowca wiedział już kogo szuka. Nie oznaczało to bynajmniej grzecznego siedzenia między pachnącymi kwiatami, które aż nazbyt przypominały nieskończone połacie kwitnących łąk.
     Ciasteczko tęsknił za łąkami, jak każdy chochlik uwięziony w mieście. Wiedział, że nie wróci w znane sobie tereny, więc zadomowił się w Fortheimie. Nieważne jak bardzo uwierałaby go świadomość, że gdzieś tam za siódmą górą i rzeką czeka na niego jego domek w opuszczonej dziupli drzewa.
     Teraz mieszkam tutaj, upomniał sam siebie, kiwając łebkiem z pełnym przekonaniem, jestem chochlikiem cywilizowanym.
      Łowca w tym czasie zdążył wrócić do karczmy. Przystanął pośrodku sali i uważnie rozejrzał się wzdłuż biegnących pod sufitem girland.
     - Wrócił. - wyjaśnił krótko, skoncentrowany na bacznym obserwowaniu sufitu w odpowiedzi na dziwne spojrzenie Elizy. Kobieta uraczyła go niezbyt ładnym grymasem i wyrzuciła ręce w górę w geście bezradnej irytacji.
     - A mówiłam, że to upiór - westchnęła - Takich to się byle kapeluszem nie pozbędzie.
     Po tych słowach odwróciła się na pięcie i wyszła z pomieszczenia, zostawiając łowcę sam na sam z jego problemem. Diabełkowi zdawało się, że usłyszał bardzo ciche: ,,No wyłaź" rzucone bardziej do siebie niż do niego.
     Zgodnie ze swoim nowym planem nie drgnął nawet odrobinkę, nie dając łowcy żadnego punktu zaczepienia. W końcu nie poruszył nawet jednym listkiem, zerkając na sytuację na dole. Nie widział najlepiej ze swojego miejsca, więc trudno mu było dokładnie ocenić, gdzie jest łowca. Widział natomiast bardzo wyraźnie półkę, gdzie stały równiutko ustawione ręcznie malowane talerze. Wyglądały na bardzo cenne. Kto jak kto, ale Ciasteczko znał się na drogocennych przedmiotach. Ich strata zawsze bolała najbardziej.
     Talerze połyskiwały zachęcająco, oświetlone zbłąkanym promieniem słońca. Za każdym razem, gdy Diabełek odważał się wychylić nieco bardziej, by zlokalizować dokładnie, gdzie spodziewać się szukającego go łowcy, wyłapywał kątem oka błysk. Okropnie przyciągało to jego wzrok i niejako mu przeszkadzało. Nie potrafił myśleć, gdy coś tak go rozpraszało. Kusiło go niemiłosiernie ilekroć choćby zerknął w stronę półki.
     Nigdy nie szczycił się silną wolą.
     Z początku poruszał się bardzo ostrożnie, bez ustanku kontrolując czy łowca już go zauważył. Starannie wymierzał każde posunięcie, by nie poruszać żadnym zewnętrznym listkiem. Im bliżej był jednak upragnionego celu tym mniej przejmował się uważnym planowaniem. Koniec końców darował sobie zupełnie utrzymywanie w sekrecie swojej obecności i przemknął ku półce, swoim zwyczajem upodabniając się do niebieskiego mignięcia.
     Łowca wzdrygnął się w chwili, gdy pierwszy talerz z majestatycznym trzaskiem rozbił się na setki porcelanowych odłamków. Błyskawicznie się odwrócił tylko po to, by zobaczyć jak drugi talerz zsuwa się z półki. Naturalnie ludzkim odruchem rzucił się jeszcze w stronę bezbronnego naczynia w próbie ocalenia go przed straszną śmiercią z chochliczych łapek, ale z góry skazane to było na porażkę. Drugi talerz również dokonał żywota, a jego smutne szczątki wymieszały się ze szczątkami poległego brata.
      Ciasteczko złapał już za kolejny z talerzy oboma łapkami, przygotowując się do zrzucenia i jego, ale łowca choć w tym przypadku okazał się być szybszym i przycisnął talerz do ściany. Psikus daremnie próbował spełnić swój zamiar, łudząc się jeszcze, że zdoła wygrać z olbrzymem. Nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że gigantyczny człowiek nawet się specjalnie nie stara, a wręcz przeciwnie - sytuacja zdawała się go bawić.
     - Takie to śmieszne, co?! - fuknął ze złością, nadal desperacko próbując chociażby odrobinkę przesunąć talerz. I nadal kompletnie mu nie szło.
     - Rozgadany z ciebie chochlik - stwierdził łowca, wolną ręką odsuwając Diabełka od naczynia. Psikus w odpowiedzi odskoczył w tył i przeleciał ponad ręką giganta, znów uparcie przywierając do talerza.
     - Żaden chochlik! - zaprzeczył - Jestem upiorem! Daj mi robić co do mnie należy, gigancie bezczelny!
     - Wystarczy ,,Philip" - uściślił łowca z niejaką litością. Chichotek, nadal bezskutecznie szarpiący się z nieruchomym talerzem, musiał wyglądać znacznie śmieszniej niż by tego chciał. - A ty, oczywiście poza tym, że jesteś upiorkiem, nazywasz się jakoś?
        Psikus ostrożnie przystanął na półce i przekrzywił łebek, łypiąc na olbrzyma z dołu. Z natury rzeczy nie ufał tym, którzy chcieli nawiązać z nim kontakt. Nie raz i nie dwa ktoś bawił go rozmową tylko po to, by podstępem zwabić go w pułapkę. Ciasteczko był znacznie mądrzejszy i od dawna nie ulegał takim zagraniom. Łowca Philip już raz zatrzasnął go w uwięzieniu, a Diabełkowi nie spieszyło się do szybkiej powtórki.
     - Ciasteczko. - odpowiedział w końcu, pilnując, by jego głosik zabrzmiał niemożliwie wręcz niechętnie i podejrzliwie. Zamrugał powoli ślepkami i cofnął się o krok. A potem o jeszcze jeden i kolejny, gdy nie spotkał się z żadnym protestem.
     - Ciasteczko - powtórzył łowca Philip - Naprawdę?
     - A wyglądam jakbym żartował? - Chochlik po raz kolejny w towarzystwie giganta założył łapki na pierś.
     A potem jego wzrok przyciągnął ruch przy drzwiach karczmy. Wiedziony instynktem spojrzał w tamtą stronę i dojrzał puchaty, dumnie uniesiony koci ogon znikający mu z oczu za stołem. Natychmiast zapomniał o łowcy (który najpewniej właśnie w tym momencie zasadzał się na niego z tym swoim śmiercionośnym kapeluszem) i czekających na rozbicie talerzach. Do budynku dostał się bowiem kocur. Koty, choć przeznaczone do czego innego nigdy nie miały oporów przed próbami zjedzenia chochlika. Były bardziej niebezpieczne niż nawet i kapelusz łowcy Philipa.
     - KOT! - pisnął, niemal natychmiast wyskakując w powietrze. Schronienie znalazł między jednym i drugim piórem zdradzieckiego kapelusza łowcy. I ani myślał dać się przegonić, póki istniało zagrożenie byciem zjedzonym na przystawkę.

Philip? Powodzenia z futrzakiem :3

piątek, 17 listopada 2017

Od Ekateriny (CD Huginna i Muninna) - Ruiny

     Ekaterina wpatrzyła się w dwa posilające się ptaki i przekrzywiła lekko głowę. Była niemal pewna, że zarówno kruki jak i Rauer lada chwila usłyszą odgłos pracujących na pełnych obrotach trybików przeskakujących w jej głowie. Przede wszystkim zastanawiała się nad tym jakim prawem Huginn z Muninnem mogą wiedzieć o wszystkim w mieście, skoro są tylko dwójką kruków i poza tym, że wyglądali nieco mniej ptasio niż powinni raczej się nie wyróżniali. Chociaż co ona mogła o tym wszystkim wiedzieć. Szeroko zakrojona magia nigdy specjalnie jej nie interesowała, a rozmawiające ze sobą Myśl i Pamięć z całą pewnością mogły nosić etykietkę istot magicznych. Były więc daleko poza kwalifikacjami Katy.
     - Skoro wiecie o wszystkim o czym warto wiedzieć w tym mieście... - zaczęła ostrożnie, z wyjątkową dokładnością dobierając kolejne słowa - Dlaczego nie współpracujecie ze strażą? Wielu przestępstw dałoby się uniknąć dzięki takiej współpracy.
     Jeden z ptaków przerwał pochłanianie swojego podarunku i zerknął na nią jednym okiem. Ekaterinie przez chwilę mignął słabo widoczny odcień ciemnej czerwieni, gdy światło padło na kruka pod odpowiednim kątem. Nie miała jednak pewności czy aby jej się to nie przywidziało, więc zdecydowała się nie przypisywać tej cechy dziwnemu krukowi, dopóki nie zyska co do niej absolutnej pewności.
     - Nie lubimy mieszać się w nie nasze sprawy - stwierdził od niechcenia. 
   - Śmiertelnicy sami powinni rozwiązywać swoje problemy - dodał drugi, tym samym sugerującym oczywistość odpowiedzi tonem.
     - Ale... - zaczęła Kata. Urwała jednak uświadomiwszy sobie, że nie ma na podorędziu żadnego sensownego argumentu i zmarszczyła brwi skonsternowana. - Nie rozumiem tego waszego sposobu bycia. - przyznała w końcu ze zrezygnowanym westchnięciem.
     Na wargach Rauera zatańczył rozbawiony uśmieszek. Znał Ekaterinę na tyle, żeby spodziewać się podobnego przebiegu rozmowy. Centaurzyca każdą nowo zdobytą wiedzę w miarę możliwości przekładała na przydatność w swojej pracy. Rauer pokusił się kiedyś nawet o stwierdzenie, iż stanowi to jej ulubione hobby zaraz po łapaniu wszelkiej maści bandziorów, a ona nie zaprzeczyła jednoznacznie, więc uznał to za jasny znak, że nie pomylił się w ocenie. Ekaterina i jej służba były ze sobą nierozerwalnie złączone w ten niezwykle fascynujący sposób, gdzie człowiek nie ma pewności jak daleko posunie się obserwowany w obronie własnego celu życia. A Rauer nie miał ochoty sprawdzać na ile sposobów można człowieka skrzywdzić naginatą.
     Kata w tym czasie zdążyła wypytać Huginna i Muninna o inne nurtujące ją pytania. Jej mina świadczyła o tym, że ani na jedno z nich nie otrzymała w pełni satysfakcjonującej odpowiedzi. Przeczesała palcami blond włosy i założyła kilka luźniejszych pasemek za uszy. Na twarzy miała wymalowane coś, co bardzo blisko graniczyło ze zmartwieniem.
     - Powinniśmy wracać do pracy - zakomunikował któryś z ostatnich przechodzących w pobliżu strażników. Cały budynek został gruntownie przeszukany, zbadany i zabezpieczony. Nie było już powodów dłużej w nim tkwić.
     Ekaterina w odpowiedzi machnęła strażnikowi ręką na znak, że przyjęła polecenie do wiadomości. Przestąpiła z kopyta na kopyto, zerkając to w stronę wyjścia, to znów na kruki. Nie chciała ich zostawić, bo podświadomie rozumiała, że ich drogi najpewniej jeszcze długo się przetną. Nie miała gwarancji czy Cisi Obserwatorzy w ogóle zechcą po raz kolejny ją odnaleźć.
          Powinnam sobie darować, uznała niechętnie, w końcu podejmując decyzję. Niestety konieczność rzadko szła w parze z jej stylem działania. Ekaterina jak jedna z niewielu rozumiała aż nazbyt dobrze, że ścisłe przestrzeganie regulaminów ogranicza bardziej niż cokolwiek innego. Cała jej legendarna skuteczność oparta była przede wszystkim na umiejętnym naginaniu wszystkich świętych zasad służby miastu. Nie zaszłaby tak daleko, gdyby polegała wyłącznie na zdrowym rozsądku służbistki.
     - Macie moje najszczersze podziękowania. Straż wam tego nie zapomni - oznajmiła nieco zbyt oficjalnie i odchrząknęła dyskretnie dla poprawy tonu głosu - Rauer, zbieraj się.
     Rauer dotychczas oparty o parapet, odepchnął się od niego i stanął prosto. Na jego ustach igrał na wpół litościwy, rozbawiony uśmieszek skierowany do nikogo innego jak centaurzycy. Młodszego stażem strażnika jej postawa musiała ogromnie bawić. Ekaterina zawsze sprawiała wrażenie jakby... innej. Myślała inaczej niż rodowici Fortheimczycy, zachowywała się inaczej, a nawet mówiła w sposób, którego nie dało się dopasować do żadnej z dzielnic miasta. Nieważne jak bardzo by się nie starała i tak była kimś obcym. Miała świeże i skrajnie nieoczywiste spojrzenie na wiele spraw, ale też nie wyłapywała niektórych oczywistych dla wszystkich sensów. Rola Cichych była tego doskonałym przykładem.
     - Centaura woła obowiązek. - zakrakał Muninn. Swoje słowa kierował jednak bardziej do swojego opierzonego kompana niż do dwójki strażników. Po drożdżówce nie został nawet najmniejszy ślad.
     - A to zupełnie do nich niepodobne - zgodził się z nim Huginn.
     - Skąd wy możecie to wiedzieć? - Kata uniosła brwi w geście zaskoczenia.
    - Bo oni wiedzą wszystko - odparł Rauer z coraz bardziej oczywistym rozbawieniem wbrew woli wykrzywiającym mu wargi w niestosownie szerokim uśmiechu.
     - To niemożliwe - zaprzeczyła centaurzyca, kręcąc głową dla wzmocnienia swoich słów. - Nikt nie może wiedzieć wszystkiego.
     - Mało jeszcze widziałaś - rzucił Myśl w odpowiedzi.
     - Podczas, gdy masz większe zmartwienia na głowie. - przypomniał drugi kruk.
     Tym razem to Rauer nieco się zdziwił. Ekaterina uśmiechnęła się, będąc niezmiernie dumną z siebie - przynajmniej w tej kwestii się nie pogubiła.
     - Chodzi o ten dok. Jeśli to nie złodzieje zastawili pułapkę, ktoś inny musiał to zrobić.
   - Dokładnie - potwierdził Huginn i najzwyczajniej w świecie przygładził dziobem pióra na piersi, sprawiając, że zabłyszczały przyjemną dla oka aksamitną czernią.
     - Odpuść sobie, Kata... - westchnął Rauer, posyłając ptakom spojrzenie mówiące: ,,I coście najlepszego zrobili?" - Odpowiednie organy zajmą się śledztwem. Nie musisz robić wszystkiego sama...
     Ale Ekaterina niezbyt dokładnie słuchała jego tyrady. Rauer mógł sobie mówić co i ile chciał. Nie był jej przełożonym, a jedynie człowiekiem nieco niższym w hierarchii, wobec czego byli sobie niemal równi (co prawda jedynie w sensie przenośnym, patrząc na wysokość końskiego kłębu). Nie musiała go słuchać, ani traktować jego sugestii nazbyt poważnie. Miała swój własny rozum i była zupełnie pewna, że potrafi zrobić z niego właściwy użytek, a pozytywnie rozwiązana sprawa z tajemniczym składem prochu była jedynie przyjemnym skutkiem ubocznym.
     - W ogóle mnie nie słuchasz! - zarzucił jej w końcu, gdy z zamyśloną miną ruszyła w stronę, gdzie jeszcze do niedawna stały beczki z prochem. Huginn poderwał się z parapetu i przeciął szerokość hangaru, by przysiąść na jednej z porzuconych wewnątrz zbutwiałych skrzynek. Muninn dołączył do niego chwilę później.
      - Słyszę każde twoje słowo - rzuciła w końcu, posyłając Rauerowi krótkie spojrzenie przez ramię, a potem na powrót skupiła się na badaniu okolicy. Musiało być coś, co przegapiła. Nawet jeśli nie w środku, to na zewnątrz, ale gdzieś jakiś ślad zostać przecież musiał. Z doświadczenia wiedziała, że nikt nie popełnia zbrodni doskonałych, a każdy plan musiał mieć jakieś luki. Dotychczas Fortheim nie gościł żadnego niemożliwego do złapania przestępcy i stan ten miał utrzymać się jeszcze długo. Tak długo jak Ekaterina stała na straży nie było mowy, by w mieście działo się gorzej niż powinno.
     - Może i słyszysz, ale na pewno nie słuchasz. - oznajmił cierpko Rauer.
     - Niewielka różnica... - Kata przytupnęła mocniej niż było to konieczne. Zupełnie nie pasowało to do obojętnego tonu jej głosu, a mimo wszystko po okolicy rozniosło się satysfakcjonujące, głuche łupnięcie kopyta w drewno. Dźwięk o tyle interesujący, że zasypana trocinami podłoga doku powinna być wyłożona kamieniem.
     Rauer jęknął błagalnie i złożył dłonie jak do modlitwy, gdy Ekaterina posłała mu triumfujące spojrzenie. Jeżeli faktycznie udało jej się namierzyć klapę w podłodze oznaczało to ni mniej, ni więcej, że musiałby tam zejść i bardzo dokładnie się rozejrzeć. Centaurzyca stanowczo nie przepadała za drabinami, a te z identyczną niechęcią utrudniały jej życie. Paradoksalnie właśnie w obliczu takiej przeszkody była zupełnie bezradna i zmuszona korzystać z pomocy dwunogów, co zdawało się ani trochę jej nie drażnić.
     - Uśmiechnij się. Wyobraź sobie ile zyskasz na odkryciu tej tajemnicy - zachęciła go pogodnie, uprzątając zalegające wszędzie wióry aż w końcu odsłoniła całą powierzchnię sprytnie zakamuflowanych drzwi. Kto szukałby przejścia pod ogromną stertą beczek i stertą trocin? Wydawało się to być kryjówką idealną. Prawdopodobnie strażnicy nigdy nie odkryliby tajnego przejścia, gdyby nie interwencja Myśli i Pamięci. Kruki po raz kolejny okazały się być nieopisanie pomocną dwójką.
     Rauer zmarszczył sceptycznie brwi, poprawił jeden z naramienników i sprawdził czy średniej długości miecz - standardowa broń oddelegowanej do sprawdzenia doku grupy - nie blokuje się przy próbach jego wyciągnięcia. Nie był zachwycony samotną wycieczką w podziemia, a Kata to rozumiała. Nie mogła mu jednak ułatwić zadania. W końcu mężczyzna zdecydował się podejść bliżej i zaczekał aż Ekaterina podniesie ciężką klapę w podłodze. Centaurzyca dawno temu udowodniła, że niewielu mężczyzn dorównuje jej siłą, więc nigdy nikomu nie przyszło do głowy, by sugerować jej wyręczenie w wysiłku fizycznym. Takie propozycje padały jedynie wówczas, gdy ktoś chciał ją zdenerwować.
     - Droga wolna - stwierdziła do wtóru upadającej ciężko drewnianej konstrukcji. Ściany doku jakby zadrżały od hałasu, a z górnego piętra na ich głowy posypały się drewniane wióry. - Nie zabaw tam za długo.
     - A żeby cię pchły oblazły... - mruknął Rauer, gramoląc się po drabinie w dół.
     Ekaterina odprowadziła go spojrzeniem aż w końcu strażnik zniknął jej z oczu. Machnęła ręką na kruki, zachęcając je do opuszczenia razem z nią doku. Ściany z ledwością podtrzymywały ostały się w całości, względnie solidny sufit i niebezpiecznie było przebywać wewnątrz zbyt długo. Budynek doku nadawał się wyłącznie do rozbiórki. Zwłaszcza, że znaczna jego część mogłaby zostać bez trudu zalana, gdyby w którymś momencie nie wytrzymały wrota oddzielające wnętrze doku od morza. Co prawda nikomu raczej nie przychodziło do głowy, by schodzić do wnętrza przeznaczonego dla łodzi suchego basenu, ale i tak łatwo było o głupi wypadek.
     - Twój kolega jest w niebezpieczeństwie - stwierdził w końcu jeden z kruków. Razem z Ekateriną i swoim nieodłącznym towarzyszem czekali niedaleko drzwi wejściowych na powrót Rauera. Kata nie potrafiła odwrócić wzorku od budynku, usilnie coś analizując.
     - Jest doświadczony... Poradzi sobie - zapewniła.
     - Ale z naturą jeszcze nikt nie wygrał. - odparł Pamięć.
     - Dlaczego Rauer miałby się z nią mierzyć...?
    Pytanie to zawisło na chwilę w powietrzu, równolegle do jęku drewnianych podpór podtrzymujących dach. Ekaterina zamarła w bezruchu, natychmiast koncentrując całą uwagę na górnej części budowli. Otworzyła szeroko oczy i zastrzygła długimi uszami, wyłapując coraz więcej protestów konstrukcji.
     - Odsuńcie się od doku! - krzyknęła, momentalnie zrywając się do galopu w stronę swoich towarzyszy. Strażnicy nie zadawali zbędnych pytań. Ekaterina kazała im uciekać, więc wszyscy rzucili się do ucieczki. Nie alarmowałaby ich, gdyby nie miała dobrego powodu.
     Budynek w tym czasie zdążył zakołysać się niebezpiecznie w posadach. Trzasnęły podtrzymujące strop belki, a ściany zapadły się do środka jakby ktoś zniszczył domek z kart. Nad okolicę wystrzeliła chmura pyłu i trocin. Tylko jedna ściana pozostała na swoim miejscu, a i ona niebezpiecznie się przechyliła ku środkowi. Dok przeszedł do historii na oczach skulonych pod fasadami portowych sklepików strażników. Także i Katy, która z mocno bijącym sercem myślała tylko o jednej rzeczy.
     - Są wszyscy? - spytał ktoś.
     Pokręciła przecząco głową.
     - Rauer został. - odpowiedziała cicho.
     - Rauer?! Gdzie?!
     Wskazała palcem na ruiny doku. Kilku strażników zaklęło głośno, od razu spisując swojego towarzysza na straty. Może przeżył? Może nic mu nie jest? Nie wiedziała czy może pozwolić sobie na taki optymizm. Była jednak pewna, że znajdzie sposób, by dostać się pod dok. Musiała pomóc Rauerowi, jeśli żył lub wydostać stamtąd jego ciało, gdyby mu się nie poszczęściło. Dopiero wtedy będzie mogła odszukać tych, którzy zastawili pułapkę. I wszyscy oni słono zapłacą.
Kruki? Piękne to może i nie jest, ale za to powiało dramatyzmem!

piątek, 10 listopada 2017

Sargent


When the day breaks
When the sun burns
When the night comes freezing our world
Let's go find what is waiting
At the end of everything

Opis
         Pozwól, że opowiem Ci pewną historię. Nie będzie ona żadną baśnią, czy legendą, chociaż łącząc i przeplatając ze sobą fikcję z życiem mogłaby przez pomyłkę zostać uznana za którąś z nich.
   Podejdź więc bliżej, a opowiem Ci o falach, sztormach, o dźwięku zanurzanych wioseł i o szeleście targanej wiatrem bandery. Musisz jednak zachować cieszę i wsłuchać się dokładnie w to, co mówię, albowiem inaczej nie usłyszysz melodii, którą śpiewa Ci do ucha wzburzone morze.
   Zanim jednak przejdziemy do faktycznej części opowieści, porozmawiajmy przez chwilę o pragnieniu, dobrze? Porozmawiajmy o Twoich marzeniach, o Twoim świecie, o tym, co jest dla Ciebie najcenniejsze i co daje Ci szczęście, chociaż doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że w każdym momencie jest w stanie pochłonąć Cię w całości. Nie zabiorę Ci dużo czasu, obiecuję.
   Mam jeszcze jedną jedyną, ostatnią prośbę. Cokolwiek masz teraz przed oczami, o czymkolwiek sobie pomyślałeś, cokolwiek nie byłoby Twoim dającym Ci życie skarbem, proszę, niech na ten krótki czas przybierze formę morza. Niech przypomina spienione fale i statki, kołyszące się na wodzie.
   Spokojnie, wytrzymaj, bo już prawie kończymy. Teraz jedynie musisz sobie wyobrazić, że ktoś Ci tą cenną rzecz odbiera. Zabiera, wyrywa, pozbawia Cię dotychczasowego życia, skazując na długą, bo aż sześcioletnią tułaczkę, tak samo jak lata temu pewną piratkę, pozbawioną statku i załogi, los wtrącił do więzienia, a po ucieczce zmusił do długiego życia na stałym kontynencie, nie raz naprawdę daleko zdecydowanie za daleko od jej ukochanego oceanu. Ale o tym za chwilę, zacznijmy wszystko pomału. Najlepiej od początku. Wróćmy więc do obiecanej historii.
      Nikt tak naprawdę nie wie jak, przez kogo, ani nawet skąd na świat przyszła dziewczyna, która, jak to mawiają ludzie w niektórych portach, koloryzując przy tym niemal każde słowo „już od małego była niczym ludzki odpowiednik spienionych grzbietów potężnych fal słonego, jak ona sama oceanu”. I chociaż porównywanie piratów do morza wydaje się aż zbyt oczywistym zabiegiem, to z wiadomych powodów w przypadku większości korsarzy zdaje ono egzamin. Jednak, kiedy żeglarze, określani często jako ludzie niesamowicie zmienni, porównywani są do raz spokojnych, a raz wzburzonych wód, Thalia Sargent przez całe swoje życie pozostaje nieokiełznanym i silnym sztormem. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy większą winę ponosi za to wygląd, charakter, czy profesja kobiety, ale stanowcza większość ludzi, która miała ze Szkwał do czynienia (mowa tutaj nie tylko o mieszkańcach Dal-virii, czy Fortheimu, ale przede wszystkim stałych bywalcach przeróżnych, odległych miast portowych) szczerze wątpi w jej człowieczeństwo. Bardzo słusznie z resztą, chociaż zdecydowanie mniej słuszne w tym wypadku jest okrzykiwanie piratki pomiotem diabła, przy czym dziewczyna za każdym razem z wielkim bólem zmuszona jest przyznać, iż to niestety nie tę drogę obrały jej korzenie. 
   Nazwisko Sargent zdążyło się już zapisać na kartach historii nie jednej krainy, choć nigdzie jeszcze nie zostało ono okryte dobrą, albo chociażby nawet i neutralną, nikomu nie wadzącą sławą. Thalia znana była już jako samozwańcza kapitan Przeklętej Syreny- okrętu skradzionego z królewskiego portu w Dal-virii, uciekinierka z castelijskiego więzienia, a także nieformalna i formalna członkini królewskiego klanu Orłów z Ikramu. Zyskanie tego ostatniego stanowiska na pewien czas zapewniło jej swego rodzaju immunitet i gwarancję, że nikt nie połączy jej nazwiska z poszukiwanym wizerunkiem piratki, chociaż aż trudno uwierzyć, że nawet przez krótki czas, komuś wyglądającemu tak podejrzanie jak ona udało się wcielić i żyć życiem osoby tak innej (i, nie oszukujmy się, zdecydowanie ważniejszej w społeczeństwie), nie zamieniając w swoim bezpardonowym zachowaniu i zdecydowanie nie eleganckim, ani nawet kobiecym ubiorze, czy manierach absolutnie niczego. 
   Chyba nikogo specjalnie to nie zaskoczy, jeśli powiem, że osobie, która od małego wychowywana była na kołyszącym się pokładzie okrętu, wśród piratów, korsarzy i złodziei, długoterminowa praca nie tylko w imię prawa, ale także pod patronatem samego króla nie wydawała się wymarzonym pomysłem na życie. To nie tylko przez swój głupi upór, ale przede wszystkim z powodu „dumy zawodowej” kobieta w porę zrezygnowała z przynależności do klanu, nim jej prawdziwa tożsamość zostałaby zdemaskowana, choć fakt, iż przypadkiem udało jej się zrobić odpowiednią rzecz w odpowiednim czasie można uznać jedynie za szczęśliwe zrządzenie losu. W innym wypadku Sargent groziłoby podzielenie losów Szarego, a co za tym idzie, otarcie się o skończenie swojego burzliwego, niepoważnie chaotycznego życia w wieku dwudziestu ośmiu lat. Szkwał nawet nie potrafi sobie wyobrazić, jak ogromny kawałek życia przemknąłby jej przed oczami, gdyby oboje wraz z Prześladowcą zostaliby zmuszeni czekać w celi do końca swojego procesu. Szczerze powiedziawszy, był to ten jeden z niewielu momentów, w których jej ośli upór jak raz faktycznie wniósł coś dobrego, chociaż skłamałabym mówiąc, iż kobieta omieszka się używć go jako przykładu, potwierdzającego jej geniusz stratega przez najbliższe lata. Gdyż Thalia Sargent może sobie i być plugawym piratem, albo kapitanem (po raz kolejny) bez załogi, ale koniec końców jest również kobietą, co oznacza, że podczas kłótni nawet ona nie oprze się rozdrapywaniu starych ran i wypominaniu biedakowi, któremu przyszło wdać się z nią w dyskusję, jak to nieomylne potrafi być jej przeczucie i instynkt samozachowawczy.
   Można dostrzec u niej swego rodzaju dualizm osobowościowy, jednak ukazuje się on dopiero po znacznie lepszym i zdecydowanie bliższym poznaniu panny Sargent. Owszem, kobieta na zawsze pozostanie dziką, ponad wszystko ceniącą niezależność osobą, jednak z czasem ta groźna, budząca respekt pani kapitan zacznie powoli ustępować miejsca wygadanej i niezwykle towarzyskiej Thalii, siejącej zamieszanie raczej z winy niekontrolowanego talentu wpadania w kłopoty i ściągania na siebie niebezpieczeństwa, niż z chorego pragnienia ujrzenia świata w płomieniach, chociaż zapewne nie jedna opowieść dotycząca tej piratki może całkowicie przeczyć moim słowom. Z resztą, to właśnie te wszystkie portowe historie (żeby tylko nie użyć słowa plotki) są główną przyczyną tak drastycznych zmian w zachowaniu Szkwał. Jeśli młody żeglarz usłyszy z ust tak wielu starszych i bardziej doświadczonych kompanów jakim to okrutnym i nieprzewidywalnym potworem jest brunetka z charakterystyczną, bordową bandanką we włosach i zadowolonym z siebie, zbójeckim uśmiechem drapieżnika, po spotkaniu twarzą w twarz z Sargent będzie widzieć w niej najgorszego z piekielnych pomiotów, nawet gdyby piratka jedynie zapraszała na herbatę. Charakterystyczną cechą, o której na pewno nie wspomni wam żaden wilk morski, a tym bardziej dwór, strażnicy, ani ludzie, którzy nie mieli do czynienia z Thalią na dłużej, niż na czas, pozwalający wykrzyczeć pod jej adresem serię barwnych wulgaryzmów jest… dziecinność. Nie mowa tutaj o naiwności, czy braku życiowych doświadczeń, a beztroskim życiu niczym się nieprzejmującego, wolnego ducha, wiecznie podekscytowanego wszystkim, co nowe, ciekawe, albo po prostu niebezpieczne. Szkwał wydaje się wiecznie balansować na granicy między odwagą, a brawurą i skończonym kretynizmem, jednak jej zamiłowanie do ryzyka wiąże się z żyjącym w kobiecie wiecznie głodnym duchem przygody, oraz ogromną wiarą w samą siebie.
   Ta piratka zdecydowanie należy do wąskiego grona osób, które nie potrafią się zmienić i bez względu na wiek, stanowisko, czy sytuację życiową, po prostu pozostaną tą najbardziej irytującą, chaotyczną, ekscentryczną, ale i najszczerszą wersją siebie. I chociaż udało jej się uciec z Dal-virii przed ścigającym ją przeznaczeniem, szczerze wątpię, by swoje życie w Fortheim zaczęła w zupełnie inny sposób, wyciągając wnioski z popełnionych wcześniej błędów. Oczywiście, jeśli Szkwał nie powinie się noga, istnieje spora szansa, że cień jej wcześniejszego życia nie chwyci ją za szyję.  

Song Theme

Relacje z innymi postaciami
      Jak po wcześniejszym opisie można łatwo wywnioskować, Thalia Sargent nie należy do osób, o których nie sposób nigdy niczego nie usłyszeć, a tym bardziej, o których nie można by łatwo zapomnieć, nawet po jednym, krótkim spotkaniu. Dziewczyna posiada niesamowity talent (albo strasznego pecha- wszystko zależy od punktu widzenia) do szybkiego zapadania w pamięci, choć nie da się ukryć, iż jej wizerunek niezwykle rzadko przywołuje jakiekolwiek pozytywne wspomnienia. Szkwał nie tylko przywykła do obracania się w dużym gronie osób (znajomych lub całkowicie obcych, dla niej nie ma to absolutnie żadnego znaczenia), ale jako kapitan niejednego statku, także do bycia w centrum uwagi i nie raz można odnieść wrażenie (z resztą, jak najbardziej słuszne), iż żadna z tych rzeczy nigdy nie stanowiła dla niej żadnej przeszkody. Kobieta jest niezwykle towarzyska i nigdy nie wzgardziłaby grupą wesołych kompanów do podróży, jednak nie oznacza to, że jest ufna, albo tym bardziej, naiwna. Owszem, chociaż Thalia sprawia wrażenie dużo pogodniejszej, niż głoszą opowieści, to w rzeczywistości potrzebuje mnóstwa czasu, aby nabrać zaufania do drugiego człowieka... chociaż nawet brak zaufania nie przeszkadza jej w traktowaniu nieznajomych jak dalszych krewnych- z nutą sympatii i niewinnej pogardy. Mimo wszystko, ze względu na swoją ekscentryczność i brak zahamowań, Sargent zwykła raczej odstraszać, niż przyciągać ku sobie ludzi, chociaż od wielu lat stanowi prawdziwy magnes na wszelkie dziwadła tego świata (Czego Pan Szary jest najlepszym przykładem!- dodała z dumą Thalia).
   Jeśli o kwestie sercowe chodzi, to nie będę ukrywać, że panna Sargent nigdy nie sprawiała wrażenia szczególnie skrępowanej naruszaniem przestrzeni  osobistej, czy to cudzej, czy własnej, uwielbiając igrać zarówno z mężczyznami, jak i kobietami. Jednak, chociaż prowokacyjne zachowania najwyraźniej zdążyły jej wejść w nawyk, to pewnie zadławiłaby się własnym śmiechem, gdyby ktokolwiek chociaż zasugerowałby jej rozglądanie się za poważnym związkiem. Poza tym, jaki rodzaj miłości może złapać i opleść pirackie serce? Serce człowieka, którego życie naznaczone jest szeregiem cudzych śmierci, a którego bogactwo jest cudzym majątkiem? Człowieka, który bez przerwy poluje, aby nie zostać upolowanym, człowieka zrodzonego z fal i zawsze biegnącego pod wiatr. Osoby, której przeznaczeniem może być jedynie zapomniany, bezimienny grób, pozostawiony w odmętach oceanu lub pętla z szorstkiego, grubego sznura, owinięta dookoła szyi. "Moje serce jest czarne jak bandera, pod którą ja, pirat, pływam. Tak czarne jak nieskończone głębie mojego oceanu. Ale nawet czarne serce potrafi kochać."
   Nikt jednak jeszcze nie odkrył, jakiego koloru jest serce Sargent.

Inne
 - Jak można się łatwo domyślić, kobieta mająca na karku lata (a nawet dekady!) morskich podróży, nie okaże się wielką entuzjastką postępu, od którego tak głośno nie tylko w Fortheim. Właściwie nie przeszkadza jej sam rozwój technologiczny i łączące się z nim udoskonalenia, których nie spotkała ani w Dal-virii, ani w żadnym innym mieście, państwie, czy krainie, którą kiedykolwiek odwiedziła. Jedyna rzecz, która z owym postępem się niestety wiąże i której właśnie ze względu na swoją profesję nie jest w stanie znieść, są te przeklęte okręty powietrzne. Najgorsze jest jednak to, że mimo czystej niechęci skierowanej w stronę latających maszyn, kobiecie coraz trudniej ukrywać ciekawość, wiążącą się ze spędzeniem czasu na pokładzie takowego statku.
 - Ponieważ nieszczęścia zwykły chodzić parami, Szkwał od wielu lat w każdej podróży towarzyszy jej najwierniejszy kompan i zarazem najgorszy koszmar, z jakim kiedykolwiek zmuszona była żyć. Mowa tutaj o niewielkiej, aczkolwiek niezwykle podstępnej małpie kapucynce, Dexterze, która razem z Sargent przypłynęła z Dal-virii do Fortheimu i najwyraźniej, mimo wzlotów i upadków w "relacji" między nimi, ta wredna istota nie ma zamiaru zostawić swojej pani. Lata znoszenia siebie nawzajem pokazały, że chociaż oboje siebie nienawidzą, najwyraźniej są na siebie skazani.
 - Skoro jesteśmy już przy zwierzęcych towarzyszach podróży, chociaż Szkwał nieporównywalnie bardziej odpowiadają okręty, niż wierzchowce, to w swojej pirackiej karierze dorobiła się dwóch koni- mięsożernej kelpii, która przez wiele lat pływała razem z Przeklętą Syreną i którą piratka straciła wiele lat temu, razem z okrętem i całą załogą, oraz ośmionogiego ogiera, którego jej i Prześladowcy udało się uwolnić z targu, handlującego nielegalnie magicznymi zwierzętami. I chociaż przeżyła z tym potworem kilka ładnych lat przygód i podróży, nie czuła potrzeby zabierania ze sobą tego dziwadła w morską podróż. I takim oto sposobem, Szkwał pozbyła się kolejnego, nadnaturalnego wierzchowca.
 - Chociaż po stracie swojego okrętu i załogi, Sargent przez długie sześć lat życia na lądzie zżerała tęsknota za oceanem i morskimi przygodami, tak po ucieczce z Dal-virii i ponad trzyletniej, morskiej podróży ku Fortheim, nauczyła się żyć i czuć na stałym lądzie prawie tak komfortowo, jak na pokładzie pirackiej łajby. Do tego stopnia, że była w stanie kupić niewielkie mieszkanie w Fortheim, oczywiście tuż przy porcie, tak aby, jeśli tylko nadarzy się taka okazja, w każdej chwili móc z powrotem znaleźć się na otwartych wodach oceanu. Odradzałabym jednak nazywania jej emerytowaną piratką, to chyba najgorszy i najprostszy sposób zrobienia sobie nowego wroga.

niedziela, 5 listopada 2017

Od Philipa - Upiór w kapeluszu

        - Upiór? - powtórzył z niedowierzaniem Akhme. W jego głosie dało się słyszeć coś na kształt rozbawienia. W przypadku białopiórego szermierza było to zjawisko tak rzadkie, jak deszcz w porę żniw.
  Philip nie miał mu tej reakcji za złe. Sam parsknął śmiechem wprost w twarz pośrednika, nie umiejąc znaleźć dobrych słów w odpowiedzi na treść zawiadomienia. Cała niedorzeczność sytuacji polegała na tym, że w Fortheimie od ponad dekady nie było przypadku agresywnego upiora. Większość Korpusu nie miała problemu nawet z duchami, a te zdarzały się tylko odrobinę częściej od jesiennego gradobicia. Licho i jego rówieśnicy byli za młodzi, by móc brać udział w ostatniej prawdziwej obławie na upiora. Mogli polegać tylko na relacjach weteranów, z czego Phil osobiście znał tylko jednego, który faktycznie miał do czynienia z fortheimskim upiorem - był na emeryturze już dwanaście lat.
  Wezwanie brzmiało bzdurnie z kilku powodów. Miasta tak zaludnione i rozwinięte jak Fortheim raczej nie przyciągały do siebie wielu gości z zaświatów. A nawet jeśli w jakiejś stoczni lub starym domostwie zalęgła się zjawa (na dodatek niezbyt leniwa), z reguły proszono o pomoc jakąś pobliską wiedźmę, maga lub nawet kapłanów. Zjawiska paranormalne wychodziły poza zakres kwalifikacji przeciętnego łowcy czarownic, w tym i Waltera. Coś, czego nie imała się prosta magia i miecz, po prostu go przerażało.
  I Akhme musiał o tym fakcie pamiętać, bo gdy skręcili w nieco mniej zatłoczoną ulicę w końcu zapytał:
  - Po co w ogóle podjąłeś się tego zadania? Przebranżowiłeś się?
  - To nie żaden duch - odpowiedział Walter bez cienia wahania. - Nie mamy tu wielu duchów. A już na pewno nie da się spotkać w środku miasta upiora.
  - Sądzisz, że zleceniodawca zmyśla - stwierdził Białopióry, jak zwykle bezbłędnie odgadując myśli byłego ucznia. Bezwiednie gładził przy tym dłonią łeb siedzącego mu na ramieniu Wąsika. Wąsy myszofretki zadrgały, wodząc za zapachami z mijanej piekarni, ale zwierzak ani myślał opuścić swój posterunek.
  - Nie do końca - zaprzeczył Phil. - Gdybym był pewien, że ktoś ze mnie kpi, spędziłbym południe zdecydowanie przyjemniej.
  - Zdaję sobie z tego sprawę. I przez to tym bardziej nie potrafię dociec, dlaczego zainteresowało cię wezwanie pozbawione jakiegokolwiek sensu.
  - Wiesz, że większość otrzymywanych przez Korpus wezwań jest odrzucanych? Zgadnij z jakiego powodu.
  - Jeśli to nie żarty, to co?
  - Niepotrzebna panika. Tacy już są miejscowi - Licho wzruszył ramionami. - Każdą krostę na skórze traktują jak objaw brunatnej ospy. Ktokolwiek posłał tym razem pośrednika, miał powód, by to zrobić. Prawdopodobnie po prostu nie wie o czym mówi, a w moim obowiązku leży zbadanie sytuacji. Nie możemy tego zignorować, bo nie jesteśmy w stanie ocenić, czy sprawa tym razem nie jest poważna.
  Sowa pokiwała powoli głową ze zrozumieniem. Takie przedstawienie sytuacji faktycznie miało sens. O ile zdarzali się dowcipnisie wzywający łowcę czarownic do nieistniejącej sprawy lub po to, by uprzykrzyć życie sąsiadowi, o tyle stanowcza większość fortheimczyków nie odważyłaby się jednak kpić z kogoś pokroju członków Korpusu. Zdecydowanie częściej fałszywy alarm powodowała zwykła niewiedza lub pomyłka. Philip przestał już liczyć ile razy słyszał historie o sąsiadkach będących niezarejestrowanymi czarownicami, wilkołaku wyjącemu po nocach lub kapłanach uprawiających czarną magię. Na miejscu okazywało się, że czarownicą była nieświadoma wszystkiego młoda dziewczyna, wilkołakiem chory pies, a kapłan po prostu wyreżyserował cudowne uzdrowienie. Niestety, powinnością Korpusu było odpowiadanie na każde wezwanie. Gdyby wspomniana czarownica faktycznie była czarownicą, domniemany wilkołak prawdziwym wilkołakiem, a szarlatan rzeczywiście czerpał moc z nielegalnych źródeł, zignorowanie takiego wezwania byłoby fatalnym w skutkach błędem.
  Jakkolwiek więc Licho nie wierzył w to, że tawernę w środku miasta nawiedził złośliwy upiór, musiał coś z tym zrobić.

        Kilka minut później Philip i Akhme stali już u drzwi jednej z najpopularniejszych gospód w Fortheimie.
  Licho podniósł wzrok na szyld.  Nie widniał na nim żaden rysunek, a jedynie napis, który z jakiegoś powodu składał się z większej ilości zawijasów niż faktycznych liter. Przynajmniej takie wrażenie mógł odnieść dyslektyk pokroju Philipa, który widział tam tylko mieszające się ze sobą kółka. Jaki sadysta wymyślił kaligrafię?
  - ,,Mglisty poranek" - przeczytał na głos Akhme, ratując przyjaciela od kompromitacji. Spojrzał do środka przez okno ułożone z szkiełek w kształcie rombów. - Nawet w środku miasta mgliste poranki bywają bardziej tłoczne...
  Walter wskazał brodą drzwi. Wisiała na nich drewniana tabliczka z wyżłobionym (o wiele prostszym i czytelniejszym pismem) ,,NIECZYNNE, PRZEPRASZAMY".
  - Ten cały upiór musiał naprawdę nastraszyć właścicielkę - stwierdził Białopióry. - Z tego co o tym miejscu słyszałem, od dobrych kilku lat nie było stratne, nawet w gorszych okresach. Zamykanie go w środku tygodnia to dosyć poważna sprawa.
  - Właścicielkę? - powtórzył Phil.
  Szermierz w czerwonym płaszczu skinął głową. Licho westchnął cicho. Nie miał nic do płci przeciwnej, ale jego zawód nauczył go o kobietach jednego: lubią robić z igły widły. Nie wszystkie, oczywiście, w końcu nawet w Korpusie było kilka kobiet (niektóre nawet wyższe rangą od niego). Jednak do pomocy zwykle wzywały go typowe gospodynie domowe i - statystycznie patrząc - to właśnie ich przypadki z reguły okazywały się fałszywymi alarmami. Miał więc z kobietami raczej frustrujące wspomnienia, przez co słysząc, że pośrednika wysyła przedstawicielka płci pięknej, wbrew wszystkiemu już czuł się zmęczony nie rozpoczętym zadaniem. Po karczmarce, znając już jej przesadną reakcję na dziwne zjawiska, mógł się spodziewać zbędnego lęku i przewrażliwienia, co wcale nie napawało go optymizmem.
  - Cóż, chyba mnie tutaj nie potrzebujesz - powiedział Akhme, gdy Phil położył dłoń na klamce.
  - W sumie, to zawsze mnie zastanawiało, czy nie byłbym w stanie przepędzić upiora smrodem mokrych piór... - blondyn uśmiechnął się lekko.
  - Umocz w wodzie swój zatęchły kapelusz. Efekt będzie ten sam - odgryzł się pogodnie Białe Pióro, ukłonił typowym sobie zwyczajem i spokojnym krokiem oddalił się od ,,Mglistego poranka".
  Licho nacisnął klamkę i wszedł do pustego pomieszczenia.
  - Raz łowcy śmierć - mruknął do siebie, z przyzwyczajenia kończąc w myślach ,,... a wiedźmie stos". Była to swoista dewiza łowców czarownic, która zdążyła już wsiąknąć w kulturę miasta, jednak niewiele osób poza Korpusem znało jej całość, pozostając tylko przy pierwszej części. Nawet sami łowcy przestali używać całego przysłowia, bo przy ich już i tak paskudnej reputacji oraz obecnej polityce miasta, było to po prostu nieetyczne. Nawet jeśli końcówka była zupełnie fałszywa - czarownice palono tylko na prowincjach Avrilu, gdzie prawo nie egzekwowało kary za nieludzkie traktowanie jeńców i zbrodniarzy.
   Rozejrzał się po głównej izbie. Była na tyle spora, by pomieścić trzy długie stoły i kilka mniejszych pod ścianami. Pod sufitem wisiały suszone zioła - avrilski symbol gościnnego domu - splecione w girlandy, a za kontuarem stał spory regał z butelkami w najróżniejszych kształtach i ręcznie malowanymi talerzami, ustawionymi bardziej na pokaz niż do użytku. Na półkach nieco powyżej pasa stały szklanki, kubki i kufle. Po prawej stronie regału były uchylone drzwi, najpewniej do kuchni, z której dobiegał nerwowy brzęk naczyń i plusk wody.
  Philip oparł się o kontuar. Po jakiejś minucie czekania zapukał w drewniany blat. W tym samym momencie usłyszał trzask szkła tuż obok swojej stopy. Odsunął się zaskoczony, odruchowo kładąc rękę na rękojeści miecza. Był pewien, że nie widział obok siebie żadnego naczynia... ani żeby jakiegokolwiek dotknął.
  Drzwi otworzyły się chwilę później i stanęła w nich krągła brunetka w mokrym fartuchu, uzbrojona w miotłę. Dostrzegając łowcę czarownic opuściła ją wręcz z ulgą.
  - To nie ja, przysięgam - wypalił od razu Philip, unosząc ręce w geście niewinności.
  - Wiem, wiem - odpowiedziała kobieta. Wyglądała jakby od kilku dni nie mogła się dobrze wyspać i tak też brzmiała. - To znowu ten cholerny upiór.
  Licho powstrzymał się od złośliwego komentarza i przeszedł do rzeczy:
  - Philip Walter, łowca czarownic - wyciągnął do karczmarki rękę, którą ta uścisnęła niemal natychmiast i gwałtownie nią potrząsnęła.
  - Eliza. Po prostu Eliza. I tak, to ja posłałam pośrednika - uprzedziła rutynowe pytanie.
  - A więc... - Phil dalej nie spuszczał z oka szklanek na półkach regału. - Procedura nakazuje zapytać o opis problemu...
  - Cóż, widział pan właśnie cały problem - odpowiedziała hardo kobieta. - Szklanki, kufle, blaszane kubki, nawet karafka. Wszystko stanęło przeciwko mnie.
  - W liście uważała pani, że to za sprawą ducha - wspomniał Licho.
  - Upiora - poprawiła go Eliza. - To istny upiór.
  - Co każe pani tak sądzić?
  - Znam się na duchach - uparła się. Walter powstrzymał się od przewrócenia oczami i nie przerywał jej. - W moich rodzinnych stronach były ich trzy rodzaje. Mieliśmy kłobuki, czyli duchy pomocne, i płaczki, które wyły i nie dawały spać po nocach, ale nie robiły na złość z własnych intencji. No i trzecie są upiory, które po prostu straszą.
  Licho miał wielką ochotę parsknąć śmiechem słysząc nową definicję upiora, ale byłoby to nawet bardziej niż nieprofesjonalne. To nie pierwszy raz, gdy musiał wykazywać się cierpliwością wobec niewiedzy, rzadko jednak miał okazję słuchać ludowych mądrości. Ludzie z prowincji zawsze uważali, że ich stare, dobre, domowe sposoby są najlepsze - czosnek nad drzwiami odgoni wampiry, miód wymieszany z mydłem zniechęci chochliki do podkradania jedzenia, nieludzkim sąsiadom powinno się podrzucać do spiżarki zdechłe myszy, et cetera, et cetera...
  - No dobrze - odpowiedział Phil po chwili milczenia, jakby się nad czymś namyślał. - Może mi pani nie uwierzyć, ale to nie...
  W ostatniej chwili zrobił unik. Nie wiedział, co go przed tym ostrzegło, ale w każdym razie tuż nad czarnym piórem kapelusza przeleciała szklanka. Tym razem przeleciała łukiem i mężczyzna natychmiastowo prześledził jej tor lotu, kierując swój wzrok na regał.
  - To nie jest żaden upiór - dokończył, prostując się. Dokładnie omiótł wzrokiem całą półkę.
  - Jak to ,,nie upiór"? - Eliza oparła pięści na biodrach w oburzeniu. - Czyli co, mój inwentarz strajkuje?!
  - Nie mówię, że nic tutaj nie ma - Philip porzucił oglądanie półki, gdy usłyszał szelest wśród zielnych ozdób pod sufitem. - Po prostu stwierdzam, że to nie jest duch, ani tym bardziej domniemany upiór.
  - Domnie... - kobieta ucichła widząc uniesiony w jej stronę palec. Burknęła coś pod nosem na temat chamskiego uciszania i oparła się o ścianę, obserwując poczynania łowcy.
  Znowu rozległ się brzęk szkła - tym razem szklanka upadła na jeden ze stołów, rozbijając się na kawałki i zostawiając wgniecenie w miękkim drewnie. Licho zaklął w myślach, cały czas obserwował sufit kilka metrów dalej. Tym razem jednak nie przegapił minimalnego poruszenia nad girlandami. Były niestety na tyle gęste, by umożliwić sprawcy ukrycie się przed obserwatorami na dole, tworząc mu bezpieczne ścieżki zaczynające się przy regale... czy też składzie amunicji. Ktokolwiek bawił się w ducha, nie był głupi: śmigał różnymi ścieżkami, próbując jeszcze dwukrotnie zrzucić Walterowi na głowę nieszczęsne szklanki. Licho uniknął obu, w końcu dostrzegając element ostrzegający go przed nadchodzącym atakiem. Szum skrzydeł. Charakterystyczny na tyle, by wiedział, z czym ma do czynienia.
  Sufit był niski i to najprawdopodobniej było największą wadą demonicznego planu ,,upiora". Phil odczekał chwilę, już niemal dostrzegając coś śmigającego nad jedną z girland. Spokojnie odsunął krzesło od jednego ze stołów. Gdy dostrzegł poruszenie prawie nad nim, wspiął się po nim na blat jak po schodach, równocześnie zdejmując z głowy kapelusz i zamachnął się nim do góry. Coś pisnęło protestując, gdy nakrycie głowy zacisnęło się na nim w połowie. Mężczyzna zadowolony zeskoczył na podłogę.
  - Przepraszam za ten bałagan - powiedział do Elizy, udając się w stronę wyjścia. - Posprzątałbym, ale muszę wypuścić pewnego upiora zanim się udusi.
  Złożony w połowie kapelusz szarpał się lekko i wydawał z siebie piskliwe odgłosy (raz chyba nawet domagał się prawnika). Philip zniósł posyłane za nim zdziwione spojrzenia, odchodząc jeszcze jakieś dziesięć metrów od witryny tawerny. Dopiero gdy był pewien, że złapanemu upiorowi nie grozi żadna miotła, wypuścił go.
  Błękitny chochlik wyleciał stamtąd niemal natychmiast. Nie uciekł jednak, jak spodziewał się tego Licho - zatrzymał się na wysokości jego głowy i zawisł w powietrzu jak ważka. Cały czas pluł i kaszlał z obrzydzenia.
  - FUJ! - wydarł się cienkim głosikiem. - PASKUDZTWO! JAK TAK MOŻNA LUDZI TRAKTOWAĆ?!
  Philip mimowolnie zerknął do swojego kapelusza, gdy go prostował. Dotarło do niego, że koniec końców Akhme miał rację: upiora dało się wykurzyć starym kapeluszem.

Ciasteczko? Bez obrazy? ^ ^"

poniedziałek, 30 października 2017

Revan

Spokojnym w obliczu śmierci.
Obcym szałom radości.
Takim pamiętaj być.

Opis
        Ile wiesz o osobie stojącej obok ciebie?
    Wyobraź sobie zupełnie hipotetyczną sytuację; stoisz w tłumie ludzi na głównym rynku. Trwa festyn. Wokół sami kupcy, cywile, pełno dzieciaków wpadających pod nogi i nawołujących się nawzajem oraz masa przyjezdnych, obecnych tutaj tylko na czas trwania święta. Wszystkie dźwięki mieszają się ze sobą w swoistą miejską melodię (bądź kakofonię - wszystko zależy od gustów). Rozmowy, okrzyki, śmiechy, dzwonki, śpiewy - ciężko czasem odróżnić jedno od drugiego. Decydujesz się przystanąć, by oglądnąć występ trupy cyrkowej. Teraz zajęty więc jest już nie tylko twój słuch, ale i wzrok. Po kilku minutach czujesz, że stojący obok ciebie człowiek - nieważne, mężczyzna czy kobieta - zaczyna na ciebie napierać, jakby szukał oparcia. Zanim zdążysz zapytać, czy wszystko w porządku, upada na bruk. Dopiero wtedy jesteś w stanie zobaczyć krew cieknącą z drobnej rany w karku, jakby ktoś dźgnął jego bądź ją sporego rozmiaru kolcem. Ale przecież cały czas tu stałeś. W którym momencie się to wydarzyło? Kto to zrobił? Jak rozpoznać mordercę? Powinien inaczej wyglądać, robić coś nietypowego? Rozglądasz się wokół, po twarzach wszystkich zebranych. Nikt nie zachowuje się jednak podejrzanie. Wzbiera się w tobie panika, gdy uświadamiasz sobie, że winny może być tu każdy, a zwłaszcza ty stojący tuż obok ofiary przez cały spektakl. Wystarczy, że zauważy to ktoś jeszcze i wybuchnie panika...
    Ile wiesz o osobie stojącej obok ciebie? Prawdopodobnie nic.
    Revan Poursuivant jest tego podręcznikowym dowodem. Jak sam twierdzi, ma na karku trzydzieści pięć lat, masę doświadczenia i głowę pełną pomysłów, którymi wolałby nie dzielić się z nikim postronnym. Patrząc na tego szczupłego mężczyznę o włosach koloru kasztana, ubranego w szarobrązową kurtkę, luźne spodnie i wysokie buty, można zgadywać, że właśnie zastanawia się nad jakimś typowo codziennym problemem. Wtapia się w tłum, zachowując pozory typowego zapracowanemu człowiekowi zatroskania - nie tak poważnego, by psuło mu nastrój, ale jednak istniejącego. Daje wrażenie kogoś właśnie spieszącego wykonywać kolejne codzienne obowiązki: odebrać pocztę, odwiedzić przyjaciela, oddać książkę do biblioteki. Może tylko fakt, że przez większość czasu twarz kryje pod ciemnofioletową bandaną i cieniem typowego marynarzom trójgraniastego kapelusza może wydawać się nieco podejrzany, ale kto by się tym przejmował? Niech się człowiek ubiera jak chce, co mi do tego. Większość ludzi prawdopodobnie nie widuje go codziennie, a nawet jeśli, to nie mają o tym pojęcia. Podsumowując: Re z reguły całym sobą kłamie jak z nut.
  Nie da się ukryć, że Szary (jak to mawiają mu dobrzy przyjaciele) to postać kryjąca wiele tajemnic. Świadczy o tym już sam fakt, że istnieje tylko kilka osób zdolnych opisać jego twarz i nawet Thalia, pomimo dobrej dekady znajomości, przeżywa ciężki szok widząc towarzysza niedoli z ,,odsłoniętą mordką" (najczęściej wtedy z byle powodu wskazuje wymownie na własne usta, wypominając mu, że chyba czegoś zapomniał). Ciężko rozmawiać z nim w niesprzyjających warunkach - Revan do ludzi, z którymi nie chce mieć nic wspólnego, mówi wymijająco, ogólnie i raczej krótko, nierzadko umyślnie udzielając informacji w taki sposób, by jego rozmówca tak naprawdę niczego się nie dowiedział. Ujęcie ,,małomówny" nie oddaje całej prawdy, gdyż Szary w imię niechęci do rozmowy z twoją osobą może posunąć się do używania migowego. Wyczytanie informacji z emocji również okazuje się ślepym zaułkiem, bo głos Re - zaskakująco przyjemny i wyćwiczony, jakby stworzony do recytacji - zawsze utrzymuje tą samą spokojną barwę, neutralną między zmartwionym, a zaciekawionym. Mężczyzna już dawno temu odkrył, że próbując kogoś zastraszyć, groźby na nic się na zdają. Ludzie boją się ciebie najbardziej wtedy, gdy nawet rozmawiając o rozwleczonych flakach podtrzymujesz ton pośredni między kilkoma różnymi znaczeniami: ciekawostką, sugestią i przyjacielską poradą. Czując na gardle zimno stali zdasz sobie nagle sprawę, iż Revan mówiąc o dociśnięciu jej odrobinę mocniej tak naprawdę jest ciekaw efektu, sugerując przy tym, że chętnie by się o tym przekonał przy najbliższej okazji, przy czym ,,za kilka dni" i ,,zaraz" stają się wtedy równoznaczne. To jedna z wielu jego sztuczek opartych na wiedzy o działaniu ludzkiej psychiki. Wie wiele i nawet nie stara się tego faktu ukrywać, ale wyciągnięcie z niego czegokolwiek na siłę graniczy z cudem. To człowiek o mocnej psychice, sfatygowanej wieloma latami ciężkiego treningu i służby we właściwie każdych warunkach: działał już w życiu poza prawem, w prawie, a nawet pomiędzy, co czyni z niego dość... elastycznego człowieka. Ta revanowa elastyczność, mówiąc w skrócie, oznacza po prostu nieco inne pojęcie sumienia niż reszta świata. Podobno jest zdolny do uczynienia wszystkiego, jeśli tylko dasz mu ku temu powód (którym nie zawsze okazuje się pełna sakiewka). Jeśli chce coś zrobić, ale w pojęciu ogólnym jest to coś niemoralnego, sam zacznie szukać usprawiedliwień. Sumienie z zasady zaczyna go uwierać dopiero wtedy, gdy zrobi coś złego, nie mając żadnych uzasadnień.
  Co jednak naprawdę kryje Poursuivant? Otóż, mówiąc krótko, jest seryjnym mordercą. I to mordercą pierwszej klasy.
  Kilku bardziej douczonych fortheimczyków zdążyło już zwrócić uwagę na dziwność jego nazwiska, w wolnym tłumaczeniu oznaczającego ,,Prześladowcę". To nie przypadkowość - gdyby był bardziej rozmowny i dałoby się dowiedzieć o nim czegoś więcej, można by połączyć jego postać z dal-virskim Nocnym Prześladowcą: Castelijczykiem podpisującym swoje zbrodnie hakiem. Jak już wspominałam, Revan parał się wieloma zajęciami. Uciekł z domu i żył jako ulicznik, a niedługo potem został płatnym skrytobójcą. Mając dwadzieścia pięć lat dołączył do królewskiego klanu Orłów z Ikramu (wtedy to po raz pierwszy przedstawił się nazwiskiem Poursuivant) w Dal-Virii, dzięki czemu uniknął szubienicy. Po niefortunnym zdemaskowaniu Nocnego Prześladowcy, został stamtąd wydalony i po raz kolejny skazany na śmierć. Szary tamtej nocy oczekując na wyrok był już pewien, że jego przygoda dobiegła końca... ale rano stryczek rozłożono, bo cela była pusta. O tym, że słynny Prześladowca uciekł, wkrótce wiedzieli już wszyscy, ale o tym, że nie przebywa dłużej w kraju, nie wie prawdopodobnie nikt, poza nim samym, Shi (jedynej bliskiej jego sercu kobiecie) i kapitan Thalią Sargent, która mu w tej ucieczce pomogła. Ponad trzy lata spędził na morzu jako członek załogi pirackiej, gdzie podłapał trochę języków, zwiedził kawał świata i dopracował poruszanie się po linach (pomiędzy tym uczestnicząc także w abordażach - może i znał Thal sporo czasu, ale za darmo nie zamierzała go karmić). Patrząc na całą jego historię, ma chłop w zanadrzu sporo argumentów mogących zrównać jakiegokolwiek chwalipiętę z ziemią. Oczywiście gdyby lubił się czymkolwiek chwalić.
  W ten oto sposób Revan pojawił się w Fortheimie z czystą kartą, zostawiając grubą, opasaną łańcuchem księgę swojego życia na dnie oceanu gdzieś pomiędzy Toremą, a Svalhavgardem. Nocny Prześladowca z Dal-Virii zapisał się na kartach historii. Nocny Prześladowca z Fortheimu tym razem postanowił napisać tę historię sam.
  A co do zagadki z początku: morderca nosił trójgraniasty kapelusz, fioletową bandanę i hak uwieszony u pasa.

Song Theme

Relacje z innymi postaciami
        Nawiązywanie dłuższych relacji zdecydowanie nie jest mocną stroną Revana, zarówno w kwestiach sercowych, jak i zwykłej przyjaźni, a przynajmniej do pewnego momentu w swoim życiu odnosił takie wrażenie. Szary nie odczuwa potrzeby cudzej bliskości - całe życie pracował sam, doskonale radząc sobie bez drugiej pary rąk. Szybko przyzwyczaił się do mieszkania w pustym domu, gdzie jego ukochaną ciszę przerywały jedynie sporadyczne odgłosy z ulicy, drewno w kominku i mruczenie kota. Mężczyzna miał nieodparte wrażenie, że stała obecność innej istoty ludzkiej napawałaby go niewyjaśnionym niepokojem. Nie jest aspołeczny, bardziej chodzi tu o swego rodzaju niechęć do wpuszczania obcych do swojej ,,bezpiecznej strefy". Porównać to można jedynie do starego kocura całe życie przyzwyczajonego do stałej ilości domowników, któremu bez ostrzeżenia podstawiasz pod nos nowego lokatora. W zależności od tego, czy jest to pies, inny kot, gryzoń czy niemowlę, będzie reagował odrobinę inaczej, ale w każdym razie za cholerę nie będzie się umiał do takiego stanu rzeczy przyzwyczaić. Pierwszą kobietą, która zdołała zwrócić na siebie jego uwagę, była Thalia, ale - brońcie bogowie i wszystkie świętości! - nie jako kandydatka na partnerkę. Są dobrymi przyjaciółmi, chociaż chętniej podcinają sobie nawzajem nogi, niż przyznają się na głos do choćby znajomości z ,,tym szczurem lądowym udającym poetę", czy ,,tą chodzącą destrukcją" (jak to zresztą bywa w przypadku ludzi zmuszonych wielokrotnie do spędzenia ze sobą sporej ilości czasu).
     A potem w jego życiu pojawiła się Shi i Revan zwątpił w wypisane wyżej wartości, które wyznawał przez całe dwadzieścia pięć lat swojego życia.
    Zaczęło się od wspólnego celu, a wkrótce potem nieświadomie oczarował niemą kobietę po prostu byciem sobą. Powinno mu to schlebiać, w końcu co drugi człowiek dałby się pokroić za znalezienie kogoś, kto pokochałby go takim, jakim jest. Ale Re wiedział, że życie nie jest bajką, a zwłaszcza życie Nocnego Prześladowcy. W końcu który szanujący się kryminalista pozwala sobie na posiadanie kogokolwiek bliskiego? ,,Bliscy i przywiązanie do nich to najgorsza słabość jaką można posiadać" - tak powiedział Szaremu jego nauczyciel i młody chłopak długie lata trzymał się tej dewizy. Aż obopólnie z Shi ustalili, że jednak coś do siebie czują i oboje wyrzucili przez okno przyjęte dekadę wcześniej zasady. I nie da się ukryć, Re był naprawdę szczęśliwy przez te kilka lat, a Thal was zapewni, iż facet nigdy wcześniej nie używał tego przymiotnika w odniesieniu do siebie. Potem ktoś doniósł na niego straży, chciano go powiesić i zwiał z kraju bez choćby słowa wyjaśnienia zdezorientowanej Cichej, która do tamtej pory nie miała zielonego pojęcia, że zakochała się mordercy na zlecenie.
    Revan był święcie przekonany, iż nigdy by mu czegoś takiego nie wybaczyła i tym bardziej uderzyła go radość czarnowłosej na jego widok. Shi nigdy później nie chciała wracać do tematu Dal-Virii, pamięcią obejmując tylko przedział czasowy między ich pierwszym spotkaniem, a ostatnim dniem przed publicznym ogłoszeniem o planowanej egzekucji Nocnego Prześladowcy. I chociaż Szary dalej nie jest pewien, czy oddanie Śmiejącej go bardziej cieszy, czy przeraża, wie jedno: nic z tym faktem nie zrobi. Nie ma serca odmówić Shi. Tak, jest jego słabością, ale powszechnie wiadomo, iż żadna cwana bestia nie lubi, gdy ktokolwiek sugeruje tknięcie jej słabych punktów. Jeśli więc nie jesteś wszechpotężnym demonem ani czymkolwiek innym, z czym Re po prostu sobie nie poradzi, lepiej nie próbuj grozić Shi.
    Większość relacji Szarego opiera się głównie na filarach zawodowych. Gdyby był znanym skrytobójcą, gdzieś popełniałby istotny błąd, ale całe szczęście istnieją w tym mieście osoby zdolne polecić ci odpowiednie usługi bez rozgłaszania nazwisk na prawo i lewo. Re, pomimo wszystkiego, czego doświadczył z tego powodu, dalej nie porzucił miana Nocnego Prześladowcy i za pewną opłatą (czasem jej odmawia, jeśli uzna, że sama robota napawa go satysfakcją) pozbędzie się właściwie każdego człowieka, nieważne na jakim szczeblu społecznym stoi. Ma oczywiście zwyczaj odmawiania morderstw ludzi, którzy na to nie zasłużyli - nie możesz podać za powód zwykłej niechęci, bo po prostu odprawi cię do jakiegokolwiek najemnika łasego na pieniądze bardziej od niego. Nauczony nieprzyjemnym doświadczeniem z Dal-Virii, w Fortheimie jest jeszcze bardziej ostrożny, nawet nie podając swojego pseudonimu, dopóki nie jest to konieczne. Tak więc cztery na pięć osób, z którymi rozmawiał, pamięta jedynie spokojny głos i błysk stalowoszarych oczu.

Inne
  •     Jedną z charakterystycznych cech Revana jest jego dość nietypowy gust w kwestii broni. Nie nosi przy sobie sztyletów, czy innych typowych skrytobójcom ostrzy. Szczerze można uznać, że najnormalniejszą bronią jaką przy sobie nosi jest piętnastu-centymetrowy nóż za pasem na plecach (ukryty pod kurtką), z którego korzysta raczej tylko wtedy, gdy nie ma innego wyjścia. Jego wręcz znakami firmowymi są... hak i nadziak. Pierwszy nie wydaje się być w żadnym stopniu użyteczny, ale ten jeden nie jest zwykłym hakiem. To broń równie stara co staż Prześladowcy, opatrzona ukrytą pod ozdobną osłoną ,,rękojeścią", w budowie przypominającą kastet pozbawiony przegródek oddzielających poszczególne palce. Sam nadziak za to jest po prostu wytrzymałą, stalową igłą, którą Re chowa w prawym rękawie. Jest wyjątkowo poręcznym narzędziem dla wprawionego skrytobójcy - wbita w odpowiednim miejscu z łatwością przerywa rdzeń kręgowy, doprowadzając do szybkiej, pozbawionej zamieszania śmierci i nie brudzi tak bardzo rękawów krwią. Nocny Prześladowca w przestępczym półświatku znany jest zarówno z pierwszej, jak i drugiej broni, dzięki czemu nie ciężko rozpoznać jego robotę. Powstała nawet plotka, jakoby używał ich wedle humoru... i w sumie nie jest to dalekie od prawdy. Do ofiar, z którymi nigdy nie miał nic do czynienia, stosuje nadziak, dzięki czemu nie cierpią. Natomiast ci, do których idzie z hakiem w ręku... lepiej nie wdawać się w szczegóły.
  •     Ma nieskrywaną słabość do sztuk pięknych. Nie posiada zbyt wielu rzeczy, z czego stanowcza większość z nich to książki poetów z różnych części świata. Można powiedzieć, że odkrycie avrilskiej i noveirskiej liryki pozwoliło mu wybaczyć losowi za zmuszenie go do ucieczki z rodzinnego kraju. Szary często czyta po nocach, nierzadko przerabiając jakiś tomik już po raz któryś. Do tego ma doskonałą pamięć i sprawność fleksyjną wprawionego recytatora, toteż zdarza mu się cytować całe zwrotki lub nawet wiersze. Gdy raz z Thalią zdarzyło im się urządzić nieplanowany pojedynek poetycki na środku ulicy, jakaś przemiła staruszka zwróciła mu uwagę, że cudownie się go słucha, zostawiając Prześladowcę w stanie między wdzięcznością i zakłopotaniem, a Sargent - śmiejącą się do rozpuku.
  •     Nie trudno się domyślić, że gdyby Poursuivant chciał, mógłby zostać dobrym aktorem, ale zdecydowanie mniej osób spodziewa się po nim zdolności tanecznych. W młodości nauczył się kilku różnych tańców i w jego kroku jakby na stale utarła się pewna lekkość. Czy to taniec, walka, czy bieg dachach, Revan zawsze stąpa ostrożnie i pewnie zarazem, dając obserwującym wrażenie, jakby łamał prawa grawitacji. Sam Szary twierdzi, że nie odróżnia pojedynku od tańca - jeden po prostu kończy się rozlewem krwi lub ogłuszeniem. Poza tą stanowczą różnicą, w obu zachowuje podobne opanowanie i skupienie. I, chociaż może to zabrzmieć niepokojąco, z obu czerpie podobną satysfakcję.
  •     W Dal-Virii był przyzwyczajony do spania każdej nocy w innym zajeździe. W Fortheimie jednak zdecydował się na kupno małego, skromnie urządzonego piętrowego domku, wciśniętego między kamienice niedaleko doków. Wydał na niego swoją część udziałów w łupach załogi Thalii i nie żałuje swojej decyzji. Szybko się przekonał, że zdecydowanie za mocno przyzwyczaił się do jednopokojowych mieszkanek, ale z czasem polubił swój mały salonik (zwłaszcza kominek, fotel przy oknie i dalej zbyt pusty regał) i sypialnię na poddaszu. Dalej jednak uważa, że to za duży dom jak dla kogoś nie przywykłego do przyjmowania gości.
  •     Opuszczając kraj musiał pożegnać się ze swoim oddanym siwkiem, Wersetem, ale nie ruszył w dalszą podróż zupełnie sam. Została z nim Oda... której gatunku dalej nie jest w stanie określić. To zwierzak zdolny przybrać formę brązowego szczura, łasicy lub żbika, i o ile odwzorowanie anatomiczne wychodzi jej perfekcyjnie, o tyle nie za bardzo przejmuje się imitacją zwierzęcego zachowania. Revan już kilkakrotnie zdał sobie sprawę, że nie pamięta, by Oda kiedykolwiek upominała się o jedzenie czy wodę, jakby korzystała z tych wygód dla własnej przyjemności, a nie potrzeby. Nie jest terytorialna i z reguły stroni od normalnych zwierząt, stanowczą większość czasu spędzając z Szarym. Re przez te dziesięć lat (Bogowie i święci, ile coś takiego w ogóle żyje?) zdążył się przyzwyczaić do faktu, że Oda po prostu jest, czasem siedząc mu na ramieniu, a czasem plątając się cholera wie gdzie. Jedno jest pewne: na pewno wróci w nocy jako żbik i ułoży mu się na kolanach, gdy będzie czytał.