wtorek, 30 stycznia 2018

Od Ekateriny (CD Huginna i Muninna) - Kawałek czerwonego materiału

     Ekaterina zabębniła palcami o przypiętą do pasa tarczę, zastanawiając się nad trzymanym w palcach materiałem. Znała Białopiórego. Chociaż może to nieco zbyt duże słowo. Nasłuchała się o nim niejednej opowieści i dlatego czuła, że poznała Noveirczyka. Nigdy jednak nie spotkała go osobiście. Nie tylko dlatego, że dwójka odmieńców, w imię niezapisanego nigdy porozumienia unikała siebie nawzajem. Nie poznała Akhme dlatego, że daleko jej było do nazywania siebie szermierzem i nigdy miała nim nie zostawać. Konnych strażników szkolono przede wszystkim w walce z grzbietu konia i przeważnie bronią drzewcową tak niepodobną do chociażby rapierów. Po prawdzie rzadko zdarzało się, by jakiś jeździec wykazywał się talentem i predyspozycjami, które odsyłały go na kurs u sławnego Akhme. Dlatego służyli w konnych oddziałach, a nie gwardii królewskiej. Ekaterina ze swoimi rozmiarami nie miała żadnych szans w starciu z dobrym szermierzem. Równie nikłe szanse miała na to, by sama mogła nauczyć się tego stylu walki. Była silna, to prawda, ale stanowiło to jej jedyny atut. Cztery kopyta i postura konia pociągowego skutecznie uniemożliwiały jakiekolwiek sensowne uniki przed ciosami. Dlatego nosiła przy boku sejmitar – takim ostrzem można było rąbać, ale było wygodniejsze w użyciu i bardziej wszechstronne niż topór. Stanowiło też miłą przeciwwagę dla naginaty, bo ta chociaż nieoceniona podczas walki zwykle odrobinę przeszkadzała.
     – Nie czekamy – odpowiedziała krukom – Na szczęście to niedaleko.
     Naprawdę chciała poznać odpowiedzi. Miała wiele pytań i niewiele rozumiała. Wcześniej była skłonna uwierzyć, że zastawiona pułapka była dziełem wynajętej przez kogoś grupy zbirów. Ot, takich zwykłych jak to włóczą się po karczmach w poszukiwaniu zaczepki. Dopuszczała do siebie, że sami złodzieje zdecydowali się realnie stawić opór strażnikom. Możliwym było też, że jakiś herszt miał osobiste zatargi ze strażą i zdecydował się krwawo wyrównać rachunki. Mundur jednak wszystko komplikował. Absolutnie wszystko, bo Kata nie pomyślała nawet o spisku. W głowie jej się nie mieściło, że ktoś mógłby chcieć śmierci ludzi, z którymi pracował od miesięcy czy nawet lat. Zdrada była czymś, czego istnienia Ekaterina uparcie do siebie nie dopuszczała. Miała świadomość istnienia gdzieś takiego zjawiska. Tylko tyle do niej docierało.
     Już niedługo wszystko się wyjaśni, pocieszyła się w myślach. Przecinała na skos główny plac, maksymalnie skracając sobie drogę do Szkoły Rycerskiej. Kłusowała szybko, z ledwością hamując się przed rozpędzeniem się jeszcze bardziej. Galopowanie w pełnej zbroi pośród niewinnych niczemu ludzi nie było przejawem rozsądku ze strony świadomego swoich możliwości centaura. W oczach postronnych centaurzyca w pełnym galopie z powodzeniem konkurować mogła z taranem. Logicznym było, że nikt nie miał ochoty sprawdzać w jakim stanie wyszedłby z takiego zderzenia. Ekateriny też nie pociągała wizja wysłania kogoś do infirmerii.
     – Białopióry nie zwykł znikać podczas treningu – zakrakał pomocnie jeden z kruków.
    Kata, nie widząc lecących obok ptaków, nie potrafiła powiedzieć który. Na razie oba brzmiały jej identycznie.
     – Możesz zwolnić – dodał któryś z nich po chwili – Niektórzy dziwnie patrzą.
     – To niech patrzą. – Ekaterina przewróciła oczami.
     Nie obchodziła jej cudza opinia. W swojej ocenie miała powód, by się spieszyć. Nikt i nic nie było w stanie jej od tego odwieść. Poza tym jakoś trudno było jej przekonać się do wizji dorosłych, poważnych strażników i strażniczek plotkujących ze sobą jak stare przekupki na targu, tylko dlatego, że centaurzyca raz niemalże przebiegła placem. 
     Plac przed Szkołą Rycerską zasypany był drobnym piaskiem i doszczętnie zadeptany. W gąszczu odcisków różnych kształtów, wzorów i rozmiarów okrągłe końskie ślady niemal natychmiast znikały. Trudno byłoby tutaj kogoś wytropić – była to pierwsza myśl Ekateriny, gdy tylko postawiła kopyta na placu. W następnej chwili potrząsnęła głową z kwaśnym uśmiechem, uświadamiając sobie, że praca musiała paść jej na mózg bardziej niż sobie tego życzyła. Nie mogła jednak nic na to poradzić. Była taka, jaka była.
     Prawdą było jednak, że nie dało się prześledzić ścieżki poszczególnych osób. Na szczęście nie musiała tego robić. Białopióry trenował właśnie z niewielką grupką po zachodniej stronie placu. Wyróżniał się na tle rekrutów nie tylko nienaturalnym skrzydłem w miejscu ręki i sowim dziobem. Było w jego sylwetce i ruchach coś, czego nie miał żaden rekrut czy już wyszkolony gwardzista. Akhme miał po swojej stronie przedziwną grację, pozbawioną zbędnych ozdobników, ale przez to jeszcze subtelniejszą. I piękniejszą.
      – Chcę się u niego uczyć – oznajmiła cicho.
     Huginn otworzył dziob, zdając się niemo z niej śmiać. Muninn przekrzywił głowę, zmierzył Katę wzrokiem i wydał z siebie odgłos, który przywoływał na myśl parsknięcie. Ekaterina nie potrzebowała bardziej dosadnego wyśmiania. Sama zresztą myślała podobnie – nie było o czym mówić. I to nie w pełni zakończone szkolenie było tu przeszkodą. Nie każdy wszędzie się nadawał, a centaur znał swoje miejsce.
     Plac przed Szkołą zdawał się nawet nie dostrzec jej przybycia. Rekruci w niemal zupełnej synchronizacji powtarzali poszczególne sekwencje ruchów. Niby kopiowali swojego mistrza, ale Kata, przyglądając się im ze stosownej odległości widziała, że przed nimi jeszcze daleka droga. Surowy głos nauczyciela, częściej wskazujący braki niż chwalący tylko ją w tym utwierdzał. Żaden rekrut w walce z cieniem nie wyglądał szczególnie naturalnie. Ich ruchom, chociaż precyzyjnym i odpowiednio wyważonym, brakowało płynności mistrza.
     Kata przysiadła na zadzie i wyciągnęła przed siebie przednie nogi. Wiadomym było, że musi zaczekać. Nie śmiałaby przerwać Białopióremu w treningu, ale też nie zamierzała przez cały czas stać jak kołek. Tym bardziej, że najwyraźniej nikomu w tym miejscu nie przeszkadzała. Poprawiła chroniący jej końską pierś pancerz, żeby nie uwierał.i odłożyła na bok tarczę. Mogła zaczekać do końca treningu, nie zwracając na siebie uwagi. W zasadzie mogła się nawet nie ruszać, ale i tak nie spuściła wzroku z trenujących przyszłych gwardzistów i ich mistrza.

     Podniosła się dopiero wtedy, gdy Noveirczyk skłonił się lekko. Za jego przykładem grupka rekrutów także stanęła na baczność i skłoniła się. Wyglądało to jak pełna szacunku tradycja, której nie sposób się przeciwstawić. Ekaterina miała nieszczególnie dobre doświadczenia z tradycjami i nie przepadała za nimi. Ta jednak wyglądała całkiem niegroźnie.
     – Przepraszam! – zawołała za odchodzącym z wolna Akhme.
     Szermierz przystanął i odwrócił się w jej stronę, sprawdzając, do kogo należy głos. Kata pośpieszyła do niego, dopiero po paru krokach uświadamiając sobie, że kruki magicznie wyparowały, a ona sama nie ma pojęcia jak zacząć rozmowę. Było już za późno, żeby się wycofać. Mam mówić przez ,,panie" czy po pseudonimie? Może jeszcze inaczej?
     Tak? – spytał Akhme uprzejmie, gdy znalazła się odpowiednio blisko.
     – Wybaczy mi pan to najście, proszę pana – zaczęła, starając się nie krzywić, gdy sama sobie skojarzyła się z ledwie żółtodziobem. Mimo że Akhme musiał patrzeć lekko w górę, by utrzymać kontakt wzrokowy, czuła się przy nim maleńka jak źrebię – Jestem Ekaterina, strażniczka pierwszego oddziału Konnej Straży Fortheimu. Przewodniczyłam dzisiaj obławie w dokach, ale, jak pan być może słyszał, nie wszystko poszło zgodnie z planem. Dlatego przychodzę po pomoc. – tu wyciągnęła zaciskany w dłoni strzępek czerwonego materiału – Bo widzi pan, wydaje mi się, że może mi pan pomóc ustalić czy ten materiał może pochodzić z munduru gwardzisty.
     Po tych słowach zamilkła, niepewnie czekając na reakcję Białopiórego. Mógł jej pomóc i miała nadzieję, że to zrobi. Mógł równie dobrze odprawić ją z kwitkiem albo wyśmiać. Akhme Białe Pióro mógł zrobić wszystko, co chciał. Oboje zdawali sobie z tego sprawę.

Akhme? Bądź łaskaw, proszę

środa, 17 stycznia 2018

Leonardo

tenten (@cpt_sunstark)
Człowiek z jednym zegarkiem wie, która jest godzina. Człowiek z dwoma inaczej nakręconymi zegarkami nigdy nie będzie tego pewny. Ale niepewność jest lepsza od dokładnej informacji. Oznacza, że jesteś otwarty na możliwości.
Opis
        - Dzień dobry! Co tam dla mnie macie, kapitanie? Mam nadzieję, że to coś ważnego - Cobbeln oparł łokcie o blat biurka, mierząc Kellera swoim przenikliwym wzrokiem.
    - Dobry, pułkowniku... - zaczął niepewnie mężczyzna. - Jak by tu... ja tylko... to drobny problem z rekrutacją.
    - ,,Problem z rekrutacją"! - pułkownik parsknął śmiechem. - Na swój własny statek?! Gdyby wszyscy do mnie przychodzili z takimi... szkoda gadać. Trudno, masz szczęście, że cię lubię. O co chodzi?
    - Nie jestem pewien, czy mógłbym legalnie przyjąć jednego delikwenta...
    - Co stoi na przeszkodzie?
    - Wiek - Keller spojrzał w przyniesiony dokument. - Ma dwadzieścia dwa lata. W regulaminie napisano, że próg minimalny to dwadzieścia pięć. I teraz nie jestem pewien, jakim cudem ten formularz rekrutacyjny w ogóle przeszedł przez egzaminatorów akademickich. Chłopak musiał wmieszać się między studentów z trzeciego roku.
    - A jednak podał swój prawdziwy wiek? - w głosie Cobbelna słychać było wyraźne powątpiewanie. - Może to tylko literówka? Albo niewyraźny charakter pisma?
    - Raczej wymuszona przez sumienie szczerość. Sprawdziłem to - zapewnił go kapitan. - Widziałem się z tym chłopakiem i mam wprawę w wyłapywaniu kłamstwa wśród własnej załogi. Początkowo uznałem, że próbował sobie ze mnie zakpić, ale... jego wyniki mówią same za siebie. Odpowiedział poprawnie na trzydzieści osiem z czterdziestu pytań. Jakby wykuł trzy lata nauki w przeciągu zaledwie dwóch semestrów.
    - No proszę - pułkownik uniósł brwi. - A więc mamy do czynienia albo z cudownym dzieckiem... albo z oszustem.
    - Początkowo skłaniałem się do tej drugiej opcji. Teraz, jednakże, gdy już miałem okazję z nim osobiście pomówić... - Keller zawahał się chwilę. - Zadałem mu dokładnie te same pytania, zmieniając nieco dane. Jego wynik był niewiele gorszy, prawdopodobnie w wyniku presji okoliczności. Nie wiem jak to zrobił i ile dla tego celu poświęcił, ale jednego jestem pewien: jest gotowy do służby, a egzamin wypełnił uczciwie, bez niczyjej pomocy, na dodatek lepiej od trzech czwartych pozostałych zdających. Tylko no... pozostaje ten nieregulaminowy wiek.
    - Dla ciebie to nie było problemem, kiedy sam chciałeś się dostać do floty, Keller... - zauważył z lekkim uśmiechem starszy z mężczyzn.
    - Czasy były inne, pułkowniku. Po tych wszystkich ustawach już sam nie mam pojęcia, co mogę zrobić, za co dostanę naganę, a za co postawicie mnie przed sądem wojskowym.
    - No dobrze, dobrze. Pokaż mi ten papier - Keller podał Cobbelnowi wypełniony formularz. - Kogo my tu mamy? ,,Leonardo"... gdzie nazwisko?
    - Nie było. To ulicznik - wyjaśnił. - Też mnie to zdziwiło. Dla świętego spokoju powiedział, że przyjaciele z doków nazywali go ,,Leon Foxtail"...
    - A przezywali ,,Lis". I pewnie jest rudzielcem.
    - No... tak.
    - Zgadywałem. Spójrzmy więc na naszego Liska... - Cobbeln czytał dalej. - No proszę. Faktycznie szczery do bólu - w opisie swojego doświadczenia zawodowego otwarcie przyznaje się do kradzieży kieszonkowych i włamań. O to też go zapytałeś?
    - Tak. Powiedział, że irytowało go rozwalanie zamków i wciśnięte do nich złamane wytrychy, więc chciał pokazać wszystkim, iż - cytuję - ,,Z zapadkami, jak z każdym innym mechanizmem, trzeba się dogadać. Tak jakbyś uczył się języka obcego". Po czym dodał, że idąc tym tokiem rozumowania jest lingwistą najwyższych lotów.
    - Skromny to on nie jest - pułkownik zaśmiał się pod nosem, czytając dalej: ,,Zdolny do naprawienia wszystkiego, od zegarka po machiny oblężnicze". - Ale za to zadziorny i zdeterminowany. Jeszcze będziesz miał z nim kłopoty...
    - Wątpię, pułkowniku - kapitan uśmiechnął się lekko. - Nie wyglądał mi na awanturnika. Na samym początku rozmowy brzmiał, jakby obawiał się, że wezwano mnie tylko po to, by go osobiście ukarać. Trochę plątał mu się język i bez ustanku obracał w palcach tą samą sprężynkę... to chyba jakiś tik nerwowy. Ale na pewno nie na tyle poważny, żeby miał się nie nadawać do pracy przy silnikach okrętu - dodał szybko, gdy Cobbeln uniósł jedną brew.
    - Na papierze brzmi, jakby był o wiele pewniejszy swego niż wygląda - stwierdził pułkownik. Zostawił dane personalne i przeszedł do przeglądania właściwego egzaminu. - Opisz mi go. Dokładnie.
    - Dosyć niski i raczej wątły - zaczął Keller. - Krótkie, ciemno rude włosy, zielone oczy, pociągła twarz i lekki zarost. Ot, typowy miejski wyrostek. Widać, czemu poszedł na inżynierię. Nie dałby rady na żadnych testach sprawnościowych. No, może poza jednym: podobno dobrze strzela.
    - Strzela? - powtórzył lekko zaskoczony Cobbeln.
    - Raczej hobbystycznie i dla obrony własnej, ale zgadza się - strzela. Nawet jeśli kulopluje są wyjątkowo zawodne, w tych czasach chyba nie ma lepszej broni dla ludzi jego postury.
    - Oj, przejmujesz się. Nabrałby trochę pary pracując przy linach... jeśli oczywiście pozwolimy mu wejść na statek.
    - ,,Nieznanemu" przydałaby się dobra kadra inżynierów - zasugerował kapitan. - A dzieciak wygląda na całkiem kreatywnego... niech mnie diabli porwą, jeśli za kilka lat nie wymyśli czegoś, co zrewolucjonizuje flotę Fortheimu. To miasto jest idealnym miejscem dla takich jak on.
    - Zobaczymy... na razie mam przed oczami małego strachliwego pacyfistę z tendencją do chodzenia z głową w chmurach i nerwowego obracania przedmiotami w palcach - Cobbeln nie patrzył na swojego rozmówcę, nagle niesamowicie zajęty czytaniem wypocin Leonarda zwanego Lisem. Nie miał wątpliwości, że to wszystko wyszło spod pióra idealisty i zwolennika postępu.
    - Z tym muszę się zgodzić - Keller uśmiechnął się jakby z politowaniem. - Gdy z nim rozmawiałem, wydawał się być myślami zupełnie gdzie indziej. A po pstryknięciu mu palcami przed nosem drgnął jakby wybudził się z transu. Nie wspominając o tym, że gdybym mu nie przerywał i wymuszał przejście do następnego pytania, gadałby dopóki gardło by mu na to pozwoliło. To wyjątkowy pasjonat w swojej dziedzinie. I zresztą nie tylko w niej.
    - Aha... ciekawe... - pułkownik wydawał się w ogóle nie słuchać. Keller odczekał więc, aż odłoży egzamin. Gdy w końcu to zrobił, ponownie oparł łokcie na biurku, tym razem słuchając z większym skupieniem. - Ma jakąś pracę? Nie jest głupi, musi na czymś zarabiać. Bo jeśli to nadal tylko włamywacz...
    - Skądże! Nie przyjąłbym złodzieja na statek. Ową uwagę o swojej... ,,kryminalnej przeszłości" skomentował jako niewinną przygodę. Wychodzi na to, że tak naprawdę nigdy sobie niczego nie przywłaszczył na zawsze. Po prostu lubił mieć świadomość bycia zdolnym do sforsowania wszelakiej maści zamków.
    - Co w takim razie robi?
    - Sprzedaje zabawki. Dużo na tym raczej nie zarabia, jeśli nie robi tego na pełny etat. Obstawiałbym, że z nudów skręca nakręcane zwierzęta i pozytywki, a potem nie ma co z tym zrobić, więc daje to dzieciakom z sąsiedztwa za grosze. Dodatkowo jest utalentowanym rysownikiem...
    - Zauważyłem po szkicach technicznych. Miał czas nie tylko na rysunek steru... zdobienia też na nim zaznaczył. Inżynier artysta... - Cobbeln spojrzał jeszcze raz na złożony na biurku egzamin. - Powiedz mi... jesteś całkowicie pewien, że możesz przyjąć na służbę chłopaka po jednym roku nauki w Akademii Myśli Technicznej? I to na stanowisko inżyniera pokładowego?
    Kapitan Keller wziął głęboki wdech zanim odpowiedział:
    - Aye, pułkowniku Cobbeln. Jestem gotów za niego poręczyć i przyjąć na siebie konsekwencje tej decyzji... aczkolwiek wątpię, by miały takowe zaistnieć.
    - A więc niech będzie - Cobbeln uśmiechnął się. Przejrzał szuflady biurka w poszukiwaniu papieru i pieczęci. - Leonardo Foxtail zostanie poddany rocznej próbie na stanowisku inżyniera na pokładzie O. F. F. ,,Nieznanego". Po upłynięciu tego czasu ja, lub inny pułkownik, jeśli zdrowie nie pozwoli, na podstawie raportów kapitana okrętu, Jakuba Kellera, zdecyduje o udzieleniu rekrutowi warunkowego pozwolenia na przedwczesne rozpoczęcie pracy w zawodzie - każde słowo zapisał, po czym zostawił pod wszystkim swój podpis i czerwony tusz oficjalnej pieczątki pułkownika.

        Leonardo zmierzył swojego szefa przenikliwym wzrokiem, wręcz typowym dla mechanika bądź zegarmistrza z powołania - jakby był zdolny dojrzeć usterkę jeszcze przed rozłożeniem wszystkiego na czynniki pierwsze. Równocześnie przecierał w palcach szybkę gogli ochronnych.
    - Chcesz powiedzieć, że mój ,,pierwszy rok służby" to jedno wielkie kłamstwo? - stwierdził, zakładając je z powrotem na czapkę-pilotkę. Nie brzmiał na zdenerwowanego. Keller po sześciu latach znajomości był skłonny stwierdzić, że inżynier nie potrafił się poważnie rozgniewać.
    - Skąd. To nadal służba. Po prostu nieoficjalna - odpowiedział.
    - ,,Nieoficjalna", czyli nie widniejąca w moich papierach - skwitował uparty rudzielec. W ciągu jednego zdania zdążył jeszcze poprawić swój szalik i nakręcić na palec koniuszek cienkiego wąsa.
    Kapitan stłumił śmiech. Lis niby od tamtego czasu zaczął przynajmniej przypominać dorosłego (chociaż po prawdzie to przybył mu tylko zadbany zarost i trochę krzepy), ale charakter zmienił się u niego niedostrzegalnie.
    - Nie ma na co narzekać, Leoś - skomentował. - Przynajmniej miałeś rok na dopasowanie się do munduru. Mniejszego rozmiaru nie mieliśmy.

Song Theme

Relacje z innymi postaciami
        Leonardo jest osobą bez większego problemu przyciągającą obcych ludzi. Potrafi dogadać się choćby i z wyższym o trzy głowy (nietrudno go przerosnąć) osiłkiem, tak więc o jego reputacji wśród sąsiedztwa chyba nie ma o czym mówić. W okolicy jego małego, zagraconego warsztatu znają go chyba wszyscy, nawet jeśli on sam nigdy nie zamienił z którymś z sąsiadów słowa. Przez hobbystyczne skręcanie zabawek zaskarbił sobie uwielbienie wśród dzieciarni, która obskakuje go, gdy wraca z dłuższych wypraw. Ich rodzice też raczej wolą się do niego uśmiechać (bo kto inny naprawi wszystko, z dobroci serca nie wymagając zapłaty?). Znalezienie jego domu w mieście nie jest większym problemem. Pozostaje pytanie, czy go tam zastaniesz - równie dobrze może siedzieć na poddaszu, co pod pokładem Okrętu Floty Fortheimskiej ,,Nieznanego", gdzie piastuje stanowisko pierwszego inżyniera.
    Z racji noszenia munduru, Lis pomimo niskiego wzrostu zwykł przyciągać na siebie spojrzenia młodych dziewcząt, ale sam obejrzał się tylko za kilkoma (a i tak nic z tego nie wyszło). Dla świętego spokoju stara się unikać długiego przebywania w barach i podobnych miejscach oraz uparcie udaje niezainteresowanego niczym i nikim. Pozostali załoganci żartują sobie, że jeśli nie jesteś skomplikowanym ustrojstwem, Leo nawet na ciebie nie spojrzy.

Inne
  •         Poza ,,Lisem", Leonardo otrzymał na ulicy także dwa inne przydomki: Trybik i Pokręt. To drugie było czysto złośliwe, ale z wiekiem każdy zyskuje nieco więcej dystansu do własnej osoby. W porcie właściwie wszyscy tak na niego wołają.
  •         Ciężko uwierzyć, że ten nerwowy człowieczek, któremu głos drży jeszcze zanim cokolwiek się dzieje, jest zdolny skakać po olinowaniu okrętu i to na dodatek solarnego. Żeby było jeszcze ciekawiej, O. F. F. ,,Nieznany" jest najszybszym statkiem powietrznym z fortheimską banderą, wykorzystywanym głównie do ścigania statków pirackich (zarówno tych unoszących się w wodzie jak i w powietrzu) oraz transportu towarów priorytetowych, polityków i innych ważnych osobistości. Prawda jest taka, że po wstąpieniu na pokład Leoś staje się zupełnie innym człowiekiem - o wiele pewniejszym siebie, zdecydowanym i jakby silniejszym. Stopień pierwszego inżyniera pokładowego nie jest zagadką, jeśli przyszło ci zobaczyć go skupionego na swojej pracy. Mężczyzna nie widzi się w żadnym innym miejscu na świecie. No, może poza swoją pracownią.
  •         Z nudów rudzielec zajmuje się nie tylko zabawkarstwem. Ma talent do ołówka i farb, aczkolwiek częściej zajmuje się tym pierwszym, bo rysunek nie wymaga tyle czasu co obraz. Najchętniej rysuje portrety, często przywołując z niesamowitą dokładnością rysy twarzy przypadkowych osób, z którymi akurat miał okazję rozmawiać. Niektórzy widząc swoją twarz na cudzej ścianie mogą poczuć się niekomfortowo, dlatego Leon nie chwali się swoimi zdolnościami artystycznymi...
  •         ... poza jednym. Wśród wszelakiego rodzaju zabawek i podobnych drobiazgów, Lis najbardziej pokochał pozytywki. Nie posiada żadnych zdolności wokalnych, nie potrafi też grać na żadnym instrumencie, ale kocha muzykę. Pozytywki okazały się odpowiedzią na jego problem. Praca nad jedną zajmuje mu sporo czasu - jeśli chce powtórzyć konkretny utwór, wypustki na cylindrze (o który zahacza giętki blaszany grzebyk, wydając dźwięk) muszą być ułożone perfekcyjnie, inaczej jedna fałszywa nuta zepsuje cały efekt. Już sam mechanizm jest sztuką negującą pośpiech, a Leonardo na dodatek zajmuje się także zdobieniem drewnianych pudełek, w których później wszystko ma się zmieścić. Pozytywki to jedyne z jego wytworów, których nie oddaje od tak byle komu. Jeśli więc otrzymałeś od niego takową, możesz być pewnym, że znalazłeś się w gronie dobrych przyjaciół inżyniera.
  •         Jeśli zdarzy ci się go odwiedzić, POD ŻADNYM POZOREM niczego nie ruszaj. Warsztat Leona może wyglądać jak graciarnia, ale za jakąkolwiek uwagę o sprzątaniu możesz zostać niemal zbluzgany (a facet rzadko przeklina). Wszystko tam ma swoje perfekcyjne miejsce i nie ma prawa go zmienić jeśli sam Leonardo tak nie zdecyduje. Wrodzona nerwowość najwyraźniej nie jest jego jedynym skrzywieniem psychicznym.
  •         Manię zbieractwa widać chociażby po zawartości kieszeni Pokręta. Zapytasz go o chusteczkę, a on przeszukując jedną z wielu przypadkowo wyrzuci trzy zmięte kartki, dwa ołówki, szpulkę miedzianego drutu, osiem sprężynek, cztery trybiki różnego rozmiaru, zegarek i bombę dymną domowej roboty. Ta ostatnia już niejednokrotnie przypadkiem rozbiła mu się na środku ulicy, przez co rudzielec musiał później wietrzyć swój mundur i ukochany biały (niegdyś) szalik. Uparcie utrzymuje, że z każdym przedmiotem wiąże się jakaś historia i przynajmniej w przypadku właśnie szalika jest to jak najbardziej prawdziwe stwierdzenie. Marzący o okrętach powietrznych mały Leoś dostał go od załoganta jednego z nich, razem z podnoszącymi na duchu słowami, że w Fortheimie zawsze znajdzie się miejsce dla marzycieli.
  •         Od jakiegoś czasu fascynuje go działanie broni palnej. Już jako nastolatek często bawił się pirotechniką, tworząc z butelek i fiolek bombki, które po rozbiciu emitowały światło, dym lub dźwięk (a czasem kilka naraz). Powstanie broni zdolnej miotać morderczym ołowiem za pomocą mikro-eksplozji musiało przyciągnąć jego uwagę. Z natury jest pacyfistą, ale równocześnie i perfekcjonistą - widok zawodnych, niecelnych garłaczy i strzelb działał mu na nerwy. Dlatego stworzył własną, niepowtarzalną i niespotykaną nigdzie broń palną, posiadającą dłuższą i węższą lufę (rozkładaną jak teleskop), ładowaną podłużnymi kulami zamiast okrągłymi. Kulopluj (jak ją niezbyt oryginalnie nazwał) jest skuteczny na dalekich dystansach, jak łuk lub kusza, ale tylko we właściwych rękach. Jednostrzałowy karabin jest raczej nieporęczny i wymaga dobrego miejsca. Ponadto jeśli zmarnujesz pierwszy strzał, stracisz element zaskoczenia, równocześnie zdradzając swoją pozycję oraz, co za tym idzie, wystawiając się na niebezpieczeństwo. Mimo wszystko Kulopluj okazał się wyjątkowo przydatny podczas pirackich abordaży. Załoga ,,Niepokonanego" w razie nagłego ataku ma więc na podorędziu asa w rękawie w postaci strzelca wyborowego, który ostrzeliwać może nie tylko pokład poniżej, ale i wrogi statek. Całe szczęście, Trybik nie musi korzystać z tej wręcz paskudnie nieprzyzwoitej przewagi często. Był zmuszony kilkakrotnie kogoś zabić, jednak dokładną liczbę wyrzucił z pamięci. Zamiast niej na pytanie ,,Ile?" woli odpowiadać ,,Za dużo".

niedziela, 14 stycznia 2018

Od Ravena - Z nudów

https://pre00.deviantart.net/a2a1/th/pre/f/2017/057/8/3/83180fb72c503a0f3dff69c6ff23019f-db0g2v9.jpg     Leżąca pod miastem posiadłość wyglądała bogato, choć zupełnie zwyczajnie. Stała samotnie z dala od innych rezydencji, jakby jej właściciel naprawdę cenił sobie spokój wsi i nie chciał, by ktokolwiek mu przeszkadzał. Mógł też szczerze nie znosić sąsiedztwa. Dlatego nic nie stało na przeszkodzie, by olbrzymią willę otaczał odpowiednio obszerny ogród oraz by stała pośród ogromnych soczyście zielonych łąk - niegdyś pól uprawnych, teraz już od dekad odłogów - ogrodzonych białym płotem z drewna.Wszystko to, włączając rozciągający się za domem sad i ogród warzywny stanowiło własność tylko jednego człowieka, mieszkającego wraz z niewielką armią służących w imponującej willi pośrodku wszystkiego. Dom ów nigdy nie był prawdziwym domem, bo nigdy nie mieszkała w nim rodzina. Stara, licząca sobie dobre dwieście lat posiadłość wybudowana została z polecenia tylko jednego człowieka, który żył tam zupełnie sam przez cały ten czas. Przypominała więc bardziej wystawny salon, z którego korzystano wyłącznie na potrzeby rozrywki.
     Posiadłość sprawiała wrażenie zimnej i nieprzyjemnej, ale kwitło w niej życie. Część ogrodników podlewała ocieniające dom drzewa, pozostali przycinali krzewy wielu odmian róż. Właściciel domu naprawdę cenił te kwiaty, więc zdominowały one ogrody i zajęły ich lwią część, stąd dbałość pracowników, by zawsze prezentowały się doskonale. Ponad bujną roślinnością niosły się ciche przyśpiewki pracujących na zewnątrz ludzi. W domu panowała jednak zgoła bardziej napięta atmosfera, bo codzienną rutynę zaburzyło widmo wieczornego spotkania w ogrodzie. Mimo wszystko służba pracowała z uśmiechem na ustach, bo nie było powodu, by przemykać korytarzami ze spuszczoną głową. Nikt nie powiedziałby, że w ów domu, gdzie roześmiane pokojówki prześcigały się w zmiataniu kurzu z wiekowych pamiątek pana domu, a z kuchni regularnie roztaczał się zapach świeżego ciasta, mieszkać może prawdziwy demon. W zasadzie nikt nie podejrzewał niczego takiego i może właśnie przez wzgląd na to w domu panowała czysta i zdrowa atmosfera. Przynajmniej do czasu aż pan domu nie zaszczycił wystawnych komnat swoją obecnością i zwyczajowo podłym humorem.
     Tym razem jednak właściciela domu nie było nigdzie widać. Starym zwyczajem zaszył się na tyłach domu w swojej bibliotece, zaznaczając uprzednio, by nikt nie śmiał mu przeszkadzać. Nie robił niczego nazbyt interesującego czy śmiertelnie ważnego. Izolował się jedynie z czystego kaprysu i chęci pobycia sam na sam z własnymi myślami.
     Raven Sailence nudził się niemiłosiernie, a każdy dzień był znacznie gorszy i jakby dłuższy od poprzedniego. Nuda potrafiła być okrutna. A żeby tylko! Była gorsza od śmierci i wszelkich epidemii, które kiedykolwiek spadły na świat. W ocenie Koszmarnika gorsza nawet niż wojny - brał udział w kilku i wspominał te lata stosunkowo dobrze - czy przyłapanie kochanki na zdradzie, a więc nic nie mogło się z nią równać. Była męcząca, sprawiała, że robił się drażliwy (w każdym razie b a r d z i e j drażliwy) i naprawdę niewiele go cieszyło. Była to jedna z wielu rzeczy, których szczerze nienawidził i na własne nieszczęście zajmowała wysokie pozycje na umownej liście takich rzeczy.
     Mniej więcej dlatego rozparty wygodnie w fotelu mężczyzna z głową odchyloną na oparcie i ze wzrokiem utkwionym w sufit westchnął ciężko i przewrócił oczami. Położył ręce na podłokietnikach i zabębnił o nie palcami, przywodząc tym na myśl śmiertelnie znudzone dziecko, któremu ktoś zepsuł ulubioną zabawkę i teraz nie wiedziało czym ma się zająć. Podobnie zresztą się czuł. Co prawda miał zamiar wystawić w wieczornej porze niewielkie towarzyskie spotkanie przy herbacie i cieście, ale im bliżej było do odpowiedniej godziny, tym mniej miał na to ochotę. Jedynym plusem całego planu była świadomość, że przyjęcie zostało zaplanowane tak, by goście przybyli krótko po zapadnięciu zmroku. W ten sposób można było stworzyć niezwykły klimat za sprawą świec i lampionów, a goście (i sam Raven) zażyć mogli świeżego, wieczornego powietrza. Sam wymyślił ten sposób podejmowania gości, by mówiło się o jego pomysłowości. Po co ktoś miałby zastanawiać się nad praktyczną stroną zakładającą uniknięcie paskudnych oparzeń na skórze albinosa? Znacznie bardziej chodliwym tematem plotek była sama kreatywność gospodarza oraz jej wady i zalety. Naturalnie nie wszystkim podobał się taki pomysł, ale wtedy, oburzeni nie mogli powstrzymać się od mówienia na ten temat, więc w efekcie wieści roznosiły się szybciej i dalej.
     To były jednak wieczorne plany. Szybkie spojrzenie na zasłonięte szczelnie okna biblioteki sugerowały, że pora za oknem nadal była przedpołudniowa, a więc przyjęcie zdawało się być odległe jakby należało do przyszłej dekady. Raven potrzebował zajęcia znacznie szybciej i nadal nie wiedział co zrobić...
    Podniósł się z miejsca, przypomniawszy sobie o czymś. Zaledwie plotce, która do niego dotarła, a która mogła rozwiązać wszystkie jego chwilowe problemy z brakiem zajęcia. Omiótł wzrokiem zapełnione po brzegi regały, upewniając się, że wszystko jest w porządku i wyszedł z biblioteki.
     - Jeevy! - krzyknął na jednego ze służących.
     Sługa przybiegł do niego niemalże natychmiast, więc nie mógł być bardzo daleko. Spieszył się, oczywiście, bo tego wymagały żelazne zasady panujące w domu. Raven nie tolerował, gdy wywołany nie stawiał się od razu na wezwanie. Nie był cierpliwy, więc nie lubił czekać na kogoś, kto mu służył.
     - Tak, panie?
     Sługa ze swoim panem przystanęli pośrodku głównego holu, pomiędzy wyjściem, a schodami z białego kamienia. Drewniane balustrady wspinające się równolegle do stopni obiegały półkoliście otwartą galeryjkę, podtrzymywaną przez równo rozstawione kolumny z rzeźbionymi na kształt siedzących lwów kapitelami. Na lwich łbach opierał się strop, a same zwierzęta zdawały się łypać poważnym wzrokiem na każdego przechodzącego w ich cieniu człowieka. Z galeryjki rozciągał się doskonały widok na cały hol i zawieszony stosunkowo nisko kandelabr z czarnego metalu, połyskujący migotliwie od umieszczonych w nim świecy. Podobne refleksy światła biegały po podłodze parteru, odbite od wypolerowanego na wysoki połysk czarnego jak noc i upstrzonego białymi plamkami kamienia. Przy drzwiach wejściowych (przypominających raczej ciężkie pałacowe wrota) stały misy z czerwonymi i białymi różami, dzięki którym w całym pomieszczeniu unosił się delikatny, słodki zapach. Na ścianach wisiały lustra w ramach z białego złota. Ich zadaniem było optycznie powiększyć pomieszczenie. Równocześnie pozwalały Sailence'owi widzieć całe pomieszczenie niezależnie od kierunku, w którym patrzył. Dom mógł ociekać w luksusy i sprawiać wrażenie, że jego właściciel nie miał czego zrobić z nadmiarem pieniędzy, w rzeczywistości każdy element był starannie przemyślany, zaplanowany i maksymalnie funkcjonalny.
     Raven nie był próżny, wbrew temu, co się o nim mówiło. Otwarta galeria skracała mu drogę do wyjścia w razie gdyby kogoś ścigał lub był ścigany. W każdej chwili mógł przeskoczyć barierkę, nie zadając sobie trudu zbiegania po schodach. Dzięki skrzydłom - hol był odpowiednio obszerny, by dało się w nim wykonać tylko jeden odpowiedni ruch, żeby wybić się z ziemi dalej niż zwykle - mógł przebyć tę drogę także i w drugą stronę, oszczędzając sporo czasu. Ponadto był magiem - potrafił zmusić róże do poderwania się z misy i wykorzystać ich kolce dla upozorowania niefortunnego wypadku. Lustra nie tylko poszerzały pole widzenia, ale także w razie potrzeby mogły zostać rozbite, a ich odłamki ciśnięte z odpowiednią siłą stanowiły potencjalnie śmiertelną broń. Cała posiadłość Sailence'a oprócz oczywistej roli pomniku bogactwa i znaczenia jej właściciela, była jego bronią i najlepiej ufortyfikowaną twierdzą w okolicach Fortheimu. Demon nie pozwoliłby się zaskoczyć we własnym domu niczemu i nikomu.
     - Jak budowa? - spytał krótko.
      - Skończona, panie.
      - Odpowiedni ludzie?
     - Zatrudnieni, panie.
     - Doskonale. Przynieś mi kapelusz i rękawiczki.
     Sługa zniknął we wnętrzu domu tak samo szybko jak się pojawił. Jeevy nie był nikim przesadnie ważnym, piastował w posiadłości rolę garderobianego i zajmował się w zasadzie wyłącznie utrzymywaniem w doskonałym stanie ubrań Koszmarnika. Raven zlecał mu również przygotowywanie wybranych przez siebie strojów. Czasami, gdy nie miał do tego głowy, zrzucał ciężar odpowiedzialności za jego odpowiedni strój zupełnie na barki Jeevy'ego i jak dotąd jeszcze nigdy się nie zawiódł. Nielogicznym było pytać zwykłego garderobianego o budowę na pobliskich łąkach, ale Sailence nie znał nikogo, kto byłby aż tak dobrze poinformowanym człowiekiem. Poza tym nie chciał przerywać przygotowań do spotkania, wzywając do siebie ochmistrzynię czy majordoma. Póki wszystko działało jak należy nie potrzebował rozmowy z zarządcami.

     Dotarł do zamkniętej hali na długo przed rozpoczęciem aukcji koni. Hala nie była szczególnie okazała jak na standardy miejsc, w których bywał. Co prawda wysypany drobnym piaskiem maneż spełniał wszystkie stawiane względem niego wymagania, a pachnąca farbą trybuna musiała zostać niedawno odmalowana, ale czegoś ewidentnie brakowało. Dookoła krzątało się kilku ludzi z obsługi aukcji. Jedni zamiatali siano i drobne śmieci z podłogi po której stąpać mieli zaproszeni goście; ktoś bardzo niski (krasnolud? niziołek?) grabił piasek, żeby go wyrównać. Ravena Sailence nikt się w tym miejscu nie spodziewał, bo prawdę powiedziawszy on też nie spodziewał się, że przyjdzie akurat tego dnia. Nikt więc nie przyszedł go powitać.
     Zwijając w palcach białą przepaskę, którą przed chwilą zdjął sobie z oczu podszedł do płotu i oparł się na nim przedramionami. Z braku lepszego zajęcia rolował w palcach kawałek materiału niby chcąc go zwinąć do końca, a jednak robiąc wszystko, żeby nie skończyć. Rozwijał go co chwilę, gdy w jego ocenie nie było perfekcyjnie i zaczynał od nowa. Znudzony wzrok utkwił w postaci z grabiami na środku maneżu. Po chwili zmrużył oczy i przekrzywił lekko głowę w zamyśleniu, nadal przypatrując się grabiącemu mężczyźnie. Jego postać zafalowała lekko, jak gdyby był zaledwie fatamorganą. Otoczyła go rozedrgana mgiełka podobna z koloru do niezbyt nasyconej barwy fiołków, jednoznacznie wskazująca na to, że ów pracownik jest tylko człowiekiem.
     Karzeł, prychnął z rozczarowaniem w myślach, krzywiąc się przy tym. Ten kolor aury zawsze oznaczał człowieka. Przynajmniej tak było w oczach Ravena, który z doświadczenia wiedział, że różnie bywało z doborem kolorów do poszczególnych ras. Tam, gdzie Koszmarnik widział fiolet człowieka, ktoś inny mógł widzieć przykładowo czerwień, zieleń, brąz lub dowolny inny kolor kojarzący się mu z daną rasą. Nie było to jednolite i umowne dla każdego.
     - Przepraszam, coś się panu stało? - usłyszał miękki i uprzejmy głos z pewnością należący do kobiety.
     - Wszystko jest w jak najlepszym porządku. - odpowiedział sztywno, prostując się i omiótł niezainteresowanym wzrokiem szaro-biały uniform stojącej obok niego kobiety. Bez wątpienia była z obsługi aukcji, ale nie oznaczało to, że nie należy jej się absolutne minimum dworskiej uprzejmości. Jeśli Raven nauczył się czegokolwiek o śmiertelnikach niepodzielnie służących mu w domu wiedział, że zadowolona służba pracuje chętniej i lepiej, jest też bardziej skłonna do wykazywania się drobną inicjatywą w zamian za dobre traktowanie.
     - Jeśli można... Kim pan jest? - kobieta zmarszczyła brwi zapewne zaniepokojona obecnością obcego. Było o wiele zbyt wcześnie na pierwszych gości, o czym wiedzieli oboje.
      - Nazywam się Raven Sailence - oświadczył. Na jego usta wypłynął bardzo oszczędny uśmiech wyższości, gdy puls kobiety przyspieszył, a na jej twarz wypłynął delikatny rumieniec. Znała to nazwisko. - Obawiam się, że nikt nie poinformował o moim przybyciu, mylę się?
     - To niedopatrzenie. Raczy pan wybaczyć, panie Sailence. Zaraz wszystko naprawimy. - kobieta dygnęła przed nim i błyskawicznie odwróciła się na pięcie, by odejść.
     Powstrzymał ją przed tym lekkim i nic nieznaczącym złapaniem za łokieć. Kobieta znowu odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. Miała twarz bardziej czerwoną niż jeszcze przed chwilą. Przez chwilę patrzyła mu w oczy, niezbyt świadoma tego, że nie wypada jej tego robić. Gdy tylko się otrząsnęła natychmiast spuściła wzrok na ziemię i poprawiła spódnicę. Dopiero wtedy wypuścił z palców jej rękę.
     - Jak masz na imię? - spytał, litościwie ignorując minione niedopatrzenie.
     - Indira, panie Sailence. - odpowiedziała.
     - Może być. - skwitował - Nie potrzebuję miejsca na trybunie. Nie musisz się tym martwić, Indiro.
    - Ale to niestosowne, proszę pana...
    - Wiem, co jest stosowne, a co nie. - upomniał ją - I mam przywilej ignorowania tego, więc bądź łaskawa w tej rozmowie zwracać się do mnie po imieniu, jasne?
     - Tak, panie Raven.
    Koszmarnik skrzywił się na myśl, że być może wygląda starzej niż myślał. W każdym razie czuł się staro właśnie przez stałe nazywanie go ,,panem". Miał jednak wyjątkowo dobry humor i nie zamierzał go sobie psuć.
     - Opowiedz mi trochę o koniach. Czy są w ofercie jakiekolwiek, które byś kupiła?
    - Nie za bardzo się na tym znam, panie Raven... - przyznała Indira po krótkiej chwili namysłu. - Słyszałam jednak trochę o tym, że ma być kilka naprawdę wartych zainteresowania ofert.
    - Doprawdy? - zainteresował się demon. - Zdradzisz mi szczegóły?
     Dalej rozmowa potoczyła się już sama.

     Niedługo później trybuna zapełniła się bogatymi i mniej bogatymi ludźmi reprezentujących różne społeczne klasy i stan posiadania. Raven także znalazł swoje miejsce w jej pierwszym rzędzie. Stało się tak za sprawą przemiłej panienki imieniem Indira, która uparła się, że znajdzie mu najlepsze miejsce, a on nie śmiał jej przerywać. Po prawej Sailence'a siedziała wysoko usytuowana urzędniczka. Kobieta nosiła się dumnie jakby jej imię widniało w kolejce do tronu. Była wysoka i smukła, z niemalże białymi włosami i roziskrzonymi wewnętrznym światłem błękitnymi tęczówkami. Włosy splecione miała w wysoko upięty, wymyślny wianek, choć według Ravena fryzura ta nie pasowała do jej pociągłej twarzy. Nie prezentowała jej w najkorzystniejszym wydaniu. Suknia urzędniczki zgodnie z modą dworską sięgała samej ziemi i miała głęboki, ciemnofioletowy odcień, dzięki któremu jej blada cera zdawała się być wręcz niezdrowo jasna i papierowa. Rękaw sukni sięgał do łokcia, dzięki czemu chude przedramiona i długie palce złożone skromnie na kolanach sprawiały wrażenie rażąco białych, karykaturalnych szponów. Najnowsza moda nie służyła każdemu i naprawdę niewiele kobiet wyglądało w niej naturalnie dobrze. Szkoda, że żadna z pechowych dam, którym fiolety nie pasowały zdawała się nie mieć o tym pojęcia.
     Raven westchnął cicho i poprawił się na siedzeniu, czym zwrócił na siebie uwagę tak dokładnie oglądanej kobiety. Uśmiechnął się uprzejmie i skinął jej głową w pozdrowieniu, a ona odwdzięczyła się podobnym kiwnięciem, choć wyraz jej twarzy wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie pochwala ona przyglądania jej się aż tak jawnie.
     Po lewej natomiast miejsce zajmował bardzo bogaty, sądząc ze stanu ubioru, kupiec. Musiało naprawdę mu się powodzić w życiu, bo pękaty brzuch wystawał o wiele dalej niż powinien, wystawiając na ciężką próbę kilka guzików. Koszmarnik odniósł nieprzyjemne wrażenie, że jeśli guziki jednak ustąpią życie jego i paru innych osób będzie w niebezpieczeństwie. Prawdę powiedziawszy nie tylko guziki, ale i siedzenie było zagrożone, bo kupiec zajmował sobą zarówno przeznaczone sobie miejsce, jak i połowę sąsiednich miejsc, zmuszając Ravena, by przesunął się nieco w stronę urzędniczki w fiolecie. Nie ochroniło go to od poszturchiwań i niezgrabnych przeprosin, które i tak były zbędne, bo powtarzane pusto jak mantra wcale nie zapowiadały, by sytuacja miała się poprawić. Ponadto kupiec paradoksalnie miał długie włosy i był łysy. Łysy czubek głowy niezbyt dobrze przykrywały rzadkie włosy zebrane w kitkę z tyłu głowy. Gruby roztaczał dookoła siebie mdlący zapach piwa i wysmażonego tłuszczu. Co mieszając się z perfumami kobiety po drugiej stronie stanowiło paskudnie ciężką mieszankę niemal zupełnie maskującą wszystko inne.
     Jeśli wytrzymam do połowy, wydarzy się prawdziwy cud.
    Skupił wzrok na środku areny, odcinając się jak najsprawniej od niezbyt udanego towarzystwa. Przyszedł po doskonałego konia, więc mógł chociaż spróbować znieść tłok na trybunie. Zwłaszcza, że nie była to szczególnie szemrana aukcja i jak na razie wszystko wydawało się być w porządku. Aukcjoner dopiero odczytywał zasady, padło kilka imion największych perełek wśród wystawianych koni, ale poza tym nie wydarzyło się jeszcze zbyt wiele. Raven nie potrafił się już doczekać aż zobaczy pierwsze konie.
     Brakowało mu tych zwierząt. Tęsknił za nimi, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy, wierząc, że jest ponad tym. Mimo wszystko to były konie. Konie, które w przeciwieństwie do ludzi nie chowały się za fałszywością i zawsze zachowywały się adekwatnie do swojego humoru. Które odpowiednio wyszkolone potrafiły być wartościowymi towarzyszami. Dawno temu jego Arkan był takim wiernym towarzyszem. Raven miał go od małego źrebięcia, które odrzuciła matka. Konik zdawał się być najodważniejszym ze wszystkich źrebaków, ale okropnie bał się burz. Dlatego, ilekroć niebo zasnuwały ciemne chmury, a powietrze przeszywał grom, Raven brał koce i szedł do stajni. Tam robił sobie posłanie w boksie konika i czekał, aż źrebak zrozumie, że może podejść. Brał go do siebie, kładli się razem na sianie nakryci kocem dla ochrony przed złym światem (powszechnie wiadomo przecież, że koce to najlepsza z domowych barykad chroniąca wszystko co dobre i właściwe) i zasypiali razem. Raven nie pamiętał ile nocy spędził w końskim boksie z łbem wtulonym w jego brzuch, bo mimo że konik rósł przyzwyczajenie do spędzania razem burzowych nocy zostało. Były to jedne z jego najlepszych wspomnień, bo po Arkanie nie znalazł konia, któremu ufałby tak bardzo i z wzajemnością. Koszmarnik potrafił być dobry. Niestety tylko i wyłącznie dla koni.
     Na maneż wprowadzono pierwszą klacz. Była siwa, ze zręcznie zaplecioną grzywą i ogonem zaledwie o ton ciemniejszym niż barwa sierści, a przez to zdawało się, że wręcz w kolorze srebra. Miała naprawdę ładnie zarysowaną szyję - a wprawne oko Sailence'a natychmiast kazało mu odnotować w myślach - i krótki, zdawało się, że wygodny grzbiet. Niestety brakowało jej tu i ówdzie, więc w oczach Ravena, klacz była mu zupełnie nieprzydatna. Szukał czegoś lepszego; czegoś doskonałego, a nie tylko ładnego. Klacz imieniem Shambari nie miała mu niczego do zaoferowania. I zbyt przypominała mu w chodzie i maści Arkana.
     Klacz, bez wątpienia dobrze ułożona, pozwoliła przeprowadzić się dookoła maneżu najpierw w stępie, następnie w kłusie, a potem zaczęła się licytacja. Raven nie brał w niej udziału, zdecydowanie cierpliwie zaczekać na to, co przyniesie mu przyszłość. Dlatego odchylił się do tyłu w geście ostatecznej rezygnacji. Następne konie także nie spełniły jego oczekiwań, a on wzorem rasowego arystokraty wybrzydzał na wszystko, co nie zadowalało go dostatecznie. Czasem zwykły kuc podobny bardziej do beczki na czterech belkach, czasem koń, którego widział miał zbyt wybijający kłus (wtedy od razu czuł jak bardzo bolałaby kilkugodzinna przejażdżka, nawet bez sprawdzania tego faktu), czasami źle rozłupany zad, a czasem linia głowy była zbyt mało szlachetna, a krok nie dość sprężysty. Sailence miał wysokie wymagania. Tak wysokie jak wysokie mogą być tylko u znawcy w danej dziedzinie.
     W końcu, jako ostatni na maneżu pojawił się szczególny ogier. Prowadziło go czterech ludzi i zdawało się, że to nadal za mało, by utrzymać narowistego konia.
     - Panie i panowie! - rozległ się głos aukcjonera, który przezornie wycofał się z maneżu w bardziej bezpieczne części hali. Jego krzyk sprawił, że koń zarżał i stanął dęba, kopiąc przednimi kopytami w powietrze. Raven pochylił się i oparł łokcie na kolanach, nagle zaintrygowany ogierem. - Jako ostatni na dzisiejszej liście jest ten oto dzikus! Jego pierwszy i jedyny właściciel dał sobie radę tylko z nadaniem mu imienia Alacazm. Ogier jak widzicie ma ognisty temperament i jest silny jak sam diabeł. Spójrzcie tylko na tę głowę! Gdzie indziej szukać tak wyrazistej szczęki i doskonale prostego profilu? Zwróćcie szczególną uwagę na tę krótką i muskularną szyję oraz nie zapomnijcie o zwartej i mocnej sylwetce. A te pęciny? Czy państwo kiedykolwiek widzieli u konia równie mocne i odporne?
     Raven widział to wszystko. Widział nawet więcej niż to, na co zwrócił uwagę aukcjoner. Demon widział też mocno zarysowany kłąb i skośne łopatki i coś podpowiadało mu, że koń jest nie tylko silny, ale i szybki. Widział krótki i bardzo wygodny grzbiet ani nie szeroki, ani wąski. Widział gładką, skarogniadą sierść ogiera tak ciemną, że gdyby nie brązowy rozbłysk mogłaby uchodzić za karą. Widział też jasne znaczenia na tylnych nogach ogiera, nazywane wśród hodowców ,,skarpetkami" i białą plamkę sierści przebijającą spod splątanej grzywki nazywaną ,,gwiazdką". Pierwsze rzuciło mu się jednak w oczy inteligentne spojrzenie walczącego z ludźmi ogiera.
     - Czy są jakieś pytania? - usłyszał i wiedziony czystym impulsem poderwał się na nogi, strasząc siedzącego tuż obok otyłego kupca.
     - Koń chodził pod siodłem? - spytał na tyle głośno, by aukcjoner go usłyszał.
     - Miał siodło. - szpakowaty mężczyzna potwierdził - Ale nigdy nie brał jeźdźca.
     - Ile ma lat?
     - Jest pan zainteresowany kupnem? Dobrze, baliśmy się, że nam zostanie. Na jakie nazwisko przepisać Alacazma? - aukcjoner uśmiechnął się. Raven zmrużył nieufnie oczy i spojrzał na wierzgającego i rżącego ogiera, który bardzo nie chciał być w tym miejscu. Jego wzrok padł na ciemną pręgę zakrzepłej krwi na boku konia. Zbyt ciemną, by ludzie oko mogło zobaczyć ją z takiej odległości.
     - Ile ten koń ma lat? - spytał jeszcze raz, mocno akcentując to pytanie.
     - A po co panu taka informacja? - zdziwił się aukcjoner. - Bierze pan czy nie?
     - Bądźmy profesjonalistami. - odparł Raven - Jeśli ukrywa pan wiek tego konia jak mogę być pewien czy pozostałe informacje nie są zmyślone? Albo czy inne konie zostały uczciwie sprzedane?
     Kilkoro szczęśliwych nabywców zesztywniało nagle, gdy uświadomili sobie, że taka możliwość faktycznie istnieje. Paru wstało z miejsca, również domagając się wyjaśnienia tej kwestii. Uśmiech aukcjonera zrzedł.
     - Na pewno się nie dogadamy? Co pan może wiedzieć o koniach, że ośmielę się pytać? Pierwszy raz pana tu widzę i nie wyglądasz mi pan na wielkiego hodowcę albo znawcę.
     Raven przeciągnął się i strzelił kostkami, a potem jak gdyby nigdy nic przeskoczył barierkę trybun i swobodnym krokiem ruszył przez maneż w stronę aukcjonera. Alacazm w tym czasie ostatecznie wyrwał się ludziom i pogalopował na oślep wprost na idącego ze wzrokiem utkwionym w aukcjonera Sailence'a. Kilka kobiet krzyknęło do wtóru kilku nabieranych z sykiem wdechów, ale Raven nawet nie zwrócił na to uwagi. Koń i tak nie mógł go stratować, a na ewentualny unik był gotowy. Jego celem był człowiek, który katował biednego ogiera, żeby zmusić go do posłuszeństwa mimo braku wyszkolenia. Raven nie potrzebował oczywistych dla ludzi dowodów - koń pachniał krwią, aukcjoner poza ludzkim zapachem miał na sobie tę samą woń końskiej krwi. Ten człowiek, który potraktował go jak panicza udającego dla zabawy kogoś, kim nie jest. Ten, który miał być już niedługo skrwawionym workiem rozszarpanych wnętrzności.
     Wpadł mu do głowy pewien pomysł. Skoro miał widownię mógł wykorzystać okazję i sprawić, by mówiono o nim jeszcze częściej i więcej. Dlatego, gdy Alacazm przebiegał tuż obok niego, mijając go ledwie o włos, Raven chwycił swobodnie wiszącą linę i ściągnął ją do siebie, usadzając ogiera w miejscu. Koń stracił równowagę i przewrócił się na bok, wzbijając chmurkę piasku. Poderwał się na nogi i wierzgnął. Raven był jednak cierpliwy i skrócił sobie linę, uniemożliwiając ogierowi wspięcie się na tylne nogi. Odczekał jeszcze chwilę aż ogier przestał z nim walczyć i delikatnie pogładził bok jego pyska. Alacazm szarpnął głową w proteście i łypnął na niego jednym, upartym okiem, niespokojnie drobiąc kopytami.
     Raven uśmiechnął się do siebie i wypuścił linę, żeby zwisała swobodnie między nim i koniem. Poluzował mu też uwiązanie, bo w jego ocenie było stanowczo zbyt ściśnięte. Przeszedł kilka kroków i zatrzymał się, delikatnie ciągnąc koniec liny. Alacazm opuścił łeb i postąpił o krok bliżej demona.
     - Ile ma lat? - spytał Raven po raz kolejny, czekając aż koń przysunie się jeszcze bardziej. Nie bał się odwrócić do niego tyłem.
     - Żeś się pan uparł! - aukcjoner wyrzucił w powietrze kilka kartek - To trzylatek!
    - I co? Tak strasznie było? - zadrwił - Przemilczmy oczywistą kwestię, że koń ten nigdy nie mógł mieć jeźdźca.
    - Sądzisz tak, bo...?
    - Wyrażaj się, wywłoko. - warknął Koszmanik - Nie jesteś ze mną na ,,ty".
    - A ty moż...
    Demon spojrzał na człowieka tak, jak tylko drapieżnik potrafi patrzeć na ofiarę. Ustawiony był plecami do reszty i miał przed sobą tylko aukcjonera. Dlatego rozciągnął usta w imitacji szerokiego uśmiechu, będącego w istocie ostrzeżeniem, którego efekt spotęgowały wystające czubki kłów. Aukcjoner zbladł, ale zanim zdążył zawołać kogokolwiek na pomoc, Raven przyłożył palec do ust, nakazując mu milczenie. Niewerbalne polecenie zmusiło mężczyznę by poddał się woli igrającego z nim maga. Raven zjechał też palcem nieco niżej i przeciągnął nim po swoim gardle w najstarszym znanym ludzkości geście zwiastującym śmierć. Aukcjoner powiódł dookoła przerażonym spojrzeniem, nie mogąc wykrztusić żadnego słowa.
     Sailence skłonił głowę przed aukcjonerem, jakby dobili targu.
     - Zabieram Alacazma - oświadczył spokojnie, ale tak, by był doskonale słyszalny - Rachunek przyślecie mi na nazwisko Sailence.
     Po tych słowach opuścił maneż, ciągnąc za sobą ogiera. Musiał odstawić go w jakieś bezpieczne miejsce - przykładowo do jednej z miejskich stajni - i wrócić po aukcjonera. W końcu obiecał mu śmierć, a demon nie rzuca słów na wiatr.

(Revan? Jeśli chcesz pobrudzić sobie rękaw właśnie stwarzam ci okazję > <)

sobota, 13 stycznia 2018

Od Huginna i Muninna (CD Ekateriny) - Strzępy odpowiedzi

        Centaurzyca dreptała w miejscu, przechodząc kilka metrów tam i z powrotem, jakby chciała pobiec w stronę zawalonego budynku, ale równocześnie nie miała zielonego pojęcia, po co w ogóle miałaby to robić. Cisi nie mogli pozostać bezczynni. Jakkolwiek nieempatyczni i samolubni bywali, ich zadanie w tym mieście nigdy nie miało swojego końca. Ptaki wzbiły się do lotu i zaczęły krążyć nisko nad Ekateriną, by mogła je usłyszeć.
    - To piwnica - zakrakał Myśl, zwracając na siebie jej uwagę. - Kamienna.
    - Grobowca nie przypomina w żadnym stopniu - dodał Pamięć.
    - Zwykłe drewno to za mało! - Huginn zanurkował gwałtownie w stronę budynku. Muninn poleciał za nim.
    Strażniczka tym razem ruszyła za nimi bez cienia wahania. Spodziewała się, że wlecą w rumowisko, ale kruki skręciły gwałtownie i usiadły na kamiennej krawędzi doku, blisko schodków prowadzących na dół. Kata podbiegła do nich, nie do końca rozumiejąc o co im chodzi.
    - Gdzie jest wejście, tam i wyjście - wyjaśnił niejako jeden z nich, ciężko stwierdzić, który dokładnie, po czym wskazał dziobem piaszczyste dno przebijające przez cienką warstwę wody po odpływie.
    Ich zmartwiona już do granic możliwości towarzyszka zrozumiała przekaz i zeszła ostrożnie po schodkach na dół. Dok był na tyle wysoki, by nad jego krawędzią wystawała część jej czoła. Muł i woda sięgająca człowiekowi kolana zdecydowanie nie pozwalały na szybki krok, ale nie było to na tyle niebezpieczne, by centaur miał sobie w tym nie poradzić. Ekaterina już miała zapytać, co teraz, gdy dostrzegła przed sobą w wygładzonych przez wodę fundamentach wyrwę rozmiaru drzwi. Do wnętrza leniwie wlewała się woda.
    - Piwnica... - mruknęła do siebie i ruszyła w kierunku wejścia, czy też (jak słusznie sądziły kruki) wyjścia.
    Sufit był zdecydowanie za nisko jak na centaura, ale zdeterminowana Kata bez sprzeciwu zgarbiła się pochyliła głowę na bok tak, by móc wejść i równocześnie nadal patrzeć przed siebie. Wnętrze nie było oświetlone w żaden sposób, a na stalszym nieco gruncie nadal chlupotała warstwa wody. Ktokolwiek korzystał z tego wyjścia, musiał to robić podczas odpływów - w innych porach dnia korytarz pewnie był zalany aż po strop. Widoczność kończyła się na ścianie zakrętu, dalej trzeba było iść wgłąb po omacku. Zaintrygowana odkryciem Ekaterina nagle poczuła, że coś usiadło jej na zadzie. Sapnęła i odruchowo wierzgnęła lekko tylnymi nogami zaskoczona. W odpowiedzi otrzymała oburzony skrzek w akompaniamencie gwałtownego szelestu piór. Obejrzała się do tyłu na tyle, na ile mogła: na jej końskim grzbiecie usiedli Huginn i Muninn.
    - Ciasna przestrzeń. Zła dla skrzydeł - marudził pierwszy, starając się jakoś usprawiedliwić ich zachowanie.
    Strażniczka tylko westchnęła i ruszyła dalej. W pewnym momencie usłyszała przed sobą ludzkie stęknięcie i wymamrotane pod nosem przekleństwo. Kata przyspieszyła kroku na tyle na ile mogła.
    - Rauer?! - zawołała. Jej głos odbił się od ścian, uderzając w uszy.
    - Tutaj! - odpowiedział strażnik, ku jej niesamowitej uldze.
    Leżał właściwie tuż za kolejnym zakrętem. Centaurzyca, przyzwyczajona już nieco bardziej do ciemności, dostrzegła jego niewyraźną sylwetkę na ziemi. Noga Rauera ugrzęzła pod belką z częściowo zawalonego sufitu. Część tunelu przebiegająca pod centrum budynku została doszczętnie zasypana zbutwiałym drewnem, ale strażnik zdołał uciec przed zasadzką.
    - Czekaj, pomogę ci! - Kata przesunęła belkę, uwalniając nogę przyjaciela, po czym pomogła mu podnieść się na nogi. Rauer przewiesił rękę przez jej grzbiet i posłał dziewczynie wdzięczny uśmiech.
    - To miejsce to jedna, wielka, przeklęta pułapka - stwierdził.
    - No co ty nie powiesz? - Ekaterina spróbowała przejść tyłem do zakrętu. Tam mężczyzna na chwilę oparł się o ścianę, a centaurzyca z trudem obróciła się, ocierając boki o kamień. Syknęła lekko i kiwnęła głową w stronę wyjścia. - Wyjdźmy stąd jak najszybciej. Tu jest zdecydowanie za ciasno.
    - No co ty nie...
    - Ani. Słowa. Więcej.
    Rauer parsknął śmiechem mimo bólu przeszywającego złamaną kończynę. Oparł się z powrotem o jej bok i powoli ruszyli w stronę wyjścia, nie odzywając się już więcej. Tylko raz w ciszy zabrzęczał nieco głośniej naramiennik strażnika, gdy Muninn jakby z nudów trącił go dziobem.

        Ekaterina stała niedaleko drzwi infirmerii i obracała przed oczami strzępkiem materiału. Był brudny od mułu, ale po dokładniejszym opłukaniu dało się dostrzec oryginalną barwę. I to nie byle jaką - wyjątkowo drogi, intensywny odcień, nie bez powodu nazywany ,,królewską czerwienią". Jego krawędź była wyszyta złotymi nićmi.
    - Rauer znalazł go w tunelu - powiedziała do kruków. Ptaki wolały nie wlatywać za nią i jej rannym towarzyszem do wnętrza budynku, więc nie były też świadkami ich rozmowy. Nie miały zresztą po co ich szpiegować, całkowicie pewni, że strażniczka w zaufaniu i tak podzieli się z nimi tym, czego się dowie od Rauera.
    - W pośpiechu był - mruknął Huginn, wyciągając z parapetu łeb, jakby chciał powąchać dowód niczym pies.
    - No i tunika podarta - dodał Muninn, kręcąc głową. - Co za niechlujstwo. Szkoda ubrania.
    - Tunika? - Kata zmięła strzępek w palcach. - Dziwny materiał... za gruby jak na tunikę... koszuli też nie przypomina...
    - A mundur? - Myśl przekręcił łebek na bok.
    - Mundur? - centaurzyca zamyśliła się. - Mundury noszą tylko strażnicy miejscy, ale ciemnoszare. I są mocne, nie przedzierają się od byle czego.
    - Nie wszystkie mundury są dobrej jakości. To zależy od krawca - zauważył Pamięć. - A czerwień jeszcze nie wyszła z królewskiej mo...
    - ,,Królewska czerwień"! - przerwała mu Kata. - Gwardia Królewska nosi czerwień i złoto... ale to przecież nie ma sensu.
    - Dlaczego, kochana? - zapytał Huginn. - Wszystko ma sens, dopóki nie znajdziesz argumentów mówiących inaczej.
    - Co królewski gwardzista robiłby w dokach, zastawiając pułapkę na oddział straży konnej? - zastanawiała się na głos. - Nawet zostawianie fałszywych dowodów nie ma najmniejszego sensu, bo nikt by nie uwierzył, że ktoś stojący tak wysoko w hierarchii służb Fortheimu miałby w tym jakiś cel.
    - Cóż... chyba znamy kogoś, kto mógłby przynajmniej potwierdzić lub zaprzeczyć, że ten skrawek to fragment munduru gwardzisty - stwierdził kruk.
    Centaurzyca wierciła jedyny dowód wzrokiem, jakby liczyła, iż w ten sposób zmusi martwy przedmiot do zwierzeń. W końcu westchnęła cicho.
    - Chyba lepszy fragment informacji niż nic... - spojrzała na Cichych. - Kto to taki?
    - Powinnaś chyba znać Białopiórego - odpowiedział Muninn. - Szermierz o jednym skrzydle.
    - Trenuje przyszłych gwardzistów w szermierce - dodał Huginn. - I ma dobrą pamięć. Jeśli to faktycznie fragment munduru, powinien go poznać choćby i po wzorach na krawędzi.
    - Akhme - kobieta kiwnęła głową potakująco. - Przynajmniej ze znalezieniem jego nie będzie problemu. O tej porze trwają ćwiczenia na placu treningowym przed starą Szkołą Rycerską.
    - To na co czekamy? - Myśl podskakiwał nerwowo w miejscu. Pamięć jak zwykle siedział trochę spokojniej.

Ekaterina? Idziem po Red, bo coś się rozleniwiła. No i pomysłów brakuje > <

Iosfáhar Niezłomny


ArtStation - project "gaia" "white scroll", sangsu jeong
Sangsoo Jeong
Był z nimi Rycerz, szlachetny i prawy,
Który od pierwszej młodości wyprawy
Rycerskie cnoty umiłował kornie:
Wierność, cześć, hojność, obyczaje dworne.
Opis
- Przysięgasz uznawać honor za wartość najwyższą i kierować się dyktowanymi przezeń prawami, a także żyć w zgodzie z własną naturą?
- Przysięgam, Wielki Mistrzu zwany Nieulękłym.
- Czy gotów jesteś walczyć z fałszem oraz żyć w prawdzie nawet za cenę własnej godności, reputacji oraz materialnego mienia?
- Jestem gotów do walki, Szlachetny.
- Ślubujesz gorliwe posłuszeństwo własnej religii, jednocześnie godząc się na istnienie innych? Decydujesz się cierpliwie znosić wszelkie przejawy prześladowania, nie prześladując przy tym innowierców?
- Ślubuję na własne imię, Dobrotliwy.
- Przyrzekasz kornie pokutować za każde odstępstwo od kodeksu i cnót najwyższych, którym winien jesteś bezwzględne posłuszeństwo?
- Przyrzekam, Litościwy.
- Czy potrafisz dać żywe świadectwo najwyższej pokory, nie oczekując w zamian szacunku właściwego bohaterom, których sławią nasze legendy?
- Potrafię, Szczodry.
- Przyrzekasz miłować sprawiedliwość bardziej niż siebie i wszystko co widzą twe oczy?
- Przyrzekam, Sprawiedliwy.
- Gotów jesteś odrzucić własne wygody dla miłosierdzia względem bliźnich? Być hojnym, gdy inni skąpią?
- Jestem gotów poświęcić wszystko, Miłosierny.
- Przysięgasz w każdym momencie życia kierować się słuszną szczerością oraz wielkodusznością?
- Przysięgam, Łaskawy.
 - Ślubujesz być skromnym, nie umniejszając własnych zasług, a przy tym nie pozwalając, by poniosła cię pycha i duma?
- Ślubuję, Skromny.
- Przyrzekasz własną piersią chronić tych, którzy pomocy potrzebują? Zawsze stać po stronie słabszych i uciśnionych?
- Zawsze i wszędzie, Pewny.
- Potrafisz dowieść swojej bezwzględnej lojalności prawdzie, prawu oraz swojemu Mistrzowi?
- Potrafię lepiej niż ktokolwiek, Lojalny.
- Gotów jesteś nieść pomoc czystą i bezinteresowną, przekładając dobro cudze ponad własną korzyścią?
- Jestem gotów, Pokorny.
- Czy w swym życiu wykazywał się będziesz odwagą, która pozwoli ci mierzyć się nawet z najgorszymi przeciwnościami? Zdecydowany jesteś do ostatniego tchu walczyć ze złem i każdym przejawem mocy nieczystej?
- Tak, jestem, Nieustraszony.
- Czy gotów jesteś żyć tak jak nakazuje tradycja? W zgodzie z obyczajem i kulturą?
- Jestem gotów, Mocny.
- Ślubujesz cechować się godnością i odnosić się z najwyższym szacunkiem względem każdego, kogo spotkasz?
- Ślubuję, Cierpliwy.
- Powstań więc, Iosfáharze, zwany od teraz Niezłomnym. Oto zbroja i święty oręż, byś mógł kontynuować dzieło swoich wielkich poprzedników. Bądź pozdrowiony, zaślubiony rycerzu zakonu Sanctecra wierny naszym ideałom. Niech światło prawości prowadzi cię dokądkolwiek pójdziesz.
* * *
     Dawno temu, w zamierzchłej przeszłości, gdy smoki panoszyły się na świecie, a ziemię porastała gęsta i nietknięta puszcza, świat opiewał czyny wielkich bohaterów. Były to lata, gdy powstawały wszystkie znane wszystkim legendy. Czasy mroczne i niebezpieczne, czasy potworów i wojen, magii i miecza, wielkich starć i jeszcze większego poświęcenia, ale także czasy herosów, mocarzy i tytanów dzielnie walczących o dobro, skutecznie dających odpór beznadziei i walczących w słusznej sprawie. Czasy prawdziwych rycerzy bez skazy, służących swojej świętej i jedynej misji, obrońców prawdy i zbawców ludzkości. Różnie mawiało się o ów herosach w różnych zakątkach świata, lecz zawsze z szacunkiem i uznaniem. Porównywano rycerzy do dumnych płomieni tańczących pośród czarnych mogił krzywdy i niegodziwości oraz do wielkiego ognia, który objął cały świat. Nie był to jednak straszliwy pożar trawiący królestwa i krainy, ani taki, który pożerał wszystko na swojej drodze. Rycerze przywodzili na myśl skojarzenia z wesoło trzaskającym płomieniem przydomowego ogniska, który rozświetlał mroki nocy i zapewniał ciepło, obiecywał spokój, radość i bezpieczeństwo.
     Czasy jednak zmieniły się i świat przestał potrzebować swoich bohaterów. Niegdyś traktowani z najwyższymi honorami rycerze doczekali się upadku równie majestatycznego, co czyny, którymi zasłynęli. Świat potrzebował postępu i rozwoju znacznie bardziej niż wiernych starym tradycjom ludzi w lśniących zbrojach i gotowych bez wahania oddać życie w obronie słabszych. Nadal darzono ich szacunkiem, bo jakżeby inaczej postąpić, ale nikt nie postrzegał ich roli za niezbędną. Zapomniano więc o rycerzach - szlachetnych płomieniach przeszłości. Nigdy jednak nie zapomniano tego, co zrobili. Opowieści powtarzano i cieszono się nimi ku uhonorowaniu dawnych czasów, wyłącznie po to, by odwrócić swoją uwagę od podupadających coraz bardziej bohaterów, bez których ów historie nigdy by się nie narodziły. Rycerze zniknęli tak jak nigdy nie powinni byli zanikać: cicho i bez walki. Dumnie podnosząc głowy, odeszli w cień, bo współczesność bez wahania oddała ich przeszłości, ale nie złożyli broni i nie powiedzieli ostatniego słowa. Wrócili do rodzinnego kraju, gdzie pamięć o nich jeszcze trwała, bo królestwo szczyciło się swoim tytułem ojczyzny bohaterów. Po wielu latach wędrówki znów spotkali się przy jednym stole tak jak winni byli to robić, nim każdy poszedł w swoją stronę.
     Zakon Rycerski Sanctecra - wszyscy bohaterowie dawnych lat - powrócił do swoich starych twierdzy i warowni, by w spokoju przetrwać złe lata. Rycerze nie pozwolili sobie jednak na marnowanie czasu. Wielkie ideały nigdy nie upadły całkowicie, a dawne wzorce znalazły swoje nowe, odpowiednio nowoczesne odpowiedniki. Zakon rycerski mógł na powrót zyskać siłę niezbędną, by świat nie został na łasce istot zrodzonych ze zła. Świat nadal potrzebował swoich bohaterów minionych lat, a więc nie mogło ich zabraknąć w chwili próby. Mistrzowie zakonni nie mogli na to pozwolić.
     Nawet jeśli przyszło im mierzyć się z wyzwaniem trudnym i wymagającym. Musieli sprawić, by podupadający w zrujnowanych siedzibach zakon powrócił do dawnej chwały i potęgi. Aby tego dokonać nie wystarczyło jednak zmienić organizacji i uwspółcześnić metody. Zakon potrzebował nowych, świeżych głów, gotowych do zaszczepienia w nich wartości zakonnych.
     Młodzi chłopcy - sieroty, dzieci niechciane, porzucone czy takie, których rodzice zaplanowali służbę dla dobra ludzi - napływali do bram warowni, gotowi stawić czoła czekającym ich wyzwaniom. Żaden z nich nie miał więcej niż sześć, może siedem lat. Wśród nich także i młodziutki blond chłopczyk bez własnego imienia o przestraszonym spojrzeniu jasnych oczu i bardzo wychudzonym ciałku - syn niezidentyfikowanego nigdy z imienia mężczyzny i jednej z wielu prostytutek, która nie miała ochoty utrzymywać dziecka powstałego z błędu. Już za murami twierdzy dostał swoje imię Iosfáhar na pamiątkę jednego z dawno zmarłych rycerzy. Otrzymał też przyszłość, której nigdy nie miał, rodzinę, której mu poskąpiono oraz jasny i dobry cel w życiu, żeby miał do czego dążyć. Surowe, wymagające wychowanie zakonne oraz nauka i ćwiczenia pod okiem wielkich mistrzów ukształtowały charakter dziecka odpowiednio dla czekającego go powołania. Chłopiec znosił wszystko bardzo dobrze, lepiej nawet niż jego rówieśnicy i nieco starsi chłopcy. Przenigdy się nie skarżył i nie tęsknił za domem, bo prawdę mówiąc im był starszy, tym lepiej wiedział, że nie ma do czego wrócić. W Sanctecrze miał wszystko i mury warownej twierdzy traktował tak jak powinien traktować swój dom i rodzinę. Nie mógł tęsknić za swoim kawałkiem świata, bo przez cały czas był u siebie.
     Lata mijały, a czas swoim odwiecznym zwyczajem nie zwykł nikogo oszczędzać. Mały, zagubiony chłopiec - bękart bez perspektyw - wyrósł i zmężniał aż stał się młodym, dorosłym mężczyzną o niespotykanie twardym jak na swój wiek spojrzeniu stalowo jasnych oczu i dumnej postawie zdeterminowanego i silnego rycerza. Trudno było połączyć przypominającego podobnego do małego szkieletu dzieciaka, patrzącego mętnym wzrokiem z wysokim i potężnie zbudowanym sanctekrytą o szerokich barkach i świetnie zarysowanych ciężkimi ćwiczeniami mięśniach. Iosfáhar przynajmniej z daleka sprawia wrażenie człowieka surowego i poważnego. Całkiem słusznie zresztą, bo nawet jeśli uprzejmy uśmiech bardzo często rozjaśnia jego twarz i gości na wąskich wargach, trudno pozbyć się wrażenia, że rycerz przedwcześnie dorósł i teraz jest starszy niż na to wygląda. Mimo wszystko same rysy jego twarzy przywodzą na myśl raczej niewinnego anioła w aureoli złotych włosów, sięgających nieco ponad ramię. Jego szczękę od czasu do czasu porasta wynikający z drobnego zaniedbania jasny zarost, ale mężczyzna nigdy nie pokazałby się w towarzystwie w tak niegodnym stanie. Dbałości o wygląd nie można mu odmówić, bo stosowną prezencję wpoiło mu wychowanie. Dlatego Iosfáhar zawsze jest zadbany (wbrew temu, co mówi się o mężczyznach i ich luźnym podejściu do higieny). Co prawda niemal codziennie nosi swoją zakonną zbroję, ale wynika to raczej z poczucia obowiązku niż lenistwa. Wtedy, gdy nie wypada zakładać na siebie stalowych płyt ubiera prosty, skromny strój pozbawiony zbędnych ozdobników, ale koniecznie czysty i świeży. Do ćwiczeń zwykł natomiast ubierać najprostsze, luźne koszule z najtańszych materiałów (w końcu i tak wcześniej czy później się podrą). Długi i masywny miecz z wyrytymi na zbroczu glifami oznaczającymi słowo Niezłomny towarzyszy mu jednak bez względu na wszystko. Rycerz ma na lewym obojczyku poziomą bliznę, a pytany o nią ze zbolałym uśmiechem tłumaczy wypadek jako ,,głupi błąd żółtodzioba". Podobna blizna przecina mu wnętrze prawej dłoni i powstała w czasie innego treningu. Iosfáhar poza treningami nie ma większych zainteresowań, bo w zasadzie nigdy ich nie potrzebował.
     W zakonie spędzał czas, słuchając kapłańskich nauk, wertując stare księgi w bibliotece lub ćwicząc pod okiem mistrza Eramorna Lojalnego - największego spośród wojowników. Nawyk codziennego ćwiczenia został mu nadal, choć w zaciszu niewielkiego mieszkania jest to dość trudne. Niezłomny potrafi walczyć długim mieczem tak, jak niewielu w Fortheimie. Ponadto w swój arsenał bez trudu wciąga kuszę i zwykłe pięści. Nie wyróżniał się wyjątkowymi umiejętnościami w Sanctecrze, ale błyszczący sławą Fortheim wypada w tym porównaniu zaskakująco blado. Iosfáhar, jak na przeznaczonego na życie poza murami twierdzy przystało, opanował też sztukę oglądania świata z grzbietu wierzchowca, ale nigdy nie czuł się w siodle dość pewnie, by uważać, że lubi to robić. Co prawda podróże wozami są jeszcze bardziej uciążliwe dla kogoś jego postury. Dlatego rycerz w ogóle nie przepada za szybkim zmienianiem miejsca pobytu. Bycie w drodze mu nie przeszkadza - w końcu kocha widok gwiazd świecących nad pustym traktem - jej konsekwencje dla jego samopoczucia i owszem. Niezłomny ma niekłamany talent wokalny, ale nigdy nie rozwijał się w tym kierunku. Czasami nuci sobie przy pracy i w zasadzie tylko wtedy można usłyszeć głos, który najzwyczajniej w świecie marnuje się, bo nie jest wykorzystywany tak, jak powinien być. Iosfáhar jednak na pytania o karierę muzyka, zwykł wzruszać ramionami i zapewniać, że to nie jest jego świat i nie mógłby znieść myśli, że ludzie płaciliby, żeby go słuchać. Zresztą i tak jest zbyt skromny, by występować na scenie. Więcej znaczących się zdolności Iosfáhar najzwyczajniej nie przejawia. Chwytał się wielu prac, więc nie ma dla niego rzeczy nie do zrobienia. Dziurę potrafi zaszyć, deski poprzybijać, rozpalić ogień, ale w zasadzie niczym nie zajmuje się na co dzień i niespecjalnie ma się czym chwalić.
     Słowa przysięgi, którą składał każdy z rycerzy Sanctecry mają wiążącą moc, która nie pozwala na ich złamanie. Nie dzieje się tak za sprawą pradawnej magii, nadającej przysiędze rangę potężnego czaru, a jedynie przez wzgląd na tytanową dyscyplinę i honor rycerzy, dla których słowa te są święte. Pozbawieni większych skaz sanctekryci wykazują się przy tym jednak skończonym zaślepieniem w tradycję. Zupełnie jakby bracia Iosfáhara nie byli w stanie dopuścić do siebie żadnej nowości. Nowinki techniczne czy nawet moda - zakon pozostaje niezmieniony, choć nie zwalcza postępowego rozwoju świata. Sanctekryci nie są już aż tak odlegli jak w przeszłości, ale ich stosunek do nowoczesności pozostawia nadal wiele do życzenia. Iosfáhar także ma tę cechę, ale walka z nią z góry skazana jest na porażkę, więc spokojnie pozwala jej istnieć. Niezłomny w gruncie rzeczy nie jest zbyt skomplikowanym człowiekiem, więc bez trudu można go przejrzeć i zrozumieć. Zawsze prostolinijny i szczery, bo święta przysięga zabrania mu szerzenia fałszu, tak więc nigdy nawet nie pomyślał o tym, by skłamać. Nawet wtedy, gdy jako młody chłopak uciekł z zakonnej twierdzy, żeby zobaczyć jak wygląda życie w pobliskiej wsi i narobił tam sobie niemałych kłopotów. Zna pojęcie konsekwencji swoich działań i jest świadomy, że wszystko co zrobi będzie za sobą ciągnąć coś innego, więc bierze pełną odpowiedzialność za wszystko to, czego dokonał i dokona. Ma dość odwagi, by przyznać się nawet do błędów, a to wymaga znacznie większego wysiłku woli niż starcie się z przeciwnikiem. Tej też na szczęście nigdy mu nie brakowało. Iosfáhar jest tak zwyczajnie i bezinteresownie dobrym człowiekiem, nieważne ilu ludzi mniejszej wiary i dyscypliny zarzuciłoby mu grę dla zysków. Nigdy niczego nie udaje - jeśli się cieszy, jego twarz promienieje od uśmiechu, jeśli coś go zdenerwowało, też będzie to po nim widać. Uważa zwyczajnie, że granie kogoś, kim nie jest i udawanie, że czuje się coś innego niż w rzeczywistości to niepotrzebny nikomu jego pokroju wysiłek. Sanctekryta nie ma nic do ukrycia, a więc i stosowanie masek jest mu zbędne. Mężczyzna jest ponadto zupełnie niewrażliwy na cudzą krytykę. Potrafi uszanować cudze zdanie i poglądy (przysięgał w końcu być tolerancyjnym wobec wszystkiego i wszystkich, włącznie z prześladowaniami go za przekonania), ale nie mają one na niego większego wpływu. Zna wartość dobrej rady i potrafi się za nią odpowiednio odwdzięczyć, ale nie można go wykorzystać. Da się teoretycznie spróbować, ale wątpliwym jest by było warto - żadną przyjemnością słuchać rycerskiego apelu do moralnej dobroci, bo nazbyt przypomina to trudny do wytrzymania wykład. Nie można jednak odmówić Iosfáharowi dobrych intencji, bo nigdy nie zdecydowałby się na świadome działanie na krzywdę innych. Przy czym nie jest pacyfistą, a miecz Niezłomny na plecach nie służy za ozdobę. Rycerz potrafi poważnie poturbować lub odebrać życie, jeśli sprawiedliwa ocena sytuacji podpowie mu takie wyjście. Zobowiązał się przecież do zwalczania wszystkiego co złe, by świat był bardziej bezpieczny. Nie jest jednak zagorzałym zwolennikiem siłowych rozwiązań problemów, bo przemoc sama w sobie nie prowadzi do niczego. Poparta odpowiednimi wnioskami i okolicznościami może przynieść pewne korzyści, ale nigdy nie będzie dla sanctekryty jedynym pewnym rozwiązaniem. Jest wierny swojemu zakonowi i wszystkim cnotom, którym ślubował, bo nie potrafiłby znieść myśli o tym, by zejść z takiej drogi. Jest pewien, że ścieżka życia wiedzie go ku światłu, nieważne jak często jego mądrości negujące każdy przejaw kombinatorstwa i działania w luźnym pojęciu dobra i prawa doprowadzić mogą do szewskiej pasji ludzi, mających dość pecha, by być w pobliżu. Prawdą jest, że przy nim zwyczajnie trudno zrobić coś nieodpowiedniego. Iosfáhar w swojej misji jest uparty i nie zwykł ustępować nawet w obliczu doskonałych wymówek, bo jeśli uważa coś za złe, to jest to złe niezależnie od żadnych usprawiedliwień. Taka irytująca cecha ma też swoje drugie, mniej uciążliwe oblicze - Iosfáhar ze swoją rozbrajająco łatwą analizą sytuacji, przypomina czasami szczenię, które nie do końca wie jak działa świat, a jego próby zrozumienia Fortheimu (największego dziwu, który przyszło mu oglądać) tylko utwierdzają w tym porównaniu. Nie zawsze pojmuje jak właściwie ma rozumieć to, co go otacza. Zupełnie nie rozumie na przykład dlaczego ludzie, których spotkał po przybyciu do miasta potraktowali jego opowieść o misji, z którą przybył jako wymysł chorego umysłu szaleńca. Gdy okazało się, że przywykli do postępu Fortheimczycy nie wiedzą nawet czym jest Sanctecra i traktują ów zakon za bajkę, Iosfáhar po raz pierwszy zwątpił w siebie i swój cel. Będąc w oczach mieszkańców miasta zaledwie uciekinierem z zakładu dla obłąkanych, który ukradł komuś zbroję i bredzi o wielkich rycerzach i ich dziedzictwie zaczął zastanawiać się nad tym, jak ma się całe jego wychowanie w duchu rycerskiej tradycji do nowoczesnego miasta postępu. Przed przybyciem do Fotheimu nigdy nie zakwestionował prawd, które uważał za pewne. Fortheim jednak go zmienił. Tak właśnie święty rycerz poznał smak wewnętrznego kryzysu, rozdzierającego go na dwie, zwalczające się strony. Jedna z nich nakazuje mu odrzucić wszystko, co znał jako sanctekryta, druga natomiast prosi, by pozostał wierny przysiędze. Fortheim po raz kolejny w swojej historii dokonał cudu - ofiarował Niezłomnemu prawdziwy kryzys wiary w zakon i jego archaiczne wartości.

Song Theme

Relacje z innymi
    Niezłomny nie miał jeszcze okazji poznać kogoś bliżej. W zasadzie nie szuka sobie wrogów, a przyjaciele jakoś go nie znajdują. Póki co jest tylko kolejnym z wielu bezimiennych przyjezdnych, których mija się obojętnie na chodniku.

Inne
  • Iosfáhar zdobył swój przydomek w okolicznościach zgoła innych niż te, które podpowiada przeciętnym Fortheimczykom ich logika. Wedle niej człowiek ten musiał zasłużyć się gdzieś swoją niezłomnością i stąd zaczęto go tak tytułować. Teoria prosta, choć niezupełnie zgodna z prawdą. Owszem, zyskał dobre imię i odznaczył się przywoływaną cechą, a nawet wyróżniał się nią na tle innych młodocianych rycerzy swojego zakonu. Będąc jednak zupełnie zgodnym z tradycją i naśladując swoich mistrzów, wybrał imię jednakowe do imienia miecza, którym się posługuje. Dla sanctekryty - nie bez powodu członków zakonu nazywa się żartobliwie powołanymi - miecz stanowi nieomal święty artefakt. Nosić imię, będące równocześnie mianem boskiego oręża, jest zaszczytem, na który trzeba zasłużyć ciężką i pełną wyrzeczeń pracą. Stąd trudno skrywany ton dumy w głosie, bo chociaż skromność jest cnotą i nie wypada się wywyższać, brzmienie słów: Iosfáhar Niezłomny przywoływane wraz ze światłymi rycerzami zakonnymi pokroju Elibetheusa Litościwego czy Jeveriona Sprawiedliwego, Cawnatosa Miłosiernego, a nawet Arucarna Nieulękłego napawa niemożliwym do stłumienia poczuciem lekkości zlokalizowanym gdzieś głęboko w duszy.
  • Wielka woda odbiera mu pewności siebie. Iosfáhar, wychowany z dala od mórz i oceanów, nie jest najlepszym pływakiem. Ponadto trudno utrzymać się na powierzchni, będąc w pełni uzbrojonym. O samym ciężarze zbroi nawet nie warto wspominać. Stąd niechęć rycerza do przebywania w pobliżu wody głębszej niż ta sięgająca mu do pasa. Nie ufa też czekającym w porcie okrętom, bo te morskie diabły, mogą przecież zatonąć gdzieś pośrodku wielkiej wody, a wtedy znikąd nadziei na ratunek. Tak więc nieustraszony sanctekryta, który jest w stanie czoła stawić każdemu rodzajowi bestii, odczuwa nieprzyjemny dyskomfort na myśl o zanurzeniu się w morze po szyję.
  • Niezłomny, jak każdy jeden młody sanctekryta złożył śluby czystości. I ma zamiar ich dotrzymać. 
  • Wpojono mu niechęć do wszystkiego co uznawane za słodycze. W zakonie nigdy tego nie miał i nawet nie wie jak smakuje osławiona na cały świat czekolada, ale też niezbyt mu to przeszkadza. Woli jeść rzeczy bardziej treściwe i takie, które rzeczywiście mu się przysłużą, a nie będą tylko ochotą wynikłą z kaprysu. Lubi owoce- też są słodkie.
  • Niemalże codziennie o świcie wychodzi trochę pobiegać dla zachowania kondycji. Wyjątkiem są tylko deszczowe dni, bo pod wpływem wilgoci włosy Iosfáhara kręcą się i zmieniają w dziecinne sprężynki, a on sam nie potrafi nad nimi zapanować. Naturalnym odruchem unika więc moknięcia na deszczu.

wtorek, 9 stycznia 2018

Kalyani

Hing Chui
Czymże jest harmonia, jeśli nie perfekcyjną anomalią?

Opis
        Dwudziestoletnia Yan przybywając do Fortheimu miała mieszane uczucia co do wszystkiego - miasta (które ją po prostu przerażało), swojego narzeczonego (którego kompletnie nie znała), a szczególnie co do własnej przyszłości (której nie potrafiła odgadnąć). W przeciągu jednej chwili został jej obiecany tytuł ,,lady Grimm" i noveirskiej ambasadorki. Zdecydowanie nie tak sobie to wszystko zaplanowała. Według jej najbardziej wygórowanych oczekiwań, po skończeniu przez nią dwudziestego piątego roku życia jej ojciec - Omed Sirwani, tahma miasta Yanan w Noveirze - ostatecznie dałby za wygraną i przestał szukać Kalyani męża, dzięki czemu nareszcie wydostałaby się spod jego wpływu. Mogłaby wsiąść na któryś z tych wspaniałych statków, nieważne, czy płynąłby na wodzie czy świetle słonecznym, i nauczyć się żeglować. Zostałaby odkrywcą, kartografem lub nawigatorem. Zwiedziłaby całą Sanrewię, a potem może nawet popłynęłaby dalej. Osiągnęłaby więcej niż jakakolwiek kobieta z jej miasta...
    Teraz zdarza jej się czasami wracać myślami do tego okresu wręcz dziecinnych marzeń. Najczęściej podczas odkurzania globusów i reszty klasy po przerwach świątecznych. Zatrzymuje się nad tym chwilę, uśmiecha, zupełnie jakby mijała na ulicy starego przyjaciela, po czym idzie dalej. Nie ma czasu z nim rozmawiać. Urwała ten kontakt dawno temu, bo po prostu jej nie służył. Wydawał się straconą szansą, a dzisiaj... dzisiaj to po prostu wspomnienie. Bo przecież nie może powiedzieć, że zmarnowała swoje życie, nawet jeśli potoczyło się niezupełnie tak jak to zaplanowała.
    Kalyani Zahira najwyraźniej nie bez powodu otrzymała imiona znaczące w tej samej kolejności ,,Szczęśliwą" i ,,Oświeconą". Noveirka wyciągnęła ze swojej historii jeden wniosek: nic nie wychodzi źle, tylko po prostu nie zgadza się z oczekiwaniami. Yan z reguły nastawiona jest do wszystkiego optymistycznie. Szukanie dziury w całym nie leży w jej zwyczaju, za to dostrzeganie plusów sytuacji - jak najbardziej. Jakby nie było, w ostatecznym rozrachunku częściowo osiągnęła swój cel, bo oddaliła się od wpływów swojego ojca dalej niż planowała i osiągnęła sukcesy w dziedzinach, które cała jej rodzina nie uważała w żadnym stopniu za ,,kobiece". Nie miała w swoich planach małżeństwa z lordem Grimmem, ale pomimo tego osiągnęła z tego więcej korzyści niż strat. Szczerze mówiąc, zawdzięcza Lekalowi więcej niż komukolwiek. W końcu to on zaproponował, by zapisała się do fortheimskiej uczelni i rozwijała swoją dziecięcą pasję - astronomię. Potem założyła w jeg... ICH rezydencji bezpłatną szkołę, czym dała młodzieży i dzieciom wykształcenie, a pozbawionym praktyki zawodowej nauczycielom pierwszą pracę. Idąc jeszcze dalej, poznała dworską etykietę, kilka języków oraz uświadomiła sobie, że nie wyszła za mąż za paskudnego polityka pokroju tych, których poznawała w towarzystwie ojca w Noveirze. To, co ma teraz okazuje się przewyższać wartością jej niegdysiejsze cele. Tak oto Kalyani nauczyła się nie spisywać niczego na straty. Zajęło jej to całe dziesięć lat, ale w końcu człowiek uczy się przez całe życie.
    Zahira jest uważana za ciepłą, pomocną osobę o, jak to się zwykło mówić, przyjemnym charakterze. Relacje z własnymi uczniami miały ogromny wpływ na jego ukształtowanie. Żądne wiedzy dzieciaki niejako obudziły w niej coś na kształt instynktu macierzyńskiego - czuje się za nie odpowiedzialna i problemy jakie jej powodują (rzadko, na szczęście) trapią ją bardziej niż powinny. Jej opiekuńczość nierzadko przeskakuje na innych, choćby i dorosłych, w pełni samodzielnych ludzi (najbliższą ofiarą ataku troski pozostaje jej mąż). Yan nie znosi żadnych konfliktów, nieprzyjemnie jest jej także myśleć o tym, że ktoś mógłby uważać ją za swojego wroga. Z tego powodu stara się nie angażować w zimną wojnę nieustannie trwającą między arystokrackimi damami, dzielnie ignorując przesłodzone tony i ukradkowe spojrzenia oceniające ją od stóp do głów. Na przyjęciach zdecydowanie woli męskie towarzystwo, jeśli tylko nie są to politycy (bez jakiejkolwiek obrazy dla Lekala). W żadnym stopniu nie chodzi jej o ściąganie na siebie uwagi... chociaż przez wzgląd na przyzwyczajenia i swoje pochodzenie zawsze nieumyślnie to robi. Jako typowa noveirka, ma ciemną karnację i brązowe oczy, z czym kontrastują długie do pasa białe włosy, z prawej strony głowy wygolone do samej skóry. Niejeden raz słyszała, że jest kobietą naprawdę niezwykłej urody, chociaż po prawdzie wcale nie odstającej od klimatu, w którym się wychowała. Już sam ten fakt doprowadza co poniektóre panie do szału, ale, wedle zachodnich standardów, istnym skandalem okazały się stroje Kalyani. Nie chcąc porzucać całkowicie tego, kim jest, Zahira z dumą nosi się zgodnie ze zwyczajami dworu noveirskiego - jej stroje odkrywają właściwie całe ciało, co jeszcze do niedawna było dla avrilczyków niedopuszczalne na eleganckich przyjęciach. Yan za nic miała krzywe spojrzenia i złośliwości na jej temat, które wzmogły się jeszcze bardziej, gdy noveirka okazywała się spędzać więcej czasu wśród lordów, niezależnie od tego, czy byli to kawalerowie czy mężczyźni żonaci. Ostatecznie zdecydowała się nieco swoją garderobę wzbogacić, ale cienkie bluzki z rękawami i długie spódnice przez cienki materiał nadal nie odbiegają od standardów, do których przywykła. Lady Grimm w swoich odejmujących mowę strojach, idąc pod ramię z jednym z najbardziej wpływowych mężczyzn w Fortheimie, którego z dumą nazywa swoim ukochanym, ostatecznie może bez skrupułów zarzucić grubym warkoczem i przynajmniej udawać zadowolenie z bycia ośrodkiem zazdrości połowy przewyższających ją w hierarchii dam dworu.


Song Theme


Relacje z innymi postaciami
        Jak było wspomniane, sława Kalyani Grimm nie opiera się wyłącznie na jej mężu. Kobieta zapracowała sobie na to, by ludzie nie kojarzyli jej wyłącznie z faktu posiadania znanego nazwiska. Zgodnie z obietnicą Lekala, została przed kilkoma laty członkinią noveirskiej ambasady, jednak najwięcej szczęścia czerpie z prowadzenia lekcji dla dzieci (głównie w okolicach jedenastu lat) i młodzieży (czasem nawet młodych dorosłych). Zakres jej możliwości ogranicza się do atronomii, humanistyki i psychologii. Trzecia z jej predyspozycji dopiero raczkuje jako ,,dziedzina nauki", więc mało osób jest nią zainteresowanych, ale Yan to nie przeszkadza. W przyszłości będzie mogła czuć się dumna z bycia jedną z pierwszych osób kładących nacisk na rozwój sztuki zrozumienia ludzkiej psychiki.
    Wyszła za mąż trochę za wcześnie jak na jej gust i nie z własnej woli, ale nie czuje się z tego powodu źle. Lekal Uwe Grimm, chociaż z początku sprawiał wrażenie wręcz przerażające, okazał się wspaniałym człowiekiem. Zahira nie miała czego mieć mu za złe, bo przeprowadzka do Fortheimu zdecydowanie zmieniła jej życie na lepsze. Gdy zdała sobie na dodatek sprawę, że mężczyzna czuł się źle z myślą, iż mógł zrujnować jej wszelkie plany na przyszłość, poczuła wyrzuty sumienia z powodu swojej ignorancji. Tak jak on stara się być dla niej wsparciem, tak samo ona próbuje chociaż częściowo spłacić dług jaki u niego zaciągnęła. Yan jest szczęśliwa z faktu, że ich małżeństwo ostatecznie się udało, chociaż doprowadzenie do obecnego stanu zajęło im dobrą dekadę.


Inne
  •         Chociaż na przyjęciach i uroczystościach można ją zobaczyć obwieszoną przesadną biżuterią, Kalyani chodząc w tym na co dzień chyba by zwariowała. Normalnie nosi na sobie absolutne minimum... oczywiście w pojmowaniu noveirki. Bransolety na kostkach i nadgarstkach, jeden lub dwa lżejsze naszyjniki, wiszące kolczyki oraz przyszyte do ubrań wisiorki nigdy nie uważała za coś odbiegającego od normy.
  •         Gustuje tylko w trzech barwach: granacie, ciemnym brązie i złocie. Nie cierpi zarówno czerni jak i bieli - oba kolory uważa za zbyt smutne i oficjalne. Równocześnie nie przepada za jaskrawymi odcieniami, chociaż w Yanan pewnie nadal cieszą się niezwykłą popularnością.
  •         Boi się psów, zwłaszcza większych. Nie tak panicznie, by nie móc wysiedzieć w jednym pomieszczeniu z rzeczonym czworonogiem, ale gdy słyszy warczenie lub skowyt, czuje przebiegające po plecach ciarki.
  •         Zahira ma wspaniały charakter pisma. Najczęściej zwraca na to uwagę Lekal, któremu nierzadko pomaga z papierkową robotą. Kobieta nigdy się to tego nie przyznała, ale to właśnie z jego powodu nauczyła się tak pisać - widząc po raz pierwszy eleganckie, pochyłe pismo Grimma (zdolnego pisać z równą wprawą nawet mechaniczną ręką), poczuła wstyd, że prawdziwe pióro trzymała w dłoni tylko kilka razy w całym życiu. No i co to za nauczycielka, która nie potrafi napisać czytelnego słowa, ani tym bardziej coś narysować na tablicy?
  •         Ironicznie, rodowita mieszkanka pustyń ma alergię na kurz. Nieustannie pilnuje, by cała rezydencja była czysta, a swoją klasę odkurza własnoręcznie każdego dnia przed rozpoczęciem lekcji.
  •         Yan hobbistycznie zajmuje się badaniem ludzkiej psychiki. Ucząc odkryła, że lubi słuchać innych ludzi, poznawać ich zainteresowania, lęki i strapienia. Nie uznaje się oficjalnie za żadnego lekarza, ale niejeden raz odniosła wrażenie, iż rozmawiając z jakimś człowiekiem lub nieczłowiekiem faktycznie mu pomogła. To odkrycie zafascynowało ją do tego stopnia, że obecnie większość wolnego czasu spędza na poszukiwaniu jakichkolwiek informacji o działaniu psychiki istoty rozumnej, a czasem nawet prowadzi badania na swoich uczniach i znajomych poprzez, wydawałoby się, najzwyklejszą rozmowę. Nie da się ukryć, że to zdecydowanie najlepsza osoba w sprawie zwierzeń czy ,,wypłakiwania się".