piątek, 29 grudnia 2017

Raven Sailence

A najśmieszniejsze jest to, że najbardziej pogrąża nadzieja.

  Opis
 
Dobrze... Miejmy to już za sobą. Od czego mam zacząć?
Może od początku? Przedstaw się i powiedz kim jesteś.
Tylko po co? Wszyscy aż zbyt dobrze wiedzą kim jestem.
Takie są zasady i to nie mnie przypadło ich ustalanie. Możemy już przejść do rzeczy?
Jeśli to oznacza, że szybciej dasz mi spokój... Nazywam się Raven, Raven Sailence, gdybym chciał być dokładnym. Nie przyszedłem na świat z tym imieniem, co nie oznacza, że jest fałszywe. Bardziej prawdziwego podać nie jestem w stanie, zważywszy na to, że w chwili, gdy upadałem straciłem prawo do przedstawiania się mianem Astearotha czy nieco później także i Azerotha. Po tym wydarzeniu znano mnie pod wieloma innymi imionami, ale żadnego z nich nie nosiłem na długo. Czasami była to kwestia zaledwie kilku lat, czasem dekad, rzadziej stuleci - pamiętam dość dokładnie imię Athora, ale niewiele poza tym. Znacznie dłużej przetrwały rozmaite pseudonimy i tytuły. Historia - niekoniecznie fortheimska, bo to miasto nie żyje na tyle długo, by móc szczycić się osobnym rozdziałem w moim życiu - zna mnie przede wszystkim jako Księcia Ciemności... Śmiejesz się? Uważasz, że to przerost pychy i dumy?
Raczej, że to pomnik monstrualnego ego i źle o tobie świadczy, ale kontynuuj. Mnie tutaj nie ma - to twoja chwila, o wielki Książę Ciemności.
Naprawdę nie rozumiem dlaczego tak wielu ludzi to bawi, choć oni sami w większości nie dorobią się żadnego rozpoznawalnego tytułu. A wracając do tematu: poza tym jakże szlachetnym mianem poznano mnie także pod wieloma mniej wdzięcznymi pseudonimami. Nie wszystkie bywały przyjemne. Mam tu na myśli głównie nazywanie mnie pogardliwie Upadłym, Dziwadłem lub - co chyba jeszcze gorsze - Wygnańcem. Mam osobisty uraz do tych kilku określeń. Znacznie milej mi słuchać, gdy ktoś zwie mnie Koszmarnikiem, choć po prawdzie nie zamierzam nawet zastanawiać się cóż oznaczać może ten neologizm. Imię Ravena, początkowo będące zaledwie niezbyt eleganckim przydomkiem ukrywającym prawdziwą istotę mojej natury, stało się tym najważniejszym, którym bez wahania dane mi się przedstawiać imieniem lubianym bardziej niż każde inne. Co do nazwiska... Początkowo nie przysługiwało mi żadne i raczej trudno się temu dziwić, patrząc na to, że prędzej ludzie posiądą na własność sekret nieśmiertelności niż trafi się anioł obdarzony tak trywialną i ludzką ułomnością. Swoją drogą trudno byłoby wymyślić jakiekolwiek, które byłoby godne reprezentowania istoty rozumianej w pojęciach blisko graniczących z boskimi. Nie potrafię powiedzieć w którym momencie przywarła do mnie przynależność do dawno zapomnianego rodu Sailence'ów. Mogę być natomiast pewien tego, że jestem jedynym i ostatnim, który ma prawo przedstawiania się jako Sailence, a wraz z tym podać jednoznaczny dowód mojej racji - pierścień, będący charakterystyczną cechą przynależności do rodu...
 Myślę, że tyle wystarczy w kwestii imienia, wiesz? Są jeszcze inne, ciekawsze kwestie do poruszenia. Jak choćby to z jaką rasą się identyfikujesz...
Nigdy więcej mi nie przerywaj, ty żałosna, śmiertelna kreaturo.
Muszę, jeśli chcemy skończyć jeszcze w tym roku.
Wytęż ten ograniczony móżdżek i zapamiętaj sobie w końcu raz na zawsze, że nie będziesz decydować co mam robić czy mówić.
Cokolwiek powiesz... Więc jak to jest z twoją przynależnością do konkretnego gatunku?
Zwykle uchodzę za kolejnego z wielu ludzi. Potrafię dobrze ukrywać to kim jestem, więc zaledwie garstka co większych pechowców widzi we mnie wampira, a nawet oni są niemożliwie daleko od prawdy. W zasadzie od zawsze byłem wyłącznie tym, którego przynajmniej połowa śmiertelnych nazywa aniołem. Nie sądzę, by to kiedykolwiek się zmieniło. Nawyki można zmienić, podobnież sprawa ma się z charakterem, ale ta jedna, upierdliwa kwestia własnej natury jak na złość nie zamierza się poddawać w obliczu nawet najbardziej drastycznych zmian. Co również nie oznacza, że nie można nad nią zapanować, czego jestem nieskromnym przykładem. Nie oczekuj ode mnie tego, czego nauczono cię o aniołach - istotach wręcz pławiących się w miłosierdziu, współczuciu, dobroci czy litości. Nie jestem czymś, co znasz z opowieści. Jestem przeklętą hybrydą dwóch sprzeczności; niewdzięcznym demonem; upadłym po dwakroć aniołem, dla którego nie ma miejsca ani w niebie, ani w piekle. Na to nie mogła cię przygotować żadna z twoich historii.
Dlaczego tak myślisz?
Bo takie rzeczy zwyczajnie się nie zdarzają. Nie wierzę, by ktokolwiek miał takie szczęście jak ja. Zwykle upadającego anioła zostawia się w spokoju, żeby mógł odpokutować swoje winy i za karę przeżyć resztę nieskończonego życia z dala od ukochanego domu, racja? To oczywiste, bo sam liczyłem na podobny los. Tego, że zostanę przeklęty i wyrzucony po raz drugi nie śmiałem nawet podejrzewać. Mimo wszystko tak się stało i najwyraźniej wyszło mi to na dobre. Patetyczna wojna niebios w najstarszym na świecie i zupełnie bezsensownym konflikcie dobra ze złem na szczęście nie jest już moją sprawą. Tylko skończony głupiec wierzyłby w absolutną nieskazitelność aniołów i ostateczne zepsucie demonów. Nic w tym świecie nie jest wyłącznie białe lub czarne, a wyjątki od reguły nie zwykły się zdarzać. Czasami trzeba po prostu pogodzić się z podobnym stanem rzeczy, nie pytać o nic i robić swoje. Dokładnie tak jak to robię od stuleci.
Nie mam powodów, by wierzyć, że ani trochę cię to nie rusza.
Nie chcesz, żebym cię przekonał, wierz mi.
I nie zamierzam drążyć. Mamy do omówienia jeszcze inne sprawy.
Ech... Co tam jeszcze masz...?
Najbardziej pilne? Twój charakter lub twoja niebywale charakterystyczna aparycja. W dowolnej kolejności. 
Nie masz zamiaru niczego mi ułatwiać. Przypomnij dlaczego właściwie jeszcze cię nie zabiłem, co?
Nadal żyję, bo jeszcze mnie potrzebujesz. Mógłbyś nie odbiegać od tematu?
A ty zadawać mniej ogólne pytania?
Raven... Naprawdę nie mamy na to czasu. Po prostu opisz jakoś to, co widzisz codziennie w lustrze i miejmy tę kwestię z głowy, dobrze? 
Co widzę codziennie w lustrze? Nawet nie muszę na nie patrzeć, by wiedzieć co pokaże. Nie jestem w stanie powiedzieć od jak wielu lat oglądam bez przerwy to samo ciało. Po prostu się nie zmieniam. Będę żył wiecznie w swojej obecnej formie i aż do skończenia świata, chyba, że wcześniej ktoś zadecyduje inaczej. Dlatego świat skazany jest na oglądanie mnie takiego jakim jestem... czyli w zasadzie nie ma czego żałować. W końcu w lustrze zwykłem widywać młodego i zdrowego człowieka - w kwestii doprecyzowania: dojrzałego mężczyznę, a nie dziecko - o nieskazitelnej, białej jak świeży śnieg barwie cery. Żadna, nawet najmniejsza blizna nie ma racji bytu na kimś obdarzonym regeneracją pozwalającą wyleczyć nawet odrąbaną od reszty ciała głowę. Przynajmniej pod tym względem natura poskąpiła mi większych wad. Zdaje się, że moja nienaturalna wręcz bladość została zaplanowana, by wspaniale współgrać z doskonale pozbawionymi nawet śladowych ilości pigmentu włosami. Jedno i drugie pozostaje tak samo białe niezależnie od pory roku i wszelkich innych warunków. Albinosi zwyczajnie nie mają w zwyczaju się opalać, bo nawet krótkotrwały kontakt ze słońcem zamiast upragnionej opalenizny przynosi jedynie oparzenia słoneczne. Kwestia mojej demoniczności zdaje się wyłącznie kilkukrotnie potęgować tę właściwość. Może tak jest lepiej, patrząc na to jak dobrze wygląda biel w zestawieniu z czerwienią rubinu lub wina, a właśnie do tych dwóch odcieni utarło się porównywać moje tęczówki. Nie jest to efekt żadnego zaklęcia czy nałożona iluzja, bo choć mógłbym dowolnie zmienić swoją aparycję, nie odczuwam takiej potrzeby. Zwyczajnie podoba mi się to z czym trafiłem na ziemię. Ponadto w niektórych kręgach zwykłem uchodzić za urodziwego młodzieńca ze swoimi ostrymi rysami twarzy, dość klasyczną urodą i proporcjonalną budową ciała. Co prawda nie do mnie należy chwalenie się imponującą masą mięśniową czy wzrostem niedźwiedzia, choć nie poczytuję tego jako niedogodności. Zwykle taka postura, odbierająca co prawda właściwej grozy, którą powinienem budzić, nie przeszkadza w życiu codziennym. A nawet więcej - nie stawia mnie w absolutnym centrum uwagi, jeśli tego nie chcę. Trudno pozbyć się kilku mniej lub bardziej natarczywych spojrzeń, gdy przypomina się marmurowy pomnik. Fortheim na szczęście jest inny - ludzie są bardziej obojętni, gdyż na co dzień przebywają w towarzystwie wszelkiej maści dziwadeł. Mimo wszystko najbardziej charakterystyczny aspekt mojej zwyczajowej aparycji pozostaje ukryty pod potężną iluzją maskującą. Dalece niekomfortowym jest przechadzać się zatłoczonymi ulicami, mając za sobą dwa niebagatelnych rozmiarów skrzydła, których nie sposób przeoczyć czy pomylić. Powód tego jest prosty: prawe ze skrzydeł nadal pochodzi od anioła i w budowie przypomina śnieżnobiałe skrzydło orła. Lewe skrzydło, będące do pary straciłem, gdy upadałem, a to, które odrosło, stanowi już część demona i zamiast przywodzić na myśl opierzone ptasie skrzydło, wydaje się pochodzić od wyjątkowo ogromnego nietoperza, bądź smoka. Co do kwestii stylu ubioru, bo przecież to równie ważne w przypadku elity miasta... Cóż, szczerze pogardzam każdymi ustępstwami od stosowności. Należę do warstwy najbogatszych Fortheimczyków, więc wyglądam i ubieram się jak jeden z nich. Głównie bogato i skrajnie elegancko, choć bardzo często wbrew karykaturalnej modzie. Mam swój całkiem zdrowy gust.
 Mówienie o sobie zawsze było twoją mocną stroną, hm?
Zabawne, że słyszę to akurat od ciebie. Chcesz, żebym opisał podobnie szczegółowo co dzieje się, gdy przyjdzie mi walczyć lub polować?
O tym też mieliśmy porozmawiać, więc proszę bardzo. Nareszcie zaczynasz rozumieć o co w tym chodzi.
Rozpraszasz mnie... Wydaje mi się, że zdjęcie, które ma mnie przedstawiać jest najdokładniejszym opisem dziwnego stanu, w który zdarza mi się wpadać. Zwykłem nazywać to Seveil, co w dawno zapominanym przez Sanrewię języku oznaczać miało ni mniej, ni więcej jak ,,szał". Zdaje się, że to póki co najlepiej opisujący tak specyficzną metamorfozę zwrot. Jak tu inaczej nazwać odbierający zdrowy rozsądek stan, który zmusza cię do słuchania najbardziej zwierzęcych i pierwotnych instynktów, nagradzając ów posłuszeństwo stanem naprawdę blisko graniczącym z euforią i obłędem? Zwłaszcza, gdy dodatkowo pełnisz rolę drapieżnika ciśniętego między nieogarnięte wzrokiem skupisko łownej zwierzyny, a twoja świadomość dyktuje ci nieuzasadnioną nienawiść do wszystkiego co żywe i zdolne do ruchu? Szał wydaje się być jedynym adekwatnym określeniem. Bardzo łatwo go rozpoznać, choć nie przypominam sobie, by dało się go uniknąć. Pierwszą i najbardziej oczywistą wskazówką jest wcześniej wspomniana przeze mnie fizyczna metamorfoza. O ile na ogół nie różnię się szczególnie od przeciętnych ludzi o tyle w stanie szału znacznie bliżej mi do nieudolnie maskującego się wampira. Oczywiście długie, podobne pazurom bestii i podobnież wytrzymałe szpony, o trwałości pozwalającej wręcz krzesać iskry na bruku, nie są jedyną groźną bronią, którą dane mi na wpół świadomie dysponować. Mam też - i brzmi mi to jak niesamowicie śmieciowa literatura bogata w tani romans błyszczącej brokatem kreatury i ludzkiej śmiertelniczki, która dodatkowo pisana była ku uciesze niezbyt rozgarniętej młodzieży - pełen komplet kłów. Zarówno dolnych jak i górnych, choć różnią się one między sobą. Dolne są krótsze i masywniejsze, gdyż służą głównie do przytrzymania ofiary w jednym miejscu. Górne natomiast w swojej długości są w stanie oprzeć się na mojej dolnej wardze, a nawet ją rozerwać. Warto odnotować, że aby takie wysunięcie się kłów na pełną długość było możliwe, muszą one najpierw rozerwać dziąsła, co niestety powoduje dotkliwy, choć krótki ból. Mniej widocznymi aspektami też przemiany może być przykładowo zwiększenie się gęstości kości, by przygotować je na znoszenie znacznie większych obciążeń niż zwykle. Zmysły, zwykle i tak niebywale dostrojone i pozwalające nawet usłyszeć bicie serca myszy będącej w sąsiednim pomieszczeniu, także wyostrzają się jeszcze bardziej, by móc podołać wyzwaniu jaki stanowią łowy czy otwarta walka. Tak doskonały odbiór otoczenia, wraz z błyskawicznym refleksem oraz zdolnością poruszania się z prędkością trudną do zarejestrowania dla ludzkiego oka jest typowy dla istot drapieżnych, polujących na ludzi. Większość podobnych mi stworzeń, atakujących w bezpośredni i określony sposób, dysponuje zbliżonym arsenałem możliwości, gdyż właśnie takie są niezmienne prawa rządzące światem. Czy to wystarczy?
W zupełności. Zaimponowałeś mi. Jednak jesteś w stanie skończyć mówić bez pomocy.
Nawet nie podejrzewasz jakie to głupie i niebezpieczne tak otwarcie drażnić się z demonem. Twoim obowiązkiem nie jest czasem powiedzieć mi o czym mam opowiedzieć teraz?
Przecież jesteś telepatą i zapewne doskonale wiesz jaki temat teraz ci podam... Opowiedz o swoich zdolnościach, jeśli masz ochotę. Myślę, że skoro już o tym wspomniałeś możemy wyczerpać temat.
O których zdolnościach dokładnie mówimy?
Najpierw tych naturalnych, a później nabytych. Uprzedzając twoje narzekanie - wiem ile tego jest i liczę, że wybierzesz tylko te najważniejsze.
    W porządku. Kwestie naturalne zostały już właściwie opisane przy okazji szału, więc niewiele będę mieć do dodania. W zasadzie jestem po prostu fizycznie stworzony do tego, by żaden człowiek nie mógł mi dorównać. Nie tyczy się to wyłącznie najbardziej podstawowych zmiennych jak ogólnej prędkości ruchu, siły czy wytrzymałości. Uwarunkowanie to sięga głębiej i obejmuje w zasadzie każdą pojedynczą komórkę, z której jestem stworzony. Chociażby szybkość z jaką mój organizm się regeneruje. Większość zadrapań to kwestia sekund, a poważniejsze rany to minuty. Ponadto zarówno tak wykształcony zmysł równowagi, jak i metabolizm, a nawet kontrola nad pulsem nie leżą w puli zdolności przeciętego człowieka. Przykłady można by mnożyć dalej. Nie muszę jednak wspominać o wszystkim i skupię się głównie na tym co mam naprawdę wyjątkowego i charakterystycznego. Pierwsza przychodzi mi na myśl kwestia lotu. Z tytułu posiadania dwóch skrzydeł w rozmiarach, które powinny umożliwiać mi swobodne uniesienie się nad ziemię wielu ludzi uznaje moją zdolność lotu za pewną. Prawda jest zgoła inna. Nie jestem w stanie podjąć zupełnie swobodnego lotu i być zupełnie niewrażliwym na czynniki zewnętrze. Skrzydła, nawet i tych rozmiarów, owszem mogą mnie wynieść na dach budynku czy bezpiecznie sprowadzić na ziemię, jestem też w stanie podlecieć do określonego punktu. Nigdy nie będę mógł jednak zatrzymać się zupełnie w jednym miejscu, gdyż najprawdopodobniej spadnę na ziemię, nagle tracąc wszelkie unoszące mnie masy powietrza. Sama kwestia jakiegokolwiek lotu także pozostaje kwestią sporną, bo chociaż zdarza mi się czasami szybować zwykle staram się tego unikać. Powód jest dziecinnie prosty: dwa różne skrzydła zupełnie inaczej zachowują się w trakcie ich używania, więc nie mam pełnej kontroli nad tym co się ze mną stanie. Co więcej lot na takich skrzydłach jest zwyczajnie trudny, stąd moja niechęć. Inną, znacznie częściej wykorzystywaną przeze mnie zdolnością jest umiejętność zmiany postaci. Nie tylko w zakresie upodabniania się do innych ludzi i istot, bo to stanowi dziecinną zabawę dla kogoś o moich zdolnościach. Potrafię przybrać też postać białego kota, podobnież białego kruka - co swoją drogą przeważnie budzi nadmierne zainteresowanie - lub zwyczajnej, choć wyraźnie zbyt gęstej mgły. Co do innych form... Zwyczajnie nie próbowałem, ale gdyby dać mi odpowiednio dużo czasu bez wątpienia ostatecznie mógłbym stać się wszystkim. Jak już zostało wcześniej powiedziane potrafię także wniknąć do cudzego umysłu oraz odczytać myśli czy intencje, a nawet wspomnienia i nie jest to szczególnym problemem, zwłaszcza, gdy trafiam na kogoś, kto nie potrafi się przed tym obronić. Żadne myśli nie są przy mnie bezpieczne, jeśli chcę je słyszeć. Zwykle jednak odcinam się od wszystkich tak, by nie przysłuchiwać się setkom bezsensownych i chaotycznych głosów, bo jest to zwyczajnie dezorientujące. Gdybym się wysilił mógłbym nawet zmieniać lub kasować wspomnienia, bądź zaszczepić w umyśle konkretną myśl. Byłbym nawet w stanie żerować na cudzych emocjach i czerpać z nich siłę, ale zwykle unikam tak skomplikowanych i drastycznych operacji, za powód podając, że jest to męczące nawet dla tak doświadczonego telepaty jakim się stałem, gdy zapragnąłem nauczyć się tej dziedziny magii czy - według opinii innej teorii - parapsychologii. O wiele prościej jest po prostu przemawiać swoim głosem w czyimś umyśle, zamiast pozorować absolutny brak cudzego wpływu. Jestem też w stanie wyczuć i zobaczyć aurę osób w moim otoczeniu. Przyznaję, że nie jest to moja najmocniejsza ze stron, bo znacznie lepiej odnajduję się w pozornie najbardziej parszywym odłamie szeroko zakrojonych czarów, uznawanym za magię czarną. O tym jak ironicznie musi wyglądać fakt, że demon przywołuje na swoje usługi mniejsze i słabsze demony, wypowiadać się nie zamierzam. Przynależę do przywoływanej przeze mnie grupy istot w równym stopniu co człowiek do małpy człekokształtnej. Faktem pozostaje jednak, że gdyby wierzyć w zapewnienia mistrzów, u których pobierałem nauki, a nie mam powodów, by nie dawać im wiary, uchodzić mogę za potężnego i niebezpiecznego, choć nie do końca przewidywalnego maga. Dziwny defekt będący zapewne jednym ze skutków ubocznych kombinacji anielskich i demonicznych cech mojej osoby sprawia, że część zaklęć niesie ze sobą trudne do przewidzenia efekty, zupełnie jakby coś zmieniało ich przeznaczenie już po ich rzuceniu. Na ogół nie są to drastyczne różnice, które całkowicie zmieniają istotę czaru, a raczej przedziwne dodatkowe właściwości niewiadomego pochodzenia i przeznaczenia. Prawdopodobnie nigdy nie będę w stanie nad tym niedopatrzeniem zapanować, bo sama zmiana zachodzi w czasie, gdy nie mam już wpływu na rzucany przeze mnie czar. Jedynym pewnym wyjściem, by obejść taką niedogodność jest rzucanie czarów, wymagających stałego podtrzymywania przez cały czas trwania jego działania. Długie czary nie mogą ulec zmianie, jeśli nigdy nie zostają poza moją władzą. Inny odłam czarnej magii sprawił, że zdarzało mi się krążyć nocami po cmentarzach, zgłębiając tajemnice śmierci i ponownego ożywienia. Tam najłatwiej o przywołanie do tego świata duchów zmarłych, czym nawiasem mówiąc niegdyś parałem się znacznie częściej niż teraz. Nadal nie stanowi to dla mnie większego problemu nawet i bez sprzyjającej aury cmentarza, choć Fortheim stanowczo nie sprzyja podobnym praktykom. Nieobca mi jest też umiejętność nazywana przeze mnie perswazją. Kontakt wzrokowy na niezbyt dużych odległościach pozwala mi chociażby podjąć próbę wmówienia komuś czegoś bez potrzeby grzebania w jego świadomości. Oczywiście wymaga to nakładu siły i czasami zawodzi, zwłaszcza przy próbach zawładnięcia kimś obdarzonym naprawdę silną wolą. Z jakiegoś powodu mężczyźni są w stanie oprzeć mi się częściej niż kobiety, ale nie łączę tego z niczym poza różnicami w sposobie postrzegania świata. Pomimo braku gwarancji całkowitego powodzenia nadal pozostaje to jedną z moich ulubionych zdolności. Nadal pozostaje jeszcze kwestia alchemii, której także oddaję się z pasją. Nie ma tu jednak wiele do omawiania. Zwyczajnie lubię od czasu do czasu uwarzyć eliksir czy to na konkretne zamówienie czy ze zwyczajnego kaprysu, który powędruje do komisu na sprzedaż. A to zaledwie kropla w morzu rzeczy, których potrafię dokonać.
Doskonale. Skoro jesteśmy na umiejętnościach to może jeszcze z trzy słowa o tym co cię ogranicza?
Słońce. Świętość. Głód. Nie ma innej siły, by mnie poważniej uszkodzić, a rany powstałe za sprawą pierwszych dwóch wymienionych nie chcą goić się ani szybko, ani dobrze, a przy tym bolą jakby kilkakrotnie bardziej. Głód może i nie jest w stanie mnie zabić - mógłbym pościć przez dekady i nadal być daleki od śmierci, ale potrafi bardzo mocno mnie osłabić. Nie jest to zwyczajne pragnienie jedzenia, jak sprawa ma się w przypadku śmiertelnych. Ten głód rozwściecza, sprawia, że nie da się myśleć o niczym prócz jego zaspokojenia, zmusza do polowania. Masz wrażenie, że tracisz zmysły, czując pustkę, której nie można wypełnić żadnym znanym ludzkości pokarmem. Co gorsze nawet nie jesteś w stanie skosztować ludzkiego jedzenia, bo o ile z płynami w rozsądnych ilościach twój organizm potrafi sobie poradzić, o tyle jakiekolwiek jedzenie przydaje ci cierpień i sprawia, że jesteś chory. Nie jestem nawet w stanie dokładnie wyjaśnić czym dokładnie jest ów głód. To jak rozpaczliwa potrzeba, by utopić miasto we krwi i by wypić jej tyle, by już nigdy tego nie doświadczyć. Ale głód zawsze wraca niezależnie od wszystkiego. Zupełnie inaczej ma się sprawa w przypadku, gdy wystawiam się na działanie słońca. Promienie słońca mnie parzą za każdym razem, gdy znajdę się w ich zasięgu. Dlatego nie wychodzę za dnia na ulice, jeśli nie jest to niezbędne. Czasem jednak jest to niezbędne, wtedy w miarę możliwości zakrywam każdy skrawek ciała ubraniem, by chociaż przez chwilę się ochronić, a oczy osłaniam białą przepaską, żeby przypadkowo nie stracić wzroku. Nadal jest to skrajnie nieprzyjemne doświadczenie, nawet jeśli nie potrzebuję wzroku, by swobodnie się przemieszczać. Podobnież parzą mnie wszelkie poświęcone w dowolnej religii przedmioty. Zupełnie jakby wchodziły w konflikt z tym, kim jestem. Miejsca uważane za święte i poświęcone przez kapłanów także pozostają mi niedostępne. Ych... Długo jeszcze będziemy rozmawiać? To męczące tak się zwierzać ze wszystkiego.
Proszę, wytrzymaj jeszcze trochę. Został nam jeszcze tylko charakter i kilka mniejszych pytań. Obiecuję, że kiedy już skończymy nikt nie będzie niczego od ciebie chciał.
 Trzymam za słowo... Opisać mój charakter nie będzie trudno. Jestem po prostu najgorszym co mogło cię spotkać. Niektórzy są nawet przekonani co do tego, że nie mam żadnych zalet. Oczywiste kłamstwo, choć wcale nie dziwię się, że ktoś mógł tak pomyśleć. Pozytywne strony mojej osobowości są wręcz nieproporcjonalnie małe względem tych negatywnych. Z pewnością potrafię zachować się zgodnie ze wszystkimi zasadami właściwego zachowania, jeśli tylko mam na to ochotę. Niektóre damy widzą we mnie nawet szarmancję, choć prawdę mówiąc to tylko gra, ledwo odrobina wysiłku, gdy wymaga tego sytuacja. Dziwne zrządzenie losu sprawia, że co bardziej podatni na obce wpływy ludzie dosłownie do mnie lgną, nie potrafiąc się oprzeć chęci poznania mnie. Jeśli mogę łudzić się, że da się to wyjaśnić w zgodny z logiką sposób, zwyczajnie uważam, że to kolejny z mechanizmów służących ułatwieniu polowania - ofiara sama cię znajduje i wykorzystanie jej nie jest wtedy większym problemem. Oczywiście potrafię być miłym i zgoła bardziej przyjaznym, ale wyłącznie w chwilach, gdy opłaca mi się być kimś takim. Z przyjemnością korzystam z różnorakich pozorów, które mogę po sobie zostawić. Niestety, nawet i zalety potrafię spaczyć według swoich nie do końca ludzkich i właściwych zasad. Prawdą jest, że szybko wpadam we wściekłość. Zawsze byłem impulsywny, a teraz, gdy przyszło mi poznać jak głośne mogą być nad wyraz silne w mojej osobie instynkty, cecha ta tylko się wzmocniła. Wielu zarzuca mi skończoną arogancję i brak szacunku. Jak tu szanować marne i słabe kreatury, które wchodzą ci pod nogi i przeszkadzają w najmniej odpowiednim momencie? Nie będę nawet próbował ukryć swojej pogardy. Nie najlepiej radzę sobie też z przyjmowaniem rad, bo, nie bójmy się tego przyznać, nie znajduję potrzeby w wysłuchiwaniu jak ktoś głupszy ode mnie myśli, że wie więcej. Żyję na świecie dość długo, by nie potrzebować żadnej pomocy. W zasadzie w ogóle nie potrzebuję w moim życiu któregokolwiek śmiertelnika. Stanowczo zbyt szybko starzeją się i umierają, by był sens wiązania się z którymś na stałe. A przy tym zwyczajnie mnie denerwują, co w połączeniu z faktem, że nigdy nie grzeszyłem cierpliwością stanowi prawdziwie wybuchową mieszankę. Nie znam sprawiedliwości i honoru, bo w towarzystwie, w którym przyszło mi się obracać także nie uznaje się podobnych wartości. Dla jasności: nie przeszkadza mi to ani odrobinę. Jestem skrajnie niezależnym człowiekiem, który od lat wiedzie samotniczy tryb życia. Mówi się, że nie znam strachu. Może i jest to prawda, bo nie spotkałem na swojej drodze kogoś, kto byłby dla mnie większym zagrożeniem niż ja sam. Nie spotykam co prawda zbyt często ludzi zdolnych choćby wyglądać groźnie, bo miejscy bogacze rzadko są w stanie zrobić cokolwiek poza rzucaniem pustych pogróżek. Na szczęście jestem inny niż oni, choć przecież dla nich taki sam jak wszyscy. W przeciwieństwie do nich, moich gróźb nie powinno się lekceważyć. Nawet jeśli nie postrzegam czasu tak jak wszyscy i lata nie mają dla mnie wartości, jeżeli obiecałem, że cię zabiję, zrobię to bez względu na wszystko, a czy stanie się to za tydzień, rok czy sześćdziesiąt lat nie ma najmniejszego znaczenia. Nie zwykłem słynąć z litości i dobroci serca. Jestem po prostu kolejnym z łowców, wielokrotnym mordercą, który stulecia temu przestał liczyć swoje ofiary i nawet nie pamięta każdej z nich. Mordowanie nie jest czymś nad czym się zastanawiam, bo po co? Jeśli muszę zabić, po prostu zabijam i nie czynię z tego niepotrzebnej sztuki. Nie jestem chory jakkolwiek psychopatycznie nie brzmiałaby moja deklaracja. Jestem maszyną stworzoną do zabijania i zwyczajnie daje mi to satysfakcję. Uwielbiam też luksus w szerokim tego słowa pojęciu. Przywykłem do życia na wysokim poziomie i taki też poziom utrzymuję niezależnie od kosztów. Po wszystkim co przeżyłem należy mi się to. Trudno jednak przejrzeć co rzeczywiście sprawia mi radość, a co nie - jestem tym mrukliwym typem człowieka o szczątkowej mimice, który za swój naturalny wyraz twarzy uznaje lodowato zimną obojętność. Mimo wszystko nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych do zrobienia, a słowa takie jak ,,nie dam rady" zwyczajnie nie znajdują miejsca w moim słowniku. Jeśli czegoś chcę mogę to dostać i nic nie jest w stanie mnie powstrzymać. Dlaczego miałbym liczyć się z kimkolwiek, sam będąc istotą tak doskonale wyższą niż reszta? Z podobnego względu przestałem ufać komukolwiek dookoła. Nie jestem tym, który będzie bratał się z obcymi ludźmi. To nawet nie zupełnie kwestia upartego i nieprzyjemnego charakteru - raczej sprawa nabytej ostrożności. W tym świecie nie nikomu nie można ufać, a ci, którzy o tym wiedzą nie przeżywają rozczarowań. Nie bywam tchórzem, skoro wielu zarzuca mi przesadną pewność siebie, a nawet i narcyzm. Prawdą jest, że przemaszerowałbym przez salę pełną królów, sam zachowując się po cesarsku i oczekując należnego mi szacunku i posłuszeństwa. Takie sytuacje nie zwykły się jednak zdarzać ku mojemu niezadowoleniu. Mógłbym mówić jeszcze długo, nawet bardzo długo i wyliczać wszystkie moje liczne cechy. Zakończę jednak swój opis po ogólnym przybliżeniu tego, kim jestem. Cała reszta bez wątpienia wyjdzie na jaw, gdy pozwolą na to okoliczności.
Dziękuję, Raven. Dobrze sobie poradziłeś.
Kończmy już ten cyrk. 


Definiujesz całą moją osobę z pomocą tylko trzech krótkich utworów muzycznych? Nawet nie potrafię stwierdzić czy jestem tym bardziej zdumiony czy zirytowany.
Wybacz. Gdyby zależało to ode mnie miałbyś tu całą playlistę. Wiesz... Tak to jest, gdy...
Ani słowa więcej o tym jak to okrutnie wiążą cię wszelkie zasady. Przynajmniej to, co mnie reprezentuje trzyma jakiś poziom. Może i najniższy, ale zawsze.
 
Relacje z innymi postaciami
Jak wspominałem wyżej: nie potrzebuję nikogo, by być szczęśliwym. Mam wrogów, którzy mnie nienawidzą i obracam się w towarzystwie elit, wśród których jestem poważany. Nie są to dla mnie pojedynczy ludzie, którymi warto się interesować, tylko szare masy istnień, które egzystują gdzieś obok mnie.

  Inne

Raven?
Co jeszcze?
Garść ciekawostek o tobie. To już naprawdę prawie koniec.
No dobra... Więc co konkretnie cię interesuje?
Co jest takiego w balach, że tak chętnie się na nie wybierasz?
Jak dobrze wiesz należę do ścisłej elity elit tego miasta i nie jest to moje własne skrajnie wygórowane zdanie. Jak na młodego i przystojnego arystokratę przystało lubię wszelkie rozrywki, które oferuje mi życie towarzyskie, bo nawet jeśli gardzę ludźmi, przynajmniej się nie nudzę. Stąd tak chętnie biorę udział w najróżniejszych bankietach, galach, sztukach teatralnych - bo teatr jest sztuką piękną i wartą swojej ceny - czy właśnie balach. Lubię tańczyć, a dzięki niebywałej wytrzymałości mojej osoby, przetańczyć mogę znaczną część nocy. To bardzo dobry sposób, by poznać wiele interesujących kobiet, a one z kolei otwierają drogę szerszym wpływom. Dlatego właśnie jestem niezrównanym tancerzem, a ponieważ jestem starszy niż najstarszy tańczony na balach układ mogę pochwalić się znajomością wszystkich kroków każdego wariantu tańca. Przykładowo walca uczyłem się w czasach, gdy był to taniec powszechnie uważany za wulgarny i nieprzyzwoity. 
Powiedz o Ibraahilu.
Ibraahil to słowo oznaczające ,,Wygnańca". Nie muszę po raz drugi tłumaczyć dlaczego taki akurat wybór padł, gdy przyszło mi nazwać wykuty dla mnie miecz. Dość powiedzieć, że wiele światów przemierzyłem wzdłuż i wszerz, dzierżąc w dłoni półtoraka wdzięcznym imieniem Ibraahil. To niezawodny miecz, który wbrew wszystkiemu nigdy się nie wyszczerbił i nie stracił ostrości pomimo stuleci służby. Wiążą go potężne zaklęcia, których źródłem siły jest umiejscowiony w głowicy czarny diament, starannie przeze mnie ładowany nową energią.
Teraz ulubione zwierzę, proszę.
Lubię koty. Zupełnie bez związku z tym, że sam potrafię przybrać jego postać. Podoba mi się charakter tych zwierząt i sposób ich bycia.
I tylko koty lubisz...?
Doskonale wiesz, że nie znoszę wracać do tematu Arkana... Który był moim białym ogierem i jedynym prawdziwym przyjacielem, a któremu na moich oczach odrąbano łeb od korpusu. Możemy nie powtarzać tej historii po raz kolejny? Następnym razem powiem, że lubię róże... Będzie prościej.
Jasne, jeśli znajdziesz mi różę, która będzie jednocześnie zwierzęciem. Czyli, wracając do historii, której nie chcemy tu przywoływać, mówisz, że jazda konna jest twoim hobby?
 Mało powiedziane. Uwielbiam to bez reszty. Towarzystwo koni odpowiada mi bardziej niż ludzi.
Twój albinizm był zaplanowany?
Oczywiście. Sam chciałem, żeby tworząc to ciało, ktoś zepsuł jego DNA i obarczył mnie wadą genetyczną. Na pewno wszystko było zaplanowane i zgodne z moją wolą.
Cóż... Każdy chce od życia czegoś innego. Powiedz nam jeszcze o tym jak wygląda twoja biblioteka, bo wiem, że masz się czym chwalić.
Długo by gadać. Naprawdę długo i niezbyt ciekawie, jeśli ktoś nie jest zainteresowany tematem. Wystarczy powiedzieć, że kocham literaturę i nie ograniczam się do jednego tylko rodzaju czy gatunku, a ponieważ mam aż nadto czasu na wszystko czytam w zasadzie każdą książkę, która wpadnie mi w ręce i wyda się godna zainteresowania. Stąd moja - dwupiętrowa już i stale rosnąca - biblioteka stanowi najprawdziwszy raj na ziemi dla każdego zapalonego czytelnika. Zakładając, że ów czytelnikowi nie przeszkadzała by moja nadmierna obecność, bo zwykłem zaszywać się wśród książek przy każdej nadarzającej się okazji. Na półkach można znaleźć absolutnie wszystko od encyklopedii - ukazujących jak zmieniało się ludzkie postrzeganie świata na przestrzeni stuleci; doprawdy bezcenny skarb - przez prozę mnogich rodzajów aż po poezję czy dramaty. Największą dumą napawa mnie jednak nie różnorodność, co ilość bezcennych egzemplarzy ksiąg pochodzących nawet i z samych początków, gdy ludzie dopiero zaczynali tworzyć wspaniałe dzieła. Niektóre utwory uchodzą za zaginione lub bezpowrotnie utracone dla kultury, inne z kolei są tak rzadkie, że nie każdy potrafi uwierzyć w ich oryginalność. Osobiście mnie to uraża, bo w końcu każdą swoją książkę nabywałem niemal u źródła, nierzadko skupując jeszcze niewiele znaczące tytuły właściwie z ręki samego ich autora. Ręczę za prawdziwość mojej biblioteki własną głową.
Wytłumaczysz mi może fenomen twojego geniuszu kulinarnego?
Węch. Odpowiedzią, której szukasz jest szersza skala odbierania zapachów. To prawda, że ludzkie jedzenie jest dla mnie jałowe i przypomina nijaką, nieapetyczną breję, bądź papier. Żyję jednak dość długo na świecie, by sprawdzić się w roli zarówno arystokraty - co przypadło mi do gustu zgoła bardziej - jak i prostego mieszczanina. Stąd potrafię gotować i podobno wychodzi mi to zaskakująco dobrze. Bywa nawet, że sprawia mi to przyjemność. Sekretem jest więc odpowiednie dobranie przypraw i składników, by otrzymana mieszanina pachniała dokładnie tak, jak wtedy, gdy ktoś inny dobrze ją przygotował. No i wiele wyczucia także odgrywa swoją rolę.
Często chodzisz pijany, zdajesz sobie z tego sprawę?
Jak każdy, kto ma powody do tego, by przez chwilę nie pamiętać o rzeczywistości. Każdy ma swoje wady i słabostki, prawda? Najbardziej lubię drogie, czerwone wino i dobrą whisky. Niekoniecznie w tym samym momencie.
A może jeszcze...?
Wystarczy. Może kiedy indziej wrócimy do tej rozmowy. Teraz daj mi spokój. 

piątek, 8 grudnia 2017

Od Ciasteczka (CD Philipa) - Być upiorkiem z kapelusza


https://i.pinimg.com/564x/e6/1e/63/e61e637422a48d94212dd14d58da7729.jpg

     Ciasteczko był oburzony. Nie było to jednak takie najzwyklejsze i najprostsze oburzenie. Zdecydowanie nie, ponieważ oznaczałoby to raczej towarzyszące chwili, gdy ktoś nieopatrznie nastąpi ci na palce podszyte zażenowaniem oburzenie. Oburzenie z rodzaju tych, które gwałtownie się ulatniają i przechodzą tak jak się pojawiły: szybko, nagle i zupełnie niespodziewanie. Była to stanowczo za słaba i niewinna wersja tego uczucia, która zupełnie nie oddawała tego, co czuł w tej chwili Ciasteczko. Nie było to też oburzenie charakterystyczne dla kogoś, kto obserwował niegodne w jego mniemaniu zachowania i karygodny styl bycia. W końcu Chichotek nie był zrzędliwą staruszką czającą się z miotłą na dzieci sąsiadów, by z pomocą okrzyków i gróźb wbić do głów młodszego pokolenia właściwe wzorce zachowania. Znał osobę idealnie pasującą do tego opisu i za żadne skarby Fortheimu nie potrafił dopatrzyć się choćby cienia podobieństwa.
     Ciasteczko był raczej d o g ł ę b n i e oburzony, jakby całe jego niewielkie ciałko na raz wypełniło się tym uczuciem. W końcu bezczelny gigant miał dość odwagi, by złapać go w pułapkę. Mało tego! Śmiał WYNIEŚĆ go na zewnątrz jak jakiś bezrozumny przedmiot zatrzaśnięty w ciasnej pułapce kapelusza. Tak jakby Psikus był zużytą lalką, której należało się pozbyć. Jakby był intruzem! Czy tak traktuje się gości?  Giganci nigdy nie wiedzieli jak należy się zachować w towarzystwie małego Diabełka, co i rusz popełniając jakieś niewybaczalne gafy. Zasady dobrego wychowania były im zupełnie obce. Karczmarka nie była tu żadnym wyjątkiem. Kobieta, która przedstawiła się jako Eliza, miała jednak na tyle przyzwoitości, by nie wyrzucać Ciasteczka za próg. Nie wyglądała wprawdzie na zachwyconą jego niezapowiedzianą wizytą, ale zaakceptowała jego obecność na tyle, by nie zastawiać na niego sideł. Nazwała go nawet zaszczytnym mianem upiora, a zatem doceniała to, że się zjawił. W przeciwieństwie do giganta (będącego równie obcym w tym domu co sam Ciasteczko) noszącego na swojej głowie śmiertelną i okrutną pułapkę.
     Diabełek nawet nie chciał myśleć o tym jak straszny los spotkałby go wewnątrz kapelusza giganta. Pozostawiony w nieprzeniknionej ciemności mógłby spędzić długie godziny absolutnej samotności zanim w końcu zabrakłoby mu tlenu. Udusiłby się w swoim więzieniu, słysząc docierające z zewnątrz odgłosy życia miasta. Całkiem zapomniany w ciasnej klitce, będącej mu celą śmierci. Z czasem wewnątrz podniosłaby się temperatura, która uczyniłaby jego ostatnie chwile życia bardziej nieznośnymi. Był pewien, że zatęskniłby za wiatrem i otwartym niebem nad głową, a potem... Potem odszedłby w ostateczną ciemność. Czy tak właśnie wyglądało piekło?
     Miał nadzieję nie sprawdzać tego na własnej skórze.
     - Wam gigantom to się wydaje, że wszystko wam wolno. - rzucił z nieukrywanymi pretensjami, zakładając chude łapki na piersi.
       Chyba nieco tym nietaktownego giganta zaintrygował. W każdym razie Ciasteczko nie widział w oczach tamtego ani cienia wyrzutów sumienia. Bezczelny olbrzym przypatrywał mu się z ciekawością, a może i nawet konsternacją wymalowaną w spojrzeniu. I najwyraźniej sam nie wiedział co powiedzieć na swoją obronę. Jego strój nie pozostawiał Chichotkowi żadnych wątpliwości, że ma przed sobą najprawdziwszego łowcę czarownic. Do tej pory tylko czasami udało mu się zasłyszeć jakąś plotkę na temat członków owianego różną sławą Korpusu. Po raz pierwszy jednak był tak blisko któregokolwiek z łowców i zupełnie szczerze przyznał przed sobą, że nie był aż tak zawiedziony jak powinien być w tej sytuacji. Łowcy ubierali się naprawdę dziwnie i zupełnie niezgodnie z obowiązującą modą. Oczywiście Ciasteczko - nigdy nie noszący na sobie choćby namiastki prawdziwego ubrania - nie uchodził w tej materii za fachowca. Zauważał jednak pewne odstępstwa od pewnych często powtarzających się na ulicach wzorców, a więc coś na rzeczy musiało być.
       Diabełek nie miał jednak czasu na wbijanie nieruchomego wzroku w człowieka, który nawet nie raczył mu się przestawić. Jego uchodzące za martwe ślepka powinny zajęte być czymś zupełnie innym. Dlatego śmignął ponad głową łowcy i podleciał do uchylonego okna. Przystanął na parapecie i obejrzał się przez ramię, sprawdzając czy łowca go widzi.
      - Hej! - usłyszał jeszcze, gdy olbrzym z powrotem zlokalizował jego obecność. Gigant szybkim krokiem ruszył w jego stronę, chcąc zapewne znowu go schwytać. Może nawet w ten przeklęty kapelusz.
     Ciasteczko przecisnął się przez wąską szparę i znów wrócił do wnętrza, szczerząc ząbki w szerokim uśmiechu wyższości. Był szybszy niż wszyscy giganci kiedykolwiek mogliby być. Poderwał się do lotu i na powrót ukrył się wśród ziołowych girland. Tym razem nie zamierzał popełniać tego samego błędu co wcześniej. Psikus musiał zostać niewidzialnym znacznie dłużej. Zwłaszcza teraz, gdy łowca wiedział już kogo szuka. Nie oznaczało to bynajmniej grzecznego siedzenia między pachnącymi kwiatami, które aż nazbyt przypominały nieskończone połacie kwitnących łąk.
     Ciasteczko tęsknił za łąkami, jak każdy chochlik uwięziony w mieście. Wiedział, że nie wróci w znane sobie tereny, więc zadomowił się w Fortheimie. Nieważne jak bardzo uwierałaby go świadomość, że gdzieś tam za siódmą górą i rzeką czeka na niego jego domek w opuszczonej dziupli drzewa.
     Teraz mieszkam tutaj, upomniał sam siebie, kiwając łebkiem z pełnym przekonaniem, jestem chochlikiem cywilizowanym.
      Łowca w tym czasie zdążył wrócić do karczmy. Przystanął pośrodku sali i uważnie rozejrzał się wzdłuż biegnących pod sufitem girland.
     - Wrócił. - wyjaśnił krótko, skoncentrowany na bacznym obserwowaniu sufitu w odpowiedzi na dziwne spojrzenie Elizy. Kobieta uraczyła go niezbyt ładnym grymasem i wyrzuciła ręce w górę w geście bezradnej irytacji.
     - A mówiłam, że to upiór - westchnęła - Takich to się byle kapeluszem nie pozbędzie.
     Po tych słowach odwróciła się na pięcie i wyszła z pomieszczenia, zostawiając łowcę sam na sam z jego problemem. Diabełkowi zdawało się, że usłyszał bardzo ciche: ,,No wyłaź" rzucone bardziej do siebie niż do niego.
     Zgodnie ze swoim nowym planem nie drgnął nawet odrobinkę, nie dając łowcy żadnego punktu zaczepienia. W końcu nie poruszył nawet jednym listkiem, zerkając na sytuację na dole. Nie widział najlepiej ze swojego miejsca, więc trudno mu było dokładnie ocenić, gdzie jest łowca. Widział natomiast bardzo wyraźnie półkę, gdzie stały równiutko ustawione ręcznie malowane talerze. Wyglądały na bardzo cenne. Kto jak kto, ale Ciasteczko znał się na drogocennych przedmiotach. Ich strata zawsze bolała najbardziej.
     Talerze połyskiwały zachęcająco, oświetlone zbłąkanym promieniem słońca. Za każdym razem, gdy Diabełek odważał się wychylić nieco bardziej, by zlokalizować dokładnie, gdzie spodziewać się szukającego go łowcy, wyłapywał kątem oka błysk. Okropnie przyciągało to jego wzrok i niejako mu przeszkadzało. Nie potrafił myśleć, gdy coś tak go rozpraszało. Kusiło go niemiłosiernie ilekroć choćby zerknął w stronę półki.
     Nigdy nie szczycił się silną wolą.
     Z początku poruszał się bardzo ostrożnie, bez ustanku kontrolując czy łowca już go zauważył. Starannie wymierzał każde posunięcie, by nie poruszać żadnym zewnętrznym listkiem. Im bliżej był jednak upragnionego celu tym mniej przejmował się uważnym planowaniem. Koniec końców darował sobie zupełnie utrzymywanie w sekrecie swojej obecności i przemknął ku półce, swoim zwyczajem upodabniając się do niebieskiego mignięcia.
     Łowca wzdrygnął się w chwili, gdy pierwszy talerz z majestatycznym trzaskiem rozbił się na setki porcelanowych odłamków. Błyskawicznie się odwrócił tylko po to, by zobaczyć jak drugi talerz zsuwa się z półki. Naturalnie ludzkim odruchem rzucił się jeszcze w stronę bezbronnego naczynia w próbie ocalenia go przed straszną śmiercią z chochliczych łapek, ale z góry skazane to było na porażkę. Drugi talerz również dokonał żywota, a jego smutne szczątki wymieszały się ze szczątkami poległego brata.
      Ciasteczko złapał już za kolejny z talerzy oboma łapkami, przygotowując się do zrzucenia i jego, ale łowca choć w tym przypadku okazał się być szybszym i przycisnął talerz do ściany. Psikus daremnie próbował spełnić swój zamiar, łudząc się jeszcze, że zdoła wygrać z olbrzymem. Nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że gigantyczny człowiek nawet się specjalnie nie stara, a wręcz przeciwnie - sytuacja zdawała się go bawić.
     - Takie to śmieszne, co?! - fuknął ze złością, nadal desperacko próbując chociażby odrobinkę przesunąć talerz. I nadal kompletnie mu nie szło.
     - Rozgadany z ciebie chochlik - stwierdził łowca, wolną ręką odsuwając Diabełka od naczynia. Psikus w odpowiedzi odskoczył w tył i przeleciał ponad ręką giganta, znów uparcie przywierając do talerza.
     - Żaden chochlik! - zaprzeczył - Jestem upiorem! Daj mi robić co do mnie należy, gigancie bezczelny!
     - Wystarczy ,,Philip" - uściślił łowca z niejaką litością. Chichotek, nadal bezskutecznie szarpiący się z nieruchomym talerzem, musiał wyglądać znacznie śmieszniej niż by tego chciał. - A ty, oczywiście poza tym, że jesteś upiorkiem, nazywasz się jakoś?
        Psikus ostrożnie przystanął na półce i przekrzywił łebek, łypiąc na olbrzyma z dołu. Z natury rzeczy nie ufał tym, którzy chcieli nawiązać z nim kontakt. Nie raz i nie dwa ktoś bawił go rozmową tylko po to, by podstępem zwabić go w pułapkę. Ciasteczko był znacznie mądrzejszy i od dawna nie ulegał takim zagraniom. Łowca Philip już raz zatrzasnął go w uwięzieniu, a Diabełkowi nie spieszyło się do szybkiej powtórki.
     - Ciasteczko. - odpowiedział w końcu, pilnując, by jego głosik zabrzmiał niemożliwie wręcz niechętnie i podejrzliwie. Zamrugał powoli ślepkami i cofnął się o krok. A potem o jeszcze jeden i kolejny, gdy nie spotkał się z żadnym protestem.
     - Ciasteczko - powtórzył łowca Philip - Naprawdę?
     - A wyglądam jakbym żartował? - Chochlik po raz kolejny w towarzystwie giganta założył łapki na pierś.
     A potem jego wzrok przyciągnął ruch przy drzwiach karczmy. Wiedziony instynktem spojrzał w tamtą stronę i dojrzał puchaty, dumnie uniesiony koci ogon znikający mu z oczu za stołem. Natychmiast zapomniał o łowcy (który najpewniej właśnie w tym momencie zasadzał się na niego z tym swoim śmiercionośnym kapeluszem) i czekających na rozbicie talerzach. Do budynku dostał się bowiem kocur. Koty, choć przeznaczone do czego innego nigdy nie miały oporów przed próbami zjedzenia chochlika. Były bardziej niebezpieczne niż nawet i kapelusz łowcy Philipa.
     - KOT! - pisnął, niemal natychmiast wyskakując w powietrze. Schronienie znalazł między jednym i drugim piórem zdradzieckiego kapelusza łowcy. I ani myślał dać się przegonić, póki istniało zagrożenie byciem zjedzonym na przystawkę.

Philip? Powodzenia z futrzakiem :3