Raven Sailence lubił wnętrza takie jak to. Bogate, zadbane i urządzone ze smakiem i dbałością o najmniejsze nawet szczegóły. Pasowały do roli, którą zaplanował dla siebie w tym mieście i przyjemnie łaskotały jego mniemanie o sobie. Dlatego bywał w Quilinie dostatecznie często, by eleganckie wnętrza przestały robić na nim takie wrażenie, jak na samym początku. Dar Quilina ze wszystkimi swoimi cudownościami i tak nieoficjalnie należał do niego. W końcu właściciel – Noveirczyk w średnim wieku – uważał się za jego dobrego przyjaciela, a Raven nie planował wyprowadzać go z błędu tak długo, jak długo Quilin sprzyjał jego interesom. Dlatego na spotkanie wybrał właśnie to miejsce.
Lokal mieścił się w przebudowanej niemalże całkowicie kamienicy i złożony był z dwóch odseparowanych od siebie części – publicznej, mieszczącej się na parterze i pierwszym piętrze oraz prywatnej, ulokowanej jeszcze wyżej. Już sama konstrukcja budynku budziła podziw – wyburzono stropy pierwszych dwóch pięter, by zyskać nieprawdopodobną wręcz przestrzeń dla rozwieszonych na przeróżnych wysokościach czerwono-złotych lampionów. W miejscu, gdzie powinny znajdować się sufity wybudowano szerokie galerie podparte rzeźbionymi kolumnami. Część prywatną podzielono dodatkowo na „loże” oddzielone od siebie delikatnymi przepierzeniami pokrytymi ręcznie malowanymi wzorami. Quilin miał wiele do zaoferowania, a wygoda i prywatność z pewnością mieściły się w jego ofercie.
Raven Sailence podczas swojego długiego życia słyszał wiele przysłów i złotych myśli. Części przyznawał rację, część traktował jako bajeczkę, a z częścią nie zgadzał się zupełnie. Przykładem kompletnej bujdy było dla niego mawianie, iż okrągły stół nikogo nie wywyższa, gdyż nikt nie może usiąść u jego szczytu. W Darze Quilina wszystkie stoliki były doskonale okrągłe, a i tak wystarczył jeden rzut oka, by zorientować się, kto w danym towarzystwie rozdaje karty. Ludzie oraz orkowie, tak jak większość zwierząt żyjących w stadach, potrzebowali jasno ustalonej hierarchii i kogoś, kogo mogliby uznać za przywódcę. Czy to akceptowali, czy nie, nigdy nie było mowy o równości. Drobne napięcia, gesty mające podkreślić dominację nad innymi, afiszowanie się przywilejami czy względami osoby postawionej wyżej… Każde stado potrzebowało swojego przywódcy. A tak się składało, iż u szczytu okrągłego stołu zasiadał zwykle nie kto inny, jak Raven Sailence.
Tym zabawniejsze było dla Ravena jego spostrzeżenie im dłużej przypatrywał się swoim gościom. Koszmarnik był z nich wszystkich najdrobniejszej postury, lecz tylko on pasował do Quilina, o czym wszyscy trzej zdawali sobie sprawę. Tego wieczora Raven obracał się w towarzystwie zdecydowanie przywykłym do brudnej roboty, ale nie nawykłym do luksusu. Brodaty człowiek o oczach czarnych jak dno studni i z blizną przecinającą mu twarz po ukosie był weteranem wojny z Sandengardem. Wycofanym ze służby po wypadku, w którym stracił lewą stopę. Drugim gościem Sailenca nie był nawet całkowicie człowiek, a rosły półork z wystającymi nieco ponad górną wargę kłami. Większymi niż kły Koszmarnika, co niekoniecznie mu się podobało.
Obaj zdawali się być się aż zbyt toporni dla tego miejsca. W szczególności dla delikatnych kieliszków na nóżkach utkanych ze złotych nici. Kryształowe naczynia cięte były w geometryczne wzory – przypominały diamenty unoszące się w powietrzu na cienkiej, nóżce pokrytej misternymi zdobieniami. Bez wątpienia musiały kosztować prawdziwą fortunę. Dokładnie tak, jak wszystko w Darze Quilina.
Raven doskonale zdawał sobie z sprawę z tego jak nieswojo musieli czuć się obaj jego towarzysze w obcym miejscu; po raz pierwszy w podobnym lokalu; zostawieni sam na sam z kimś, o kim wciąż plotkowano po wydarzeniach na aukcji koni; i wreszcie z kimś, kto czuł się w Quilinie niemalże tak, jak we własnym domu.
– Widzicie… – zaczął, zwracając się do swoich towarzyszy. – Zdaje się, że czeka nas bardzo interesujący wieczór.
Stół ogarnęła martwa cisza, przerywana jedynie cichymi dźwiękami muzyki smyczkowej. Raven, gdyby raczył wstać i wychylić się przez balustradę, z pewnością mógłby dojrzeć w dole scenę i zespół umilający pobyt kilku gościom. Jednak muzyka tym razem niemalże wcale go nie interesowała. Wodził wzrokiem pomiędzy człowiekiem i półorkiem, wolnym ruchem dłoni mieszając w kieliszku mieniące się hipnotyzująco, połyskliwe, błękitne wino. Jednocześnie palcem wskazującym i kciukiem wolnej dłoni podpierał bok delikatnie przechylonej głowy.
– Panie Sailence – zaczął półork po zbyt długiej chwili milczenia. – Jestem pewien, że możemy się jakoś dogadać.
– Bzdura… – Raven uśmiechnął się z pobłażaniem. W uśmiechu tym czaiła się jednak groźba. – Próbujesz zrobić głupca z siebie? Czy ze mnie…?
– Z nikogo, panie Sailence. Proszę tylko o drugą szansę.
– „Proszę” … – wycedził to słowo powoli i wyraźnie, przestając się uśmiechać. – Podczas gdy powinieneś raczej b ł a g a ć. Zwłaszcza o litość i mój dobry humor, który tak usilnie starasz się zepsuć swoimi nieudolnymi wyjaśnieniami. Co myślisz, Tolgod? – zwrócił się do drugiego towarzysza.
– Oczywiście, że ma pan rację, panie Sailence – odpowiedział szybko człowiek.
Raven tylko prychnął z obrzydzeniem.
– Żałośni jak cały wasz rodzaj.
Półork wyraźnie się zjeżył na te słowa. Nie zdecydował się jednak odezwać, zadowalając się jedynie posłaniem Koszmarnikowi spojrzenia spode łba. Raven odwzajemnił równie paskudne spojrzenie, upił łyk wina i odstawił kieliszek na stół. Rozsiadł się wygodniej i kontynuował:
– Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z powagi sytuacji. Rozczarowaliście mnie… Bardzo, bardzo rozczarowaliście… A myślałem, że mogę na was polegać…
– Z całym szacunkiem – wtrącił się Tolgod. – To cud, że nadal żyjemy. Zastawili na nas pułapkę. Ktoś musiał im powiedzieć… Nie dało się uratować tej roboty, musieliśmy uciekać.
Raven milczał. Posłał człowiekowi spojrzenie, które dobitnie mówiło: Och, doprawdy?, ale cierpliwie czekał na dalsze wyjaśnienia. Nie żeby miały one dla niego jakiekolwiek znaczenie. Raven był zły.
– Wszystko szło dobrze na początku. Kontakt był na miejscu i wcale nie zachowywał się podejrzanie. Łatwa robota, tak nam powiedział. Faktycznie tak brzmiało. Wystawił nam cel jak na tacy i ulotnił się tak szybko jak się pojawił. Wszystko szło gładko. Zaszliśmy go od tyłu razem z Marvasem. Nie udało się podsłuchać, o czym rozmawiał z zarządcą doków, ale nim mieliśmy zająć się później. Już prawie go mieliśmy… Problem polegał na tym, że…
– … cel zorientował się za szybko? – dokończył Raven.
Tolgod zacisnął usta w wąską kreskę i niechętnie pokiwał głową.
– Och, przysięgam, że to wszystko jego wina! – półork oskarżycielskim gestem wskazał na człowieka. – Gdyby mnie tam nie było ten dureń nawet nie wiedziałby od czego zacząć!
– Czyli teraz to moja wina?! To ciebie usłyszał, ty zawalaty klocu! – Tolgod poczerwieniał na twarzy.
Raven westchnął cicho i upił łyk wina, przyglądając się z zainteresowaniem coraz bardziej burzliwej wymianie zdań. Czuł się, jakby podziwiał sztukę teatralną graną tylko dla niego. I zastanawiał się czy kły Marvasa byłyby w stanie czysto rozerwać ludzką tętnicę. Cóż, jego własne z pewnością to potrafiły, lecz były przy tym nieco bardziej subtelne.
– Przecież u s t a l i l i ś m y, że wina leży po o b u stronach! Marvas, nie bądź śmieszny!
– Nie, niczego nie ustaliliśmy. To były tylko twoje słowa! Jesteś tchórzem, Tolgod, niczym więcej niż żałosnym tchórzem.
– Ja przynajmniej walczyłem na froncie. Ale co może wiedzieć o odwadze syn suki i mordercy – syknął Tolgod.
To zdanie przeważyło szalę. Marvas zerwał się na równe nogi, o mały włos nie przewracając stołu. Dyszał ciężko, a dłonie zacisnął w pięści. Drżał lekko i wyraźnie szykował się do bójki.
– Siadaj, Marvas – warknął Raven. Spojrzenie półorka przeniosło się na niego, ale ten ani nie myślał posłuchać. – Quilin nie jest miejscem na wasze ułomne bójki.
– Słyszałeś co o mnie powiedział?!
– Słyszałem… I dziwię ci się. Przecież nie skłamał.
– Za kogo ty się uważasz?! – odpowiedział warknięciem półork.
– Za kogoś, z kim nie powinieneś zadzierać, odrażająca kreaturo, obrażająca mnie samym swoim istnieniem – odpowiedział Raven głosem perfekcyjnie wypranym z emocji. – Nie chcesz mnie zdenerwować.
Marvas prychnął z niedowierzaniem.
– Zabiję was obu – zagroził, strzelając kostkami dłoni. – Nikt nie będzie mnie traktował w taki sposób.
Sailence zaśmiał się sucho i niewesoło.
– Och, możesz spróbować…
Podniósł się z fotela i przeciągnął. Strzepnął dłonie dla rozluźnienia ich i uśmiechnął się złowrogo. Półork wyszczerzył zęby, prezentując swoje kły w całej okazałości. Uważał się za drapieżnika – komunikat był dla Ravena więcej niż oczywisty. Dlatego on także odsłonił górną wargę, warcząc głucho. Pierwsze z nieprzyjemnym trzaskiem rozrywanych dziąseł wysunęły się górne kły. Zaraz po nich krótsze, masywne, dolne kły. Koszmarnik zmrużył oczy i zasyczał zwyczajem niektórych, starszych wampirów, delektując się zawahaniem na twarzy przeciwnika.
– Czym ty jesteś…? – spytał półork, prostując się.
Raven nie odpowiedział. Zamiast tego, nie wykonując nazbyt gwałtownych ruchów, obszedł stół. Półorkowi sięgał nieco powyżej ramienia, co wcale mu nie przeszkadzało. Zanim przeciwnik, próbując zrozumieć czemu rzucił wyzwanie, podjął jakąkolwiek decyzję, dłoń Ravena wystrzeliła, zaciskając się na jego krtani. Marvas zakrztusił się bardziej z zaskoczenia niż czegokolwiek innego, otwierając szeroko oczy.
– Byłem łaskawy. Ostrzegłem cię – oznajmił Raven niskim, wibrującym głosem, niewiele różniącym się od zwierzęcego warknięcia. – Gdybym chciał twojej śmierci, zginąłbyś już u progu tego piętra… Ale ty nie tylko mnie zawiodłeś, żałosny szczeniaku. Naiwnie myślałeś, że możesz rzucić mi wyzwanie. Twój brak szacunku jest dla mnie obraźliwy.
Po tych słowach Koszmarnik zacisnął dłoń na gardle półorka i mocno pchnął. Przeciwnik, chwytając się za zmiażdżoną tchawicę, zatoczył się wprost na balustradę, oddzielającą lożę od wysokiej na trzy piętra przepaści. Przechylił się przez nią niebezpiecznie i runął w otchłań, charcząc i wymachując kończynami. Panika w jego oczach była wprost upajająca. Wiedział, że już nie żyje.
Raven przechylił się przez balustradę. Ciało półorka na szczęście nie wylądowało na żadnym ze stołów. Z głuchym łomotem upadło na kamienny parkiet, strasząc jedynie nielicznych dzisiaj klientów Daru Quilina. Któraś z kobiet krzyknęła. Właściciel pojawił się niemal natychmiast, zadzierając głowę w górę. Raven pomachał mu z loży uspokajająco i krzyknął dość głośno, by usłyszano go na samym dole:
– Raczą Państwo wybaczyć ten drobny wypadek! W ramach rekompensaty proponuję, by wszystkie rachunki zapisać na mój koszt!
Bądź co bądź lubił, gdy o nim mówiono. A mówiono o nim, gdy miał gest. I wszystko byłoby idealne, gdyby nie dotarły do niego pospieszne kroki w stronę wyjścia z loży.
– A-a, zła decyzja, Tolgod. Nie skończyliśmy. Wracaj na miejsce.
Kroki ucichły zastąpione przekleństwami. Raven odwrócił się, nadal nie chowając kłów.
– Czym ty jesteś…? – powtórzył pytanie człowiek.
– Koszmarnikiem – odparł beznamiętnie. – Siadaj.
Tolgod posłusznie wrócił na miejsce, celowo zajmując to, które znajdowało się najdalej od miejsca Sailenca. Raven również wrócił na swój fotel. Chwycił w dłoń kieliszek i skinął nim w stronę towarzysza w imitacji toastu.
– Dobry człowiek… Wypijmy za twoje mądre decyzje.
– Jesteś chory – oznajmił Tolgod. – Nie wiem czym jesteś, ale to coś pomieszało ci w głowie.
Raven westchnął. Oczywiście, że człowiek musiał tak pomyśleć. Każdy z nich był tak samo ograniczony. Dlatego Raven, rozumiejąc jaką rolę mu przypisano postanowił ją przyjąć. Tolgod chciał widzieć w nim szaleńca, więc mógł wysłuchać, cóż takiego szaleniec miał do powiedzenia. I tak nie powinien być w stanie zrobić z tego użytku.
– Zachciało się miłosierdzia na starość… Powiedz mi, Tolgod, jak to jest. Żyję już tyle czasu, że od dawna wiem, że takim jak ty nie należy się łaska. Ba, prawdopodobnie powinno się was wszystkich z zimną krwią zarżnąć, okazując wam jeszcze mniej względów niż wieprzkom w rzeźni. A jednak czasem, gdy mam bardzo dobry humor, jak dzisiaj do niedawna, wyciągam do was rękę. I wy zawsze tę cholerną rękę gryziecie…
Nastała niewygodna cisza. Więc Raven kontynuował swój monolog:
– No cóż... Zwierzyłem ci się nie ze względu na głęboką wewnętrzną potrzebę czy doskwierającą samotność. Wiesz, dlaczego to zrobiłem, prawda?
– Ponieważ ja też zginę…? Jak Marvas?
– Ależ oczywiście, że nie. Z drugiego trupa tego samego wieczoru niechybnie musiałbym się tłumaczyć właścicielowi.
– Więc puścisz mnie wolno…? – spytał z powątpiewaniem. – Gdzie jest haczyk?
Raven gestem nakazał mu wstać.
– Podejdź.
Tolgod nieufnie podniósł się z miejsca i ostrożnie zbliżył do Koszmarnika, nie przestając mierzyć go czujnym spojrzeniem. Raven czekał aż ten znajdzie się dostatecznie blisko. Wtedy zaatakował. Znalazł się przy człowieku szybciej niż ten był w stanie zauważyć i wbił kły prosto w tętnicę swojej ofiary.
Raven nie zawsze gryzł w szyję. Miał całe lata, by nauczyć się, gdzie gryźć, aby się nasycić. Bez trudu mógł przywołać z pamięci większość szczegółów, których nauczyły go lekcje anatomii. Problem polegał na tym, iż szyja była najłatwiejszym celem. Zawsze wyeksponowana i pokryta cienką skórą, stanowiła wręcz modelowy przykład słabego punktu. Dlatego Raven Sailence zwykle zostawiał swoim ofiarom ślad w postaci czterech równych dziurek w tym właśnie miejscu. Było najwygodniejsze, gdy brakowało czasu lub okoliczności nie sprzyjały większej dyskrecji. Stosował więc tę sztuczkę prawie zawsze w miejscach publicznych – Raven Sailence dbał o swój wizerunek, dlatego utrzymywał swoją dietę w ścisłej tajemnicy.
Ciepła, słona krew wystrzeliła mu na język, a on skrzywił się. Nie był specjalnie głodny. Prawdę powiedziawszy obyłby się i bez takiej przekąski. Osłabienie Tolgoda było mu jednak niezbędne, dlatego pił szybko, starając się nie myśleć zbytnio o obecnej sytuacji. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy – Tolgod nie zajmował zbyt atrakcyjnego miejsca na liście potencjalnych ofiar Koszmarnika.
W końcu puścił go z dziwną mieszanką euforii i ulgi. Tolgod zwalił się na ziemię jak kłoda, a Raven – pijany krwią, przyjemnie szumiącą mu w głowie – ukucnął przy nim.
– Zapomnisz wszystko. Kim jesteś, czym się zajmujesz, skąd pochodzisz. Zapomnisz mnie i nasze spotkanie. Kiedy się obudzisz, nie zauważysz mnie, wyjdziesz z Quilina, a potem wyjedziesz z miasta i nigdy nie wrócisz do Fortheimu – wyszeptał, sącząc słowa wprost do umysłu człowieka. Słowa, które miały moc magiczną,
Wyprostował się, usiadł w fotelu i wyciągnął nogi na stolik przed sobą. Otarł usta chusteczką i dokładnie obejrzał swój strój, by upewnić się, że nigdzie się nie poplamił. Poprawił ubrania, by nadal doskonale na nim leżały i wyglądały, jakby dopiero co je włożył.
Musiał cierpliwie poczekać. Spodziewał się tego wieczora jeszcze jednego gościa, który, dla miłej odmiany, nie zawiódł go. Raven oczekiwał od Nocnego Prześladowcy o wiele więcej niż punktualne stawianie się w wyznaczonym miejscu. Oczekiwał także rzetelnego realizowania powierzonych mu zadań i szczerości. Nie cierpiał być okłamywanym, gdy bez trudu mógł dowiedzieć się prawdy wprost z myśli kłamcy. Póki co Revan nie zrobił na nim złego wrażenia. Miał szansę przeżyć tę współpracę.
Raven odchylił głowę na oparcie fotela i przymknął oczy, czując zawroty głowy. Był wprost pijany, jak zwykle na krótko po polowaniu. Czy lubił to uczucie? Czasami, najczęściej w zaciszu własnej posiadłości. Owszem, było przyjemne. Owszem, nie przytępiało zmysłów tak, jak robił to alkohol. Raven czuł jedynie lekkość, czystą euforię i tylko drobną senność. Był prawie pewien, że gdyby wsłuchał się w siebie wystarczająco uważnie, usłyszałby, jak krew śpiewa w jego żyłach. Był tylko jeden problem – wraz ze szczęściem przychodziły spokój i poczucie bezpieczeństwa. A Raven bynajmniej sobie na takie luksusy nie pozwalał, by nie zaplątać się w misternie tkanej sieci fortheimskich intryg.
Westchnął z drobnym uśmiechem i zamknął oczy, wsłuchując się w koncert na dole. Revan miał zjawić się najwcześniej na dwie godziny przed północą, Raven miał zatem jeszcze czas, by dojść do siebie.
~ * * * ~
Znajome kroki usłyszał, gdy dwójka ludzi zaczynała dopiero wspinać się na drugie piętro. Jedne kroki należały z pewnością do właściciela Quilina, te drugie – cichsze i ostrożniejsze – także raczej zwiastowały dobre wieści. Nocny Prześladowca skorzystał z zaproszenia.
Raven Sailence zdjął nogi ze stolika. Wcześniej, gdy Tolgod pół przytomnie podniósł się i wyszedł, Koszmarnik z nudów zadbał o to, by po loży nie było widać czego była świadkiem. Smukła, czarnowłosa kelnerka – jego ulubiona, przydzielona mu na wyłączność, gdy tylko pojawiał się w lokalu – wyniosła kieliszki poprzednich gości, wymieniając je na jeden czysty. Doniosła lodu do wiaderka z winem musującym i nową butelkę błękitnego alkoholu. Zamiotła lożę, wymieniła kwiaty w wazoniku na świeższe. Wreszcie przyniosła nowe świece, by umieścić je w ustawionych dookoła lampionach. Loża wyglądała pięknie, dzięki jej pracy.
Jednak Raven był dumny wyłącznie z siebie – to z jego woli kobieta krzątała się dookoła przez prawie godzinę. Gdyby nie wpadł na taki pomysł, loża nie wyglądałaby aż tak nienagannie. Teraz jednak odłożył czytaną książkę na niski stolik pod ścianą i spojrzał na siebie w lustrze, raz jeszcze upewniając się co do swojego nienagannego wyglądu.
Po chwili rozległo się ciche pukanie do drzwi loży.
– Proszę.
Drzwi uchyliły się, a do środka wsunęła się głowa właściciela Quilina.
– Panie Sailence, pański gość przybył.
– Dziękuję, panie Kal’apana. Proszę go wpuścić. Mam nadzieję, iż goście przyjęli mój hojny dar i zostali należycie uspokojeni…?
– Co do jednego, proszę pana.
– Dziękuję.
Głowa właściciela zniknęła, a drzwi otworzyły się szerzej. Stanął w nich nie kto inny jak Revan, niesławny Nocny Prześladowca. Nie wyglądał na zachwyconego, a Raven wcale mu się nie dziwił. Nie mniej wcale nie zamierzał niczego ułatwiać. Potrzebował rąk do pracy, której on, ze względu na swoją pozycję, wykonywać nie mógł.
– Miło, że postanowiłeś mnie odwiedzić, Prześladowco – stwierdził Sailence, wskazując Revanowi, by usiadł. – Czas płynie szybciej w dobrym towarzystwie.
– I moje towarzystwo takim jest? – spytał Prześladowca z powątpiewaniem.
– Och, nie przesadzajmy… Chociaż nie ukrywam, iż nadal lepsze niż co poniektórych.