niedziela, 28 maja 2023

[Engel] Kolejny dzień w raju

     Rubiny.
    Tutaj czas zawsze płynie jakoś inaczej. Wolniej. Spokojniej. Ciszej. Mniej zauważalnie. Bardziej barwnie. Niezwykle. I całkiem zwyczajnie. Zupełnie tak, jakby cała ta błogość była przywilejem bogaczy. Jakby zwykłych ludzi nie było stać na luksus niespieszenia się nigdzie. Bo może rzeczywiście ludziom biednym nie opłaca się iść gdzieś bez celu? Może nie zdarza im się chadzać na spacery dla samego spacerowania? Końcem dnia okazuje się, że rekreacja nie przynosi velli. Nie przynosi też jedzenia. Nie zapewnia dachu nad głową.
    Dzień zaczyna się później dla Rubinów. I później się kończy. Bladym świtem niewiele dzieje się na ulicach. Nikt nie krzyczy. Nie skrzypią liny na wietrze. Rytm życia wyznaczają tu raczej studenci, nie pływy morza. Nikt nie żegna nad ranem odpływających rybaków. Nikogo szum fal nie kołysze do snu. Morze nie istnieje w Rubinach. Nie gra głównych skrzypiec, bo życie nie kręci się wokół niego. Morze jest gdzieś tam daleko. Tu są tylko piękne kamienice i czerwone dachy. Kwiaty też pachną bardziej niż w Dokach. Jest ich więcej. Są bardziej kolorowe. Żywsze. Jakby słodsze. Nie szarpie ich morska bryza. Może kwiaty zamiast uderzeń fal wolą słuchać melodii okaryny? Pewnie właśnie tak jest…
    W Rubinach wszystko jest takie… stare i nowe jednocześnie. I takie…
    – Nie możesz spać?
    Ręka z ołówkiem zamarła nad kartką szkicownika i niedokończonym zdaniem. Engel zmarszczył brwi, gdy zdał sobie sprawę z tego, że stracił tę ostatnią myśl. Uleciała mu z głowy jak spłoszony ptak tylko dlatego, że zaskoczył go znajomy głos. Westchnął cicho i oparł się plecami o zagłówek łóżka, zagryzając lekko dolną wargę.
    – Hej, Engel? Wszystko w porządku, tak?
    Cichy głos nie ustępował. I na nieszczęście brzmiała w nim ta charakterystyczna, uważna troska. Engel usłyszał szelest pościeli, gdy mężczyzna obok niego podnosił się na łokciach, żeby przyjrzeć mu się lepiej. Czuł na sobie jego badawcze spojrzenie.
    – Tak, wszystko w porządku, Rove.
    – Zawsze tak mówisz… Spójrz na mnie.
    Dopiero wtedy odłożył szkicownik z ołówkiem na szafkę przy łóżku i spojrzał w oczy leżącemu tuż obok mężczyźnie. Rovelin Laird był pięknym, boleśnie świadomym tego faktu elfem – nawet leżąc na brzuchu i podpierając głowę jedną ręką. Ba, zwłaszcza wtedy. Miał uważne, błękitne oczy w kształcie migdałów. Takie, które na samym początku ich znajomości w teatrze – zanim mieli okazję poznać się lepiej – kojarzyły się Engelowi z bezdusznym i zimnym lodem. Ale zmienił zdanie, gdy Rovelin przestał być „Lairdem”, a stał się bardziej „ich Rovem”. Wtedy zaczęły mu przypominać raczej bezchmurne, letnie niebo – świeże i krystalicznie czyste, które absolutnie nie zwiastowało niczego poza pięknym i ciepłym dniem.
    Teraz jednak, gdy nad Fortheimem dopiero budził się dzień, a on był tak blisko, Engel nie widział w tych oczach letniego nieba. Z tej odległości wyraźnie widział cienkie, czarne brwi, które z troską marszczyły się nad nosem. Widział długie, ciemne rzęsy, których nigdy nie trzeba było dodatkowo przyciemniać przed spektaklem. I widział wyraźnie te drobne, jasne iskierki, które wesoło tańczyły w oczach elfa. Rovelin miał piękne oczy. Były jak droga, błękitna porcelana, zbyt cenna, by używać jej na co dzień, bo ktoś kiedyś precyzyjnym ruchem pędzla dodał tam złote zdobienia.
    – Teraz to się gapisz – zauważył elf z drobnym uśmiechem.
    – Podziwiam – poprawił go – to dwie kompletnie inne rzeczy.
    – Na pewno wszystko gra?
    Engel odchylił głowę, racząc go najbardziej surowym, pełnym wyższości spojrzeniem z góry na jakie tylko był w stanie się zdobyć i nie parsknąć przy tym śmiechem. A potem cmoknął wargami w jego stronę tuż po pełnej napięcia chwili ciszy. Rovelin zaśmiał się krótko. Uśmiechnęli się do siebie.
    – Uznam to za „tak” – stwierdził elf.
    – Jestem tylko troszeczkę zmęczony.
    – Spałeś dzisiaj w ogóle?
    – Taaaaak…?
    Rovelin zmierzył go spojrzeniem z ukosa i wydął wargi. Engel uśmiechnął się niewinnie.
    – Tak? – dopytał. – Na pewno?
    – Być może?
    – Nie kupuję tego.
    – Nie, poważnie. Spałem jak zabity.
    – Przez kwadrans, co? – parsknął Rove.
    Engelowi zostało tylko wzruszyć ramionami. Nie miał niczego więcej na swoje usprawiedliwienie. Sięgnął za to po jeden z wiszących luźno, czarnych kosmyków. Zanim założył go z powrotem za długie ucho swojego towarzysza, obrócił pasmo między palcami kilka razy, obserwując taniec światła na włosach. Słońce stało już dość wysoko, by nie było mowy o cichym, szarym poranku. Przesączało się przez zaciągnięte żółte zasłony, zalewając sypialnię ciepłym, złotawym światłem. W porcie pewnie zaczynał się już pierwszy ruch dookoła wracających z morza kutrów. Zapowiadał się gorący, słoneczny dzień.
    – A ty czemu nie śpisz? – spytał w końcu po chwili ciszy.
    – Obudziło mnie skrobanie ołówka nad uchem… Takie, wiesz… Z serii: „Och, Daelamin znowu będzie mnie gonić dookoła z witką, bo wyglądam jak ostatnie nieszczęście i nie rozumiem wspólnej mowy”.
    Rove nie zdążył nawet podnieść ręki, by zasłonić się przedramieniem. Dłoń Engela dosięgnęła go szybciej i pacnęła w czoło. Delikatnie, ale stanowczo. Ponieważ Rovelin jak nikt inny zasługiwał na to, by ponosić konsekwencje swoich bezczelnie odważnych teorii.
    – Jesteś okrutny! – zarzucił mu En z całym oburzeniem, dla pewności dźgając jeszcze palcem w ramię.
    – Ale mam rację!
    – Niestety – przyznał niechętnie, przewracając oczami.
    Rovelin przewrócił się na plecy i założył rękę za głowę. Długie do łokci włosy rozsypały się po poduszce miękkim wachlarzem. I pewnie kusiłyby okrutnie, by wsunąć w nie dłoń i przeczesać, gdyby Engel w ogóle patrzył w ich stronę. Ale nie patrzył. Ledwo zdawał sobie sprawę z ich istnienia. Zdecydowanie bardziej obchodziły go całkiem nie najgorsze – by nie rzec, że estetyczne – kształty wydobywające się spod cienkiej pościeli. Delikatnie zakrzywiona linia ud… Wąskie biodra… Ładnie umięśniony, płaski brzuch…
    Siły Natury…
    Kołdra nie sięgała wysoko, odsłaniając prawie połowę absolutnie nagiego torsu. Delikatne, ciepłe światło sączące się przez zasłony sprawiało, że skóra elfa przypominała kolorem miód. Wszystko w Rovelinie było piękne i perfekcyjne. Poza wąską, białą blizną, która przecinała skosem jego pierś i znikała pod kołdrą. Ale nawet ona miała swój urok, jeśli patrzyło się na nią wystarczająco często. Tylko dodawała mu charakteru.
    – Przytulisz się w końcu czy będziesz tak siedział i patrzył aż się przeziębisz? – rozbawiony głos elfa sprowadził go do rzeczywistości. En odpowiedział mu równie cichym śmiechem.
    – Bez ubrań? To się może skończyć bardzo różnie.
    – Skończy się twoją drzemką, cwaniaczku.
    – Ach, tak?
    – Ach, tak.
    – Jesteś tego absolutnie pewny? – nachylił się nad nim z bezczelnym uśmiechem.
    Rovelin pokręcił głową, wznosząc oczy ku sufitowi. A potem na jego wargi wypłynął nie zwiastujący niczego dobrego złośliwy uśmieszek. W mgnieniu oka elf przerzucił rękę nad karkiem Ena i stanowczym ruchem pociągnął go w dół.
    – Hej!
    Engel zdążył jedynie podeprzeć się ręką o tors mężczyzny zanim rozpłaszczył na nim twarz. Rovelin trzymał go przy sobie delikatnie, acz stanowczo. I ani myślał wypuszczać. Dłoń elfa niespiesznym ruchem zsunęła się w dół jego karku i wygodnie ułożyła pomiędzy łopatkami. Engel czuł bicie serca mężczyzny pod policzkiem. Czuł też palce, niespiesznie rysujące wzorki na jego plecach.
    – Brutal – wymamrotał w końcu, nie podnosząc nawet głowy. – Ta pewność siebie kiedyś cię zgubi.
    – Och, nie dramatyzuj.
    Engel zsunął się nieco na bok. Tylko na tyle, by móc wślizgnąć się pod kołdrę i wygodnie położyć tuż obok drugiego mężczyzny. Dopiero wtedy dotarło do niego jak bardzo był zmęczony. Pozwolił, by otuliła go miękka pościel. I ten dobrze mu znany dotyk. Rovelin nie zabrał dłoni z jego pleców i najwyraźniej wcale nie zamierzał tego robić. A Engel nie miał nic przeciwko temu, by zostali tak do południa. Było mu całkiem wygodnie z nogą przerzuconą przez nogi elfa i ręką na jego torsie. Powiódł palcami po bliźnie na piersi elfa jak dziesiątki razy wcześniej. Znał na pamięć każdą jej drobną wypukłość. A potem przesunął rękę wyżej – w stronę ramienia – by móc wtulić się lepiej. Ręka na jego plecach objęła go mocniej. Byli tak blisko siebie.
    – Nigdy nie odpowiedziałeś mi czy mnie kochasz – zauważył En. – Co jest między nami?
    – Śpij już w końcu.
    Nie szkodzi, zaczekam aż będziesz wiedział.
    Pozostało mu jedynie wtulić się bardziej i zamknąć oczy. Wsłuchał się w miarowe bicie serca swojego… kogo? Kolegi? Przyjaciela? Może i po prostu towarzysza. W każdym razie pachniał jak bezpieczeństwo i dobrze przytulał. Może wcale nie potrzebowali niczego określać. Przecież było dobrze tak, jak było.
    – Obudzisz mnie jak będziesz wstawał?
    – Pewnie…
    – Dobranoc, Rove.
    – Śpij spokojnie, En.

    Gdy się obudził, nikogo przy nim nie było. Rovelin rozpłynął się w powietrzu. Została po nim zwinięta byle jak kołdra i ugnieciona poduszka. Położył dłoń we wgłębieniu pozostałym po głowie. Materiał pod jego palcami był całkiem zimny. Podniósł się na łokciu, wychylając się lekko w stronę krawędzi łóżka. Rozrzucone po podłodze ubrania elfa też zniknęły.
    Oczywiście. Czego innego oczekiwałeś?
    Przekręcił się na plecy i rzucił okiem za okno. Tylko po to, by utwierdzić się w swoich najgorszych przypuszczeniach: słońce sugerowało, iż właśnie mijało południe. Oznaczało to między innymi, że było już za późno, by zjeść śniadanie ze znajomą, z którą się umówił. Oraz – co było nawet bardziej przerażające niż gniew Garakh – że właśnie spóźniał się do pracy jak prawdziwa gwiazda wielkiej sceny. Problem polegał na tym, że rzadko bywał na wielkiej scenie. I zdecydowanie nie był żadną gwiazdą. A już na pewno nie taką, która mogła się gdziekolwiek spóźniać.
    – Cholera, co za kruczy… – wymamrotał do siebie, zbierając się do wstania.
    Drzwi sypialni otworzyły się z impetem. Stanęła w nich drobna, stara kobietka z ogromnym kokiem siwych włosów, która w niczym nie przypominała Rovelina. Kilka kosmyków uciekało jej z upięcia i odstawało na wszystkie strony, ale zdawała się tym nie przejmować. Narzucony na ubrania fartuch nosił na sobie ślady po starych plamach i pysznych kolacjach, ale poza tym kobieta wyglądała naprawdę świeżo i schludnie. W przeciwieństwie do niego. Na jego widok zamarła w miejscu, upuszczając trzymaną w rękach szmatkę.
    – Och? – zdziwiła się.
    Engel błyskawicznie naciągnął na siebie kołdrę. Przez niezręcznie długą chwilę tylko przypatrywali się sobie równie zaskoczeni. Odchrząknął zanim się odezwał.
    – Dzień dobry…?
    – Co ty tu robisz o tej porze? – zmierzyła go spojrzeniem zza grubych szkieł okularów. – Pan Laird już dawno wyszedł!
    – Ja… Kim pani jest?
    – Och, możesz mi mówić Josephine, moje dziecko. Pan Laird płaci mi za sprzątanie mieszkania pod jego nieobecność – stwierdziła jakby nigdy nic, schylając się po upuszczoną szmatkę. – To już prawie pół roku od kiedy mnie zatrudnił.
    – Och... To ci niespodzianka.
    – Nie miałeś pojęcia, co? – posłała mu znaczący uśmiech, zabierając się do pracy.
    – Żadnego – przyznał niechętnie.
    Wodził za nią wzrokiem, gdy krzątała się po sypialni. I zastanawiał się nad tym jak wybrnąć z całej sytuacji, możliwie zachowując przy tym resztki godności. Josephine tymczasem starła kurze z książek na regale, poprawiła stojące na komodzie kwiaty, uporządkowała leżące obok kolczyki i nic nie zapowiadało, by istniała na tym świecie siła zdolna powstrzymać ją od posprzątania sypialni pod nieobecność właściciela. Nawet jeśli oznaczało to posprzątanie jej razem z gościem.
    – Engel, prawda? – spytała nagle.
    – Taaaak…?
    – Pan Rovelin czasem o tobie wspomina.
    Kobieta schyliła się po coś leżącego na ziemi. Pomiędzy łóżkiem i oknem. Dokładnie tam, gdzie rzucił wczoraj swoje…
    – Nie! Nie trzeba – przesunął się w stronę krawędzi łóżka tak szybko jak tylko był w stanie, jednocześnie nie gubiąc zakrywającej go od pasa w dół kołdry.
    Jednakże Josephine już pozbierała jego ubrania z podłogi. Trzymała teraz w ręce zawiniątko, a uśmiech bez przerwy krążył po jej wargach. Spojrzała na niego, nawet nie starając się ukryć swojego rozbawienia.
    – Widzę, że noc należała do tych bardziej udanych – stwierdziła jakby nigdy nic.
    – Tia… – mruknął, odruchowo zasłaniając twarz przed wzrokiem kobiety.
    Josephine zaśmiała się na ten widok. Ale w jej głosie nie było cienia złośliwości. Przeciwnie wręcz. Poklepała go po ramieniu w dodającym otuchy geście.
    – Też byłam kiedyś młoda – pocieszyła go. Nie bardzo pomogło. W zasadzie lepiej byłoby gdyby już sobie poszła.
    – Mogę dostać moje ubrania? 
    – Mowy nie ma, zabieram je do prania.
    – Ale muszę się zbierać i wyjść z domu. Jestem już cholernie spóźniony i…
    – Przecież możesz pożyczyć coś od pana domu – poradziła mu.
    – Ale…
    – No już! Musisz już biec, a ja muszę doprowadzić do porządku to łóżko. Pan Laird na pewno się nie obrazi!
    – Skąd ta pewność? – spytał jeszcze.
    Kobieta zatrzymała się w połowie drogi do drzwi i posłała mu spojrzenie przez ramię.
    – Wiem co o tobie mówi – odparła tajemniczo.
    Wyszła zanim zdążył dopytać o szczegóły. Engel został sam ze swoimi myślami. Co Rovelin o nim mówił? Dlaczego w ogóle o nim mówił? Czemu nie mówił tego jemu?
    – Przynajmniej jedno z nas coś wie – stwierdził bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.
    To nie był jego najlepszy dzień. Ba, jeśli tak wyglądał jego początek, En bał się myśleć o tym co mogło go jeszcze spotkać. Wychodzenie z domu mogło nie być dla niego bezpieczne, jeśli miał przed sobą jeden z tych dni, gdy wszystko szło źle. Ale zostanie w domu – zwłaszcza cudzym – wcale nie gwarantowało mu, że nic złego go nie dopadnie. Nie miał wyboru: musiał wstać, ubrać się i zajrzeć do teatru, łudząc się, że nie przegapił niczego ważnego.
    Dlatego, nie tracąc więcej czasu, otworzył szafę i przejrzał krytycznie jej zawartość. Nie wiedział czego szukał. Rovelin był od niego nieco wyższy. I miał nieco inne pojęcie na temat mody. Ubierał się fortheimsko, a Fortheim od pewnego czasu nie lubił ani nadmiernej prostoty, ani tym bardziej bieli i czerni. Stąd większość ubrań elfa była albo kolorowa, albo w jakiś sposób zdobiona. Nie pasowały do niego. Engel nie sądził, by dobrze wyglądał w ubraniach, które wyglądały na drogie. Nie pasowały do tego za kogo się uważał. Zdecydowanie nie były najlepszym wyborem dla kogoś, kto na co dzień mieszkał w Dokach.
    W końcu jednak podjął decyzję. Wybór padł na cienką, lnianą koszulę, która wyglądała jakby teoretycznie mogła być jego. Niewykluczone, że właśnie tak było. Nie pamiętał co prawda czy kupował kiedyś dokładnie tą, ale to nie byłby pierwszy raz, kiedy coś gdzieś zostawił i wyleciało mu z głowy. Nic dziwnego – zwykle miał na głowie o wiele więcej ważniejszych rzeczy. W każdym razie koszula przeszła test. Spodnie natomiast były o wiele bardziej kontrowersyjne. Rovelin bowiem zdawał się nie uznawać czegoś takiego jak „zwykłe spodnie”. Jeśli nie były co najmniej w kolorze czerwonego wina, nie miały pozłacanych haftów albo skomplikowanych wzorów na tkaninie równie dobrze mogły nie istnieć. I wszystkie, co do sztuki, kończyły się naprawdę wysoko. Dlatego wybrał te, które wydawały mu się najmniej krzykliwe. Były granatowe, miały cztery srebrne guziki i niebieskie wstążki, krzyżujące się jak sznurówki przez całą długość nogawek po obu stronach. Nie były szczytem jego marzeń.
    Ale pewnie Rove doceni starania, stwierdził, obracając się przed lustrem. Zakładając, że na siebie wpadniemy. Przeczesał włosy rękami, żeby nadać im chociaż pozory ładu. A potem niemalże wybiegł z domu, zabierając ze sobą swój szkicownik.

•:•:•:•:•☾☼☽•:•.•:•.•

    “Szafir” nie był szczególnie rozpoznawalnym teatrem. Daleko było mu do sławnych na całe miasto przybytków pokroju chociażby “Srebrnego Łabędzia”. Był raczej mały i niepozorny. Wciskał się w Rubiny bokiem i trudno było powiedzieć czy rzeczywiście można było go zaliczać do części tej dzielnicy. Na pewno miał czerwony dach. Ale czy to wystarczyło? Ot, kiedyś był snem jakiegoś bogatego człowieka, który marzył o własnej szkole artystycznej. Szkoła upadła jednak tak szybko jak się pojawiła. Został po niej niewielki budynek, który aż się prosił o to, by ktoś się nim zaopiekował. I właśnie wtedy, gdy nad pustymi klasami i ciemnymi korytarzami wisiało już widmo rozbiórki na scenę wkroczyła osoba nawet bardziej szalona niż poprzedni właściciel “Szafira” – Nuala Daelamin, kobieta kaeańskiego pochodzenia, która miała zbyt dużo czasu i pieniędzy. W parze z czym szły jej ogromne ambicje. Nazwała “Szafira” “Szafirem”, wyremontowała go, by nikt nie zauważył, że garderoby mieszczą się w starych klasach i zatrudniła aktorów. A cała budowla dostała jeszcze jedną szansę, by spełnić czyjeś marzenie. Czy “Szafir” odniósł do tej pory sukces? Cóż, z pewnością nie upadł tak szybko jak szkoła przed nim. Nie tonął też w długach, co cała obsada uważała za jak najbardziej imponujące osiągnięcie. Ale sukcesem jeszcze tego nie nazywali. Na to “Szafir” musiał poczekać jeszcze co najmniej kilka lat, zakładając że nadal rozwijałby się w swoim tempie.
    Przyklejone do frontowych okien plakaty były chyba jedynym co zdradzało, że w środku faktycznie mieściły się deski teatru. Engel jednak mijał je na tyle często, by przestać zwracać na nie uwagę. Z pamięci potrafił już wymienić kolejność w jakiej zapisano nazwiska obsady grającej w “Kochaj mnie na niby”. A gdy zamykał oczy mógł w głowie przeliczyć kolorowe kwiaty z plakatu “Sen o czerwonej sukni”. Ba, sam pomagał go projektować. Może właśnie dlatego nie chciał już więcej na niego patrzeć. Tego dnia też minął witrynę nie poświęcając jej nawet pół spojrzenia i zniknął w czeluściach “Szafira”. Żywiąc głęboką nadzieję, że szefowa nie zauważyła jeszcze jego nieobecności. Albo że była chociaż w dobrym humorze.
     Jednak chaos, który powitał go w środku nie był tym zwyczajowym, wesołym gwarem. Ekipa z “Szafira” nigdy nie pracowała w ciszy i spokoju. Było to nieuniknione w tej branży. Nie była też ani trochę poukładana, więc zwykle dzień zaczynali od chaosu… a potem było tylko coraz gorzej. Gdyby nie twarda ręka madame Daelamin chyba nigdy niczego, by nie dokończyli. Nie szkodziło – przynajmniej świetnie się ze sobą bawili. Tym razem jednak było inaczej. Engela nie przywitały śmiechy i żarty. Nikt się nie przekomarzał i nie szturchał łokciem. Owszem, wszyscy rozmawiali ze sobą, ale przyciszonymi głosami, gdy nachyleni do siebie przemykali korytarzami. W powietrzu czuć było napięcie.
     Zmrużył oczy. Coś było nie tak. Postanowił poszukać Rovelina.
     – Patrzcie kto w końcu wstał i do nas dołączył! – towarzyszyło mu już od progu garderoby.
     – Może pojawiłbym się szybciej, gdybyś mnie obudził – odgryzł się elfowi.
     – I odmówił ci wyspania się po raz pierwszy w tym roku? – Rovelin uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – Zapomnij. Mam serce.
     W dupie mam twoje “serce”, jeśli potem mogę mieć problemy, przemknęło mu przez myśl. Uznał jednak, że pewnych rzeczy nie warto mówić na głos.
     – Wyglądasz dzisiaj kwitnąco. To siedem godzin snu czy moje spodnie?
     – Może to po prostu bliskie spotkanie z twoją gosposią. Mogłeś wspomnieć, że ją masz.
     – A nie powiedziałem ci? Fatalny ze mnie gospodarz.
     – Na szczęście jesteś chociaż ładny. Zawsze coś.
     Rovelin przyłożył rękę do klatki piersiowej. Prawie jakby miał prawo czuć się urażonym.
     – Czy ty jesteś na mnie zły, En?
     – A mam o co być? – odbił piłeczkę. Tym razem elf nie odpowiedział – Tak. Trochę jestem. Miałem plany rano i powinieneś był mnie obudzić. Nikt nie dał ci prawa podejmować za mnie takiej decyzji. Ale to już przeszłość. Powiedz mi, Rove, Daelamin jest już w pracy?
     – Nie? – mężczyzna zastanowił się chwilę – Nie sądzę. Zdziwię się jeśli w ogóle przyjdzie.
     – Dlaczego? Co się stało?
     Rovelin posłał mu długie, nieodgadnione spojrzenie.
     – En, ty nie masz o niczym pojęcia. Wiesz w ogóle czym żyje cały teatr od rana?
     – Cóż, wiedziałbym, gdybym nie przyszedł tu  k w a d r a n s  temu.
     – Silvestri nie żyje. Nuala jest dzisiaj w Łabędziu, żeby pomóc… i dowiedzieć się co się z nimi stanie.
     – Czekaj, co?! Jak to Silvestri nie żyje…?
     – To było samobójstwo.
     Engel szeroko otworzył oczy. Wszystkiego by się spodziewał po tej kobiecie. Sekretnych romansów z ludźmi o połowę od niej młodszymi. Albo chociażby jakichś skandali. Może ewentualnie tajemniczych wielbicieli, niemogących sobie poradzić z odrzuceniem. Cholera, nawet uwierzyłby gdyby ktoś mu powiedział, że w tajemnicy handlowała bronią na froncie avrilskim, a w piwnicy Łabędzia organizowała nielegalne walki kogutów! Ale czegoś takiego? W życiu. Nie było tajemnicą, że Silvestri nie była wymarzoną szefową. Była jednak kobietą na szczycie. Ba, ośmieliłby się nazwać ją żywą legendą fortheimskiej sceny teatralnej. O tej śmierci na pewno pisano w gazetach i poświęcano jej całą stronę. Bo gdy odchodził ktoś taki jak Silvestri, zwłaszcza w taki sposób jak Silvestri – ludzie nigdy nie byli obojętni.
     – Podobno zamknęła się w pokoju i zabiła w czasie przyjęcia – kontynuował Rove.
    – Ale dlaczego?
     – Kto ją tam wie? Zapytaj kogo chcesz i każdy powie ci coś innego!
     – Ciekawe kto przejmie jej interes… Rove, to jest jakaś abstrakcja.
     – Och, i to jaka – zgodził się. – Wszyscy są w szoku.
     – A dziwisz im się? Ty też jesteś.
     – Ani trochę. Mam tylko nadzieję, że Nuala przyniesie nam jakieś informacje. Jakoś nagle rozrzedziła nam się konkurencja.
     – Nie wiem czy to dobrze.
     – Czas pokaże. Tymczasem… Mam propozycję.
    Engel zamrugał oderwany od czarnych myśli.
     – Hm? Propozycję?
     – Garakh jest na ciebie wściekła, bo wystawiłeś ją na śniadaniu. Mój dzień jest o wiele dłuższy od twojego, więc coś mi się od życia należy. A ty zdecydowanie wyglądasz jakbyś zobaczył ducha i był o krok od zawału, więc powinieneś się zrelaksować.
     – Do czego zmierzasz, Rove? – zmrużył podejrzliwie oczy.
     – Do miejskiej sauny. Absolutnie powinniśmy wpaść do jednej dzisiaj wieczorem całą trójką. Pomoczyć się w ciepłej wodzie, poplotkować o Łabędziu… Co myślisz?
     – Kuszące…
     – Słyszę jakieś “ale”?
     – A l e – Engel pozwolił sobie na drobny uśmiech – tak się składa, że jestem już umówiony.
     – Ach tak? A z kim to umawia się taki kruczysyn z Doków w przeddzień Tamlanu? – Rovelin wydął wargi w niezadowoleniu.
     – Z morzem i gitarą.
     – Oczywiście… Która to tawerna?
     – Wpadnij do “Pod Złamaną Ćwiartką” to pozwolę ci postawić sobie piwo na przeprosiny.
     Rovelin pokręcił głową. Nie wyglądał na przesadnie zdziwionego. Niebardzo się też przejął. Okazja wcześniej czy później i tak miała nadejść skoro widywali się niemal codziennie.
     – A na Tamlanie się zejdziemy? – spróbował jeszcze elf.
     Engel uśmiechnął się nieco szerzej.
     – A na Tamlanie jestem cały dla Cel i Phila. Możesz ustawić się w kolejce albo zostawić mi na garderobie pisemną petycję.
     – Jesteś niemożliwy, wiesz?
     – I za to mnie cenisz – mrugnął do niego i wymknął się z pomieszczenia.
     Miał jeszcze cały teatr ludzi do przesłuchania w sprawie śmierci Silvestri i tak wiele plotek do oddzielenia od prawdy. A przy tym do skończenia parę rzeczy w związku z najnowszą premierą. A poza tym z wolna docierało do niego, że nie zaplanował sobie jeszcze wieczornego repertuaru. Zapowiadał się kolejny dzień w raju.

piątek, 17 lutego 2023

[Iosfáhar] Układy sfer wyższych

    Och, tym razem to już przesadziłeś, Iosfáharze. Naprawdę przesadziłeś...
    Co ty sobie myślałeś? Czy w ogóle cokolwiek pomyślałeś?
    Czy tobie się naprawdę wydawało, że fortheimskie dzieciaki nie sprawią ci ż a d n y c h kłopotów?
    Czy mogłeś być aż tak głupi?
    Rycerz przysunął sobie do stołu krzesło. Opadł na nie ciężko ze zbolałym westchnięciem. Wsparł łokcie o solidny, mocno nadgryziony zębem czasu stół i ukrył twarz w dłoniach. Zupełnie tak, jak robią to małe dzieci, którym wydaje się, że jeśli zamkną oczy staną się niewidzialne dla świata i nic złego im się nie stanie. Albo wręcz przeciwnie: jakby mogły w ten sposób sprawić, że to cały ten zły świat dookoła nich zniknie, jeśli nie będą na niego patrzeć.
    Cóż, Iosfáhar wiele by dał za podobny cud. O ile prostsze byłoby jego życie, gdyby mógł po prostu odwołać cały ten paskudny dzień i przejść od razu do kolejnego – jak miał nadzieję o wiele lepszego. Niestety, o cokolwiek się modlił w tamtym momencie, z pewnością nie mogło zadziałać i nie miał co do tego żadnych, najmniejszych nawet złudzeń. Nie tylko dlatego, że cuda zwykle nie działały na życzenie. Głównie dlatego, że jego problemy – jak najbardziej realne – patrzyły na niego niepewnie, mnąc w palcach przykurzone całym porankiem poza domem rąbki koszulek.
    Dlatego rycerz skwitował chwilowe załamanie nerwowe kolejnym długim westchnięciem i wziął się w garść. To było życie, które dla siebie wybrał. Nie było idealne. Poza oczywistymi zaletami miało  wiele wad, którym czy chciał, czy nie i tak musiał stawić czoła. Miał przecież tyle okazji, by zrezygnować i zacząć żyć inaczej. Z jakiegoś powodu przecież tego nie zrobił. Musiał więc stawić czoła konsekwencjom swoich wyborów. Nawet wtedy, gdy wracały, by się na nim odgryźć. W końcu nie chciał robić scen przy dzieciach. Zwłaszcza tych, które wierzyły, że był odpowiedzialnym dorosłym człowiekiem, który fantastycznie radził sobie w życiu.
    – Czy któryś z was może mi powiedzieć jak do tego doszło? I gdzie jest Jenesin? – poprosił ze słabo skrywaną rezygnacją. Zerkał przy tym przez palce na dwie zaniepokojone sierotki w progu między kuchnią, a jedynym pokojem jego mieszkania.
    – Cóż... – Morven wbił wzrok w podłogę. Z jego rozciętej brwi powoli sączyła się wąska strużka krwi. Spływała powoli wzdłuż policzka dziecka, ale on zdawał się nie zwracać na nią uwagi. Otarł ją niedbale, rozcierając po policzku czerwoną smugę. – O tym to chyba zaraz usłyszysz sam...
    – Od straży miejskiej – dodał drugi chłopak, Pegon. Był równie zmieszany, co jego kolega i dawał temu upust, rysując bosą stopą kółka na drewnianym parkiecie. – I to ze szczegółami...
    Morven skrzywił się i wcisnął głowę w ramiona. Trochę tak, jakby Pegon przez przypadek uderzył go samymi słowami. Cóż, przynajmniej żałują tego co zrobili, pomyślał Ios i wzruszył w duchu ramionami. Było to naprawdę niewielkie pocieszenie. Nie mniej oznaczało, że chłopcy powoli zaczęli się przyzwyczajać do nowych zasad. A nie szło im to ani łatwo, ani szybko.
    – Ale mamy też dobre wieści...? – spróbował po chwili Pegon z zażenowanym uśmiechem.
    – Tym razem naprawdę dobre! – dorzucił Morven.
    Iosfáhar odsunął ręce od twarzy i splótł palce obu dłoni przed sobą. Przymknął oczy, zastanawiając się nad tym jakie dobre wieści mogły go jeszcze spotkać. Zapowiadał się wprost paskudny dzień, a jeszcze nawet nie dotarli do obiadu... którego, nawiasem mówiąc, jeszcze nie zaczął przygotowywać, więc widmo nieobranych warzyw majaczyło z tyłu jego głowy jak wściekłe. Coraz bardziej żałował, że miał tego dnia wolne, a mógł przecież być w pracy i pomagać przy piecach w kuźni, gdzie bezpiecznie ominęłoby go całe zamieszanie. Po dniu takim jak ten, Iosfáhar mógł się już spodziewać naprawdę wszystkiego.
    – Słucham – rzucił po chwili z wyraźnym wahaniem. – Co dobrego nas dzisiaj spotka?
    Ani Pegon, ani Morven nie zdążyli odpowiedzieć. Gęstą od napięcia atmosferę mieszkania rycerza przecięło gwałtowne łomotanie w drzwi. Oraz krótki, acz nieznoszący sprzeciwu okrzyk: Straż! Proszę otworzyć!
    – Ja otworzę! – zadeklarował się Pegon i przeciął kuchnię, kierując się w stronę drzwi. Iosfáhar nawet nie próbował go od tego powstrzymać.
    Po stanowczo zbyt krótkiej chwili do uszu Iosa dotarły przytłumione głosy i ciężkie, chociaż niebyt agresywne – na szczęście – kroki. Dlatego podniósł się z krzesła, by przywitać nadciągające kłopoty, stojąc prosto na własnych nogach. Upewnił się tylko, że Niezłomny w pochwie wciąż stał bezpiecznie oparty o kominek, nieco poza wzrokiem ludzi wchodzących do pokoju.
    Przecież nie chciał nikogo niepotrzebne prowokować widokiem półtorametrowego żelastwa w zasięgu ręki. Znaczy się, nie żeby w ogóle był w stanie się nim dobrze zamachnąć w tak małym, umeblowanym do granic możliwości pomieszczeniu, którego absolutnie nie chciał zniszczyć nawet i czystym przypadkiem. Ale straż miejska mogła nie chcieć wziąć tego szczegółu pod uwagę. Dlatego Iosfáhar nie zamierzał nawet ryzykować. 
    Morven natomiast zdążył w tym czasie ewakuować w głąb pomieszczenia. Prześlizgnął się między stołem, a regałem z książkami i zajął miejsce przy łóżku, ustawiając się przy tym za plecami rycerza. Zupełnie tak, jakby Iosfáhar mógł go ocalić przed konsekwencjami samą szerokością pleców. Ios nie był co prawda pewny czy rzeczywiście mógł. Nie mniej zamierzał chociaż spróbować.
    Do pokoju wszedł tylko jeden strażnik w pełnym umundurowaniu. Trzymał rękę na głowicy przypasanego do biodra miecza. Palce drugiej ręki znacząco zaciskał na ramieniu umorusanego, potarganego chłopca. Iosfáhar zmierzył go wzorkiem od stóp do głów, próbując jakkolwiek ocenić z kim miał do czynienia. Odnotował w myślach, że musiał to być silny człowiek. Jego krępa, potężna sylwetka zdawała się wręcz o tym krzyczeć. Miał też przewagę w postaci krótszego ostrza niż Niezłomny oraz faktu, że nie musiał do swojej broni doskakiwać przez fotel. A poza tym miał bardzo krzaczaste, czarne brwi, spod których łypały groźnie równie ciemne oczy. Czaiło się w nich ostrzeżenie, by nikt niczego nie próbował dla własnego dobra.
    – Dzień dobry – przywitał się rycerz uprzejmie i skinął strażnikowi głową. – Czy mogę w czymś pomóc?
    – Czy to jest pański syn? – spytał strażnik. – Zaklinał się, że tu mieszka.
    Ios tylko znacząco rzucił okiem na piegi i miedziane, proste jak druty włosy dziecka. Chłopiec w niczym go nie przypominał. Mimo wszystko uśmiechnął się, starając się wyglądać łagodnie i bezkonfliktowo.
    – Nie syn, a podopieczny. Nazywa się Jenesin.
    – W tej sytuacji na jedno wychodzi – skwitował strażnik. – A ty nazywasz się...?
    – Iosfáhar Niezłomny.
    Niezłomny? To dość osobliwe nazwisko jak na okoliczne standardy.
    Ios rozłożył ręce w geście mówiącym coś pomiędzy "Cóż mogę poradzić", a "Tak wyszło".
    – Jestem przyjezdny. Pochodzę z południa.
    Strażnik posłał mu nieufne spojrzenie. Chwycił biednego chłopca mocniej i przyciągnął go do siebie.
    – Z Sandengardu?
    – Z Zasmos, nieco bardziej po sąsiedzku – wyjaśnił pojednawczo. – To o co poszło...?
    Ugryzł się w język zanim zdążył dodać: tym razem? Nie trzeba było nikomu przypominać, że to nie był pierwszy raz, kiedy któryś z dzieciaków sprawił mu kłopot. Strażnik nie odpowiedział od razu. Wychylił się natomiast nieco, by spojrzeć z niesmakiem na ukrywającego się za rycerzem Morvena. A potem zerknął za siebie, chyba licząc na to, że cudem zobaczy tam trzeciego z chłopców. Niezłomny nie musiał zgadywać, że po Pegonie nie zostały nawet uchylone drzwi. On doskonale wiedział, że najmłodszy z chłopaków na pewno wykorzystał okazję i czmychnął czym prędzej zaraz po wpuszczeniu straży do mieszkania. Zapewne zamierzał ukrywać się gdzieś w pobliżu i wrócić, gdy po wizycie strażnika nie pozostaną już żadne ślady. Gdyby Ios chciał być ze sobą szczery musiałby wręcz przyznać, że bardziej zaskoczyłoby go, gdyby Pegon zdecydował się zostać i stawić czoło problemom.
    – Trójka twoich podopiecznych pobiła na ulicy grupkę innych chłopaków – oznajmił strażnik w końcu.
    Ios syknął przez zaciśnięte zęby.
    – To brzmi dość poważnie – przyznał. – Mam nadzieję, że nikt mocno nie ucierpiał...
    – Na szczęście nie. Skończyło się na krzykach i kilku siniakach.
    Ton głosu strażnika wskazywał jednak wyraźnie, że to nie kto inny jak właśnie Ios miał szczęście, że nikt nikogo nie połamał czy trwale nie okaleczył. Rycerz mimo wszystko odetchnął z ulgą.
    – Całe szczęście – zgodził się ze strażnikiem.
    Jakby nie patrzeć były to dla niego wcale nie takie najgorsze wieści. Oczywiście w porównaniu do tego jakie mogły być. I jakie bywały. Ios w ciągu swojego krótkiego pobytu w mieście zaczynał sądzić, że przerobił już większość możliwych złych wieści, a mimo to dzieciaki zawsze znajdowały sposób, by czymś go zaskoczyć. Może po prostu to miasto go wprost nienawidziło.
    – Również na twoje szczęście były to prawdopodobnie inne sieroty, więc żaden bogaty dom nie będzie żądał odszkodowań. Tym razem – kontynuował strażnik.
    Tym razem – rzucił prześmiewczo Morven zza pleców Niezłomnego. – Ostatnio to był wypadek!
    Iosfáhar posłał mu przez ramię paskudne, miażdżące spojrzenie. Bardzo wymownie oznaczające: Zamknij się, nie pomagasz mi. Morven nie tylko zrozumiał przekaz, a wręcz cofnął się o kilka kroków i wpadł na łóżko.
    – Pobili się na nabrzeżu niedaleko starego portu. Chyba nie muszę dodawać, że to nie jest odpowiednie miejsce dla dzieci.
    – Och, oczywiście, ma pan rację. Dobrze wiedzieć – stwierdził Ios tonem, który wróżył tylko nadchodzącą pogadankę.
    Rozmawiali już z Morvenem o starym porcie. Nie raz, ani nawet nie dwa razy. Czasami Iosfáhar miał wrażenie, że im bardziej mu zależało, by jego podopieczni nie pojawiali się w konkretnych miejscach, tym bardziej ich tam ciągnęło. Nie do końca tak, jakby robili mu na złość. Nie sądził, by zapuszczali się do niebezpiecznych dzielnic właśnie z tego powodu. Pchała ich tam raczej ta dziecięca ciekawość, by na własnej skórze przekonać się, dlaczego dorośli zabraniali im tam być. Nie mniej nie wymyślał przecież tych ograniczeń dla własnej zabawy. Miał naprawdę dobre powody. Nie chciał, żeby któremuś z chłopców coś się stało.
    – Jestem zmuszony poinformować, panie Niezłomny, że takie sytuacje nie mogą się powtarzać w nieskończoność. A jeżeli nadal będą, straż miejska nie będzie miała innego wyjścia i zostaną wyciągnięte odpowiednie konsekwencje... Nie względem chłopców, oni są na to za mali. Będziemy musieli wyciągnąć konsekwencje wobec ich opiekuna.
    Rycerz skinął głową z pełną powagą.
    – Rozumiem.
    – Pouczenia kiedyś się skończą.
    – Nie dopuszczę do tego – zaprzeczył Ios – dopilnuję, by nic podobnego więcej się nie wydarzyło.
    – Mam taką nadzieję...
    Po tych słowach strażnik pożegnał się krótko i opuścił mieszkanie rycerza, starannie zamykając za sobą drzwi. W mieszkaniu zapadła martwa cisza. Iosfáhar przeniósł spojrzenie za okno, w zamyśleniu stukając palcem wskazującym w usta. Zbierające się nad morzem ciemne chmury nie zwiastowały niczego dobrego. Zastanawiał się czy tak wyglądał zbliżający się sztorm. A jeśli tak – czy będzie miał dość siły, by dotrzeć do miasta? Czy mógłby narobić wielu szkód? Niespecjalnie znał się na morzu. Zaraz jednak jego myśli – zamiast błądzić bez celu po horyzoncie – wróciły do mieszkania. Do rzeczy ważnych i ważniejszych. Tych całkiem przyziemnych, którym musiał stawić czoła. I nad którymi również zbierały się złowrogie, czarne chmury.
    Nie radził sobie.
    Tak po prostu.
    Wiedział o tym, ale nie potrafił znaleźć rozwiązania. Owszem, miał dobrą, chociaż ciężką pracę. Taką, po której zdarzało mu się zasnąć w fotelu z książką w ręce. Zarobionych pieniędzy wystarczało, by opłacić rachunki. A jeśli jedli w miarę skromnie, czyli bez trwonienia velli na bezsensowne słodycze i importowane zza morza przysmaki, nigdy nie brakowało im pieniędzy. Z zewnątrz wyglądało na to, że radził sobie wystarczająco dobrze w swoim samodzielnym, dorosłym życiu, z trójką dzieci na utrzymaniu. Ale prawda wyglądała jednak zgoła inaczej. Ios doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Pilnował, by dzieci tego nie odkryły. Zadanie, które sam sobie wymyślił najwyraźniej go przerastało. A nie było nikogo kto mógłby mu pomóc. Sanctecra cała – jego rodzina i przyjaciele – była zbyt daleko, by móc zdziałać cokolwiek...
    – Tooooo... – zaczął Morven po chwili napiętej ciszy – chcesz usłyszeć te dobre wieści?
    – Pewnie – rycerz potrząsnął głową, przeganiając czarne myśli. – Potrzebujemy teraz trochę dobrych wiadomości.
    – Niedługo będzie nas tutaj ośmiu.
    Iosfáhar w ostatniej chwili zmełł w ustach przekleństwo. Rzucił Morvenowi pełne niedowierzenia spojrzenie.
    – Ilu?!
    – Ośmiu razem z tobą. Inni chłopcy też chcą umieć czytać i się bić. Nie mogliśmy im odmówić, prawda?
    Iosfáhar rozejrzał się po swoim małym, zdecydowanie jednoosobowym mieszkaniu. Podrapał się w potylicę. Ośmiu! Już teraz spał na podłodze w kuchni. Gdzie on miałby zmieścić tylu ludzi? Było im ciasno już we czterech, a co dopiero gdyby było ich dwa razy tyle.
    – Prawda, Ios...? – spytał Morven niepewnie. – Myślałem, że ucieszysz się trochę bardziej...
    Potrząsnął głową.
    – Nie, przepraszam. Oczywiście, że się cieszę. Ośmiu to już cała drużyna! Fantastycznie!
    – Ale? Mam wrażenie, że czegoś mi nie mówisz – drążył dalej Morven. – Wybacz, Ios, nie umiesz kłamać.
    – Po prostu zastanawiam się, gdzie będziemy spać, kiedy będzie nas aż tylu.
    – No, tu... Och.
    Morven okręcił się wokół własnej osi jakby po raz pierwszy zobaczył mieszkanie. Zmarszczył brwi.
    – Och, cóż... Jeśli Jenesin nauczy się nie kopać przez sen... Może uda nam się zmieścić jeszcze kogoś na łóżku? 
    – Hej, ja wcale nie...! – wtrącił Jenesin. Morven uciszył go machnięciem ręki, nie przerywając swojego wywodu.
    – O, ktoś może spać na fotelu! I na dwóch krzesłach...? To już sześciu. Może mógłbyś podzielić się kocem w kuchni? Wtedy będzie w sam raz.
    – Nie będziecie żyć w takich warunkach – zaprzeczył Ios. – Nie dopóki za was odpowiadam.
    – Nie przesadzaj... Na ulicy byłoby nam o wiele gorzej.
    – Morven, nie. To wykluczone.
    – No to co zrobimy?
    – Nie wiem. Nie chcę o tym teraz myśleć. Pomartwię się tym jak już zrobimy obiad.
    – Potrzebujesz pomocy? – zapytał nieśmiało Jenesin.
    Iosfáhar pozwolił sobie na lekki uśmiech.
    – Przy obiedzie? Oczywiście, że tak! Umyjcie się szybko i zbiórka w kuchni!
    Chłopcy biegiem rzucili się w stronę maleńkiej łazienki. Ios po raz ostatni zerknął na niebo za oknem. Chmury kłębiły się coraz bliżej. Przeklęte miasto Fortheim ciemniało w oczekiwaniu na burzę. I właśnie wtedy, gdy myślał, że gorzej już być nie mogło, przypomniał sobie czego nauczył się studiując święte księgi. Przecież żadna burza nie trwała wiecznie. I żadna nie zabierała ze sobą słońca. Ono cały czas tam było, czekając w ukryciu na swój czas. I ten czas miał w końcu nadejść. Wystarczyło tylko przeczekać najgorsze.
    Pochylił głowę i dotknął czoła dwoma palcami. Dziękuję, moja Pani. A potem poszedł prosto do kuchni. Obiad przecież nie mógł zrobić się sam.
   – Hej, widział ktoś marchewkę?
    – Ja nie! A ty, Jen?
    – Widziałem jak Pegon zjadał ją dzisiaj rano!
    Ios parsknął nad garnkiem. Oczywiście, że tak. Jeśli w kuchni znikało jedzenie to zawsze musiał być Pegon.
    – No to będę musiał iść na zakupy po obiedzie. Powinienem wiedzieć o czymś jeszcze? Czegoś więcej brakuje?

~***~

    Nie zdążył nawet wyjść z domu. Ledwo udało mu się włożyć buty i położyć dłoń na klamce, gdy rozległo się stanowcze pukanie do drzwi. Ios zamarł na krótką chwilę, dogłębnie zdziwiony całą sytuacją. Przecież nikogo się nie spodziewał. Dlatego odczekał jeszcze troszkę zanim odpowiedział na pukanie. Nie chciał, żeby osoba po drugiej stronie myślała, że pilnował drzwi przez cały ten czas.
    – Kto tam?
    – Przyjaciel.
    Głos brzmiał poważnie. Nie mógł należeć do nikogo młodego. Rycerz odwrócił się w stronę mieszkania. Morven wpatrywał się w niego z takim samym niezrozumieniem.
    – Zapraszałeś kogoś? – spytał chłopaka przyciszonym głosem. Dziecko przecząco pokręciło głową.
    Otworzył więc drzwi z ręką na sercu i duszą na ramieniu, spodziewając się zastać tam co najmniej nowy problem czekający na rozwiązanie. Albo stary problem, który uprzejmie postanowił o sobie przypomnieć. Jakież było jego zaskoczenie, gdy na progu swojego mieszkania znalazł o wiele starszego od niego mężczyznę odzianego w płaszcz i eleganckie spodnie. Siwiejące włosy miał spięte w schludny kucyk.
    – Dzień dobry – zaczął uprzejmie, a Ios nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że rozmawia z kimś ważnym. – Doszły mnie pogłoski o nowo otwartym przytułku dla sierot. Podobno prowadzi go jakiś rycerz. Jak mniemam to właśnie tutaj?
    – Tak. Tak, to ja jestem jakimś rycerzem.
    – Doskonale...
    Ios nie pozwolił mu dokończyć.
    – Czy wpadłem w jakieś kłopoty? Moi podopieczni coś zrobili? Mogę zapłacić za...
    Nieznajomy podniósł do góry dłoń. Ios zamilkł jak posłuszny uczniak.
    – Wręcz przeciwnie. Przyszedłem zaoferować ci uczciwą ofertę. Mogę wejść?
    – Kim pan jest? – Ios podejrzliwie zmrużył oczy. Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
    – Lekal Grimm. Odpowiadam za finanse tego miasta.
    – Och – rycerz szybko skłonił głowę i uchylił drzwi szerzej. – Najmocniej przepraszam panie Grimm... Znaczy sir...? Wasza godność
    – ,,Lordzie", jeśli już musisz.
    – Tak jest, lordzie Grimm. Zapraszam do środka. Proszę czuć się jak u siebie.
    Poprowadził go przez kuchnię aż do pokoju. Nie był pewien czy lord Grimm uważnie się rozglądał i nie miał odwagi pytać. Cieszył się jedynie, że w mieszkaniu zawsze panował porządek i że posprzątali kuchnię po obiedzie. Oraz że Morven podsłuchiwał całą tę krótką wymianę zdań – obaj mężczyźni zastali go siedzącego z książką na łóżku. Wyglądał jakby nie widział świata poza kartkami. A przecież jeszcze nie potrafił płynnie czytać i wciąż myliły mu się niektóre litery.
    – Zdaję sobie sprawę z tego, że nie są to idealne warunki jak na przytułek – zaczął tłumaczyć, gdy usiedli przy stole. – Chciałem zarobić pieniądze, żeby przenieść się w lepsze miejsce. Przede wszystkim większe i...
    – Spokojnie, zacznijmy od początku: Jak się nazywasz?
    – Ja... Iosfáhar, lordzie Grimm.
    – Jakieś nazwisko? Przydomek?
    – Niezłomny.
    – Dobrze, Iosfáharze – mężczyzna położył dłonie płasko na blacie. – Powiedz mi proszę dlaczego do tej pory nie zgłosiłeś się po oficjalną pomoc od miasta?
    Ios popatrzył na niego tak jakby Lekal Grimm przestał mówić we wspólnym języku.
    – Oficjalną pomoc?
    – Tak. Masz w ogóle świadomość, że mogłeś to zrobić? Nie ubiegałeś się do tej pory o pieniądze, które normalnie mogłyby ci się należeć.
    – Nie miałem pojęcia, jeśli mam być szczery. Nawet nie jestem stąd. Ledwo co nauczyłem się nazw dzielnic.
    – Rozumiem...
    – Pomoc bardzo by mi pomogła, lordzie Grimm. Naprawdę. Nie chcę, żeby zabrzmiało to źle, w końcu nie zamierzałem o nic żebrać, ale... – zawahał się.
    Ale? O co chodzi?
    – Dzisiaj dowiedziałem się, że zamiast trzech chłopców będę miał pod opieką całą siódemkę. Nie jestem idealistą i wiem, że to – szerokim gestem wskazał na mieszkanie – nie jest odpowiednie miejsce dla tylu dzieci. Nie chodzi nawet o jedzenie. Chodzę do pracy i myślę, że z tym sobie poradzę. Chcę dla tych chłopców jak najlepiej, a własne łóżko nie powinno być nieosiągalnym luksusem.
    Lekal nie odpowiedział od razu. Wyglądał jakby się zastanawiał, a Iosfáhar ani myślał go poganiać.
    – Powiedz mi... Długo jesteś rycerzem?
    – Ślubowałem dwa lata temu. To niewiele, ale przygotowywałem się do tej roli przez czternaście lat – uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – Chyba możemy mówić o powołaniu.
    – Opowiedz mi jeszcze o przytułku. O potrzebach, wielkości obiektu...
    – Myślałem o czymś odpowiednio dużym, żeby chłopcy nie musieli mieszkać w jednym pomieszczeniu. Może nie do poziomu, by każdy miał osobny pokój, ale jednak, żeby nie było im ciasno. Potrzebowalibyśmy miejsca na kuchnię i może pokoju do nauki...
    – Miejski system szkolnictwa nie odpowiada twoim potrzebom? – zainteresował się lord Grimm.
    – To nie tak. Uważam, że poza ogólną wiedzą wyciągniętą ze szkoły, chłopcom na pewno nie zaszkodziłoby trochę etyki czy klasycznej literatury. A pomieszczenie z biblioteczką i kilkoma biurkami zdecydowanie pomogłoby też przy nauce czytania czy przy odrabianiu zadań domowych.
    – Czy to wszystkie twoje wymagania?
    – W zasadzie... – Ios potarł kark dłonią. – Nie, to głupie. Zwykłe, nierealne marzenie.
    Lord Grimm posłał mu długie, nieodgadnione spojrzenie.
    – Głupie i nierealne marzenia zbudowały to miasto, Iosfáharze – pouczył go. – Nic jeszcze nie jest postanowione, możesz mówić bez ogródek.
    Ios westchnął krótko.
    – Marzy mi się własny plac treningowy. W końcu ruch to zdrowie, a ja mogę nauczyć tych chłopców wystarczająco dużo. Tęsknię za rutyną, którą zostawiłem w domu.
    – Rozumiem.
    Z tonu głosu Lekala Grimma nie sposób było niczego wyczytać. Iosfáhar nie miał bladego pojęcia dokąd zmierzała ta rozmowa. Może był głupi, jeśli myślał, że może sobie wymyślić przytułek? Może nie wiedział na co się porywał? Albo wręcz przeciwnie i miało to jakiś, najmniejszy nawet sens? Nie wiedział. Mógł jedynie liczyć, że szczerość i dobre intencje wyciągną go z całego tego bałaganu.
    – Powiedziałeś mi wystarczająco na początek – podsumował Lekal. – Przyszedłem do ciebie z ofertą nie bez powodu. Za tydzień mamy tutaj święto, być może o nim słyszałeś.
    – Tamlan?
    – Dokładnie tak. Proponuję ci układ: chciałbym ci pomóc z przytułkiem, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku, a w zamian reprezentowałbyś dom Grimmów na turnieju.
    – Na turnieju w przyszłym tygodniu, tak? – spytał ostrożnie.
    – Ewentualnie również na innych turniejach. To nie jest kontrakt na wyłączność. Mówimy tu raczej o... nazwijmy to prosto... pewnym wynajmie usługi. Byłbyś zainteresowany?
    – Musiałbym wrócić do regularnych treningów. Nie mam ostatnio wielu okazji, by trzymać miecz w ręku... Ale myślę, że byłbym w stanie. Nie zawiodę, lordzie Grimm.
    – Doskonale. Szczegóły ustalimy później – zarządził Grimm. – Przyślę kogoś z umową do podpisania.
    Podniósł się z krzesła. I wtedy właśnie Ios zobaczył coś, co zmroziło go do szpiku kości. Pod płaszczem ukrywały się dwa dodatkowe ramiona. Kimkolwiek Lekal Grimm był, raczej nie był zwyczajnym człowiekiem. O ile w ogóle był człowiekiem. Dodatkowe ramiona zniknęły z widoku tak szybko jak się pojawiły, zostawiając go z masą pytań, których nie wypadało mu zadać.
    Brawo, Ios. Wpakowałeś się w pakt z demonem dla dobra dzieci. Mistrz byłby z ciebie dumny.
    Lord Grimm wyciągnął rękę – tę normalną – w stronę rycerza. Ios zerwał się z miejsca, uznając, że arystokracie nie wypada czekać na zwykłego rycerza. Ale dłoń lorda uścisnął z wahaniem.
    – To będzie dla mnie zaszczyt służyć pańskiej rodzinie, lordzie Grimm.
    Lekal skinął mu głową i ruszył do drzwi. Odwrócił się w progu.
    – Ach, Iosfáharze, turniej będzie na drewniane miecze. Do zobaczenia.
    I wyszedł. Najzwyczajniej w świecie. Tak jak zrobiłby to każdy człowiek. Ios jednak swoje wiedział. Te dodatkowe ramiona z całą pewnością nie były ludzkie. Na szczęście miał na głowie inne problemy.
    – Na drewniane miecze? – powtórzył sam do siebie.
    – Dobrze słyszałeś – rzucił Morven od niechcenia. – Będziesz się bił jak dziecko.
    Ios parsknął. Fortheim co i rusz go czymś zaskakiwał.
    – Idę na zakupy – oznajmił i wyszedł z domu.