niedziela, 5 listopada 2017

Od Philipa - Upiór w kapeluszu

        - Upiór? - powtórzył z niedowierzaniem Akhme. W jego głosie dało się słyszeć coś na kształt rozbawienia. W przypadku białopiórego szermierza było to zjawisko tak rzadkie, jak deszcz w porę żniw.
  Philip nie miał mu tej reakcji za złe. Sam parsknął śmiechem wprost w twarz pośrednika, nie umiejąc znaleźć dobrych słów w odpowiedzi na treść zawiadomienia. Cała niedorzeczność sytuacji polegała na tym, że w Fortheimie od ponad dekady nie było przypadku agresywnego upiora. Większość Korpusu nie miała problemu nawet z duchami, a te zdarzały się tylko odrobinę częściej od jesiennego gradobicia. Licho i jego rówieśnicy byli za młodzi, by móc brać udział w ostatniej prawdziwej obławie na upiora. Mogli polegać tylko na relacjach weteranów, z czego Phil osobiście znał tylko jednego, który faktycznie miał do czynienia z fortheimskim upiorem - był na emeryturze już dwanaście lat.
  Wezwanie brzmiało bzdurnie z kilku powodów. Miasta tak zaludnione i rozwinięte jak Fortheim raczej nie przyciągały do siebie wielu gości z zaświatów. A nawet jeśli w jakiejś stoczni lub starym domostwie zalęgła się zjawa (na dodatek niezbyt leniwa), z reguły proszono o pomoc jakąś pobliską wiedźmę, maga lub nawet kapłanów. Zjawiska paranormalne wychodziły poza zakres kwalifikacji przeciętnego łowcy czarownic, w tym i Waltera. Coś, czego nie imała się prosta magia i miecz, po prostu go przerażało.
  I Akhme musiał o tym fakcie pamiętać, bo gdy skręcili w nieco mniej zatłoczoną ulicę w końcu zapytał:
  - Po co w ogóle podjąłeś się tego zadania? Przebranżowiłeś się?
  - To nie żaden duch - odpowiedział Walter bez cienia wahania. - Nie mamy tu wielu duchów. A już na pewno nie da się spotkać w środku miasta upiora.
  - Sądzisz, że zleceniodawca zmyśla - stwierdził Białopióry, jak zwykle bezbłędnie odgadując myśli byłego ucznia. Bezwiednie gładził przy tym dłonią łeb siedzącego mu na ramieniu Wąsika. Wąsy myszofretki zadrgały, wodząc za zapachami z mijanej piekarni, ale zwierzak ani myślał opuścić swój posterunek.
  - Nie do końca - zaprzeczył Phil. - Gdybym był pewien, że ktoś ze mnie kpi, spędziłbym południe zdecydowanie przyjemniej.
  - Zdaję sobie z tego sprawę. I przez to tym bardziej nie potrafię dociec, dlaczego zainteresowało cię wezwanie pozbawione jakiegokolwiek sensu.
  - Wiesz, że większość otrzymywanych przez Korpus wezwań jest odrzucanych? Zgadnij z jakiego powodu.
  - Jeśli to nie żarty, to co?
  - Niepotrzebna panika. Tacy już są miejscowi - Licho wzruszył ramionami. - Każdą krostę na skórze traktują jak objaw brunatnej ospy. Ktokolwiek posłał tym razem pośrednika, miał powód, by to zrobić. Prawdopodobnie po prostu nie wie o czym mówi, a w moim obowiązku leży zbadanie sytuacji. Nie możemy tego zignorować, bo nie jesteśmy w stanie ocenić, czy sprawa tym razem nie jest poważna.
  Sowa pokiwała powoli głową ze zrozumieniem. Takie przedstawienie sytuacji faktycznie miało sens. O ile zdarzali się dowcipnisie wzywający łowcę czarownic do nieistniejącej sprawy lub po to, by uprzykrzyć życie sąsiadowi, o tyle stanowcza większość fortheimczyków nie odważyłaby się jednak kpić z kogoś pokroju członków Korpusu. Zdecydowanie częściej fałszywy alarm powodowała zwykła niewiedza lub pomyłka. Philip przestał już liczyć ile razy słyszał historie o sąsiadkach będących niezarejestrowanymi czarownicami, wilkołaku wyjącemu po nocach lub kapłanach uprawiających czarną magię. Na miejscu okazywało się, że czarownicą była nieświadoma wszystkiego młoda dziewczyna, wilkołakiem chory pies, a kapłan po prostu wyreżyserował cudowne uzdrowienie. Niestety, powinnością Korpusu było odpowiadanie na każde wezwanie. Gdyby wspomniana czarownica faktycznie była czarownicą, domniemany wilkołak prawdziwym wilkołakiem, a szarlatan rzeczywiście czerpał moc z nielegalnych źródeł, zignorowanie takiego wezwania byłoby fatalnym w skutkach błędem.
  Jakkolwiek więc Licho nie wierzył w to, że tawernę w środku miasta nawiedził złośliwy upiór, musiał coś z tym zrobić.

        Kilka minut później Philip i Akhme stali już u drzwi jednej z najpopularniejszych gospód w Fortheimie.
  Licho podniósł wzrok na szyld.  Nie widniał na nim żaden rysunek, a jedynie napis, który z jakiegoś powodu składał się z większej ilości zawijasów niż faktycznych liter. Przynajmniej takie wrażenie mógł odnieść dyslektyk pokroju Philipa, który widział tam tylko mieszające się ze sobą kółka. Jaki sadysta wymyślił kaligrafię?
  - ,,Mglisty poranek" - przeczytał na głos Akhme, ratując przyjaciela od kompromitacji. Spojrzał do środka przez okno ułożone z szkiełek w kształcie rombów. - Nawet w środku miasta mgliste poranki bywają bardziej tłoczne...
  Walter wskazał brodą drzwi. Wisiała na nich drewniana tabliczka z wyżłobionym (o wiele prostszym i czytelniejszym pismem) ,,NIECZYNNE, PRZEPRASZAMY".
  - Ten cały upiór musiał naprawdę nastraszyć właścicielkę - stwierdził Białopióry. - Z tego co o tym miejscu słyszałem, od dobrych kilku lat nie było stratne, nawet w gorszych okresach. Zamykanie go w środku tygodnia to dosyć poważna sprawa.
  - Właścicielkę? - powtórzył Phil.
  Szermierz w czerwonym płaszczu skinął głową. Licho westchnął cicho. Nie miał nic do płci przeciwnej, ale jego zawód nauczył go o kobietach jednego: lubią robić z igły widły. Nie wszystkie, oczywiście, w końcu nawet w Korpusie było kilka kobiet (niektóre nawet wyższe rangą od niego). Jednak do pomocy zwykle wzywały go typowe gospodynie domowe i - statystycznie patrząc - to właśnie ich przypadki z reguły okazywały się fałszywymi alarmami. Miał więc z kobietami raczej frustrujące wspomnienia, przez co słysząc, że pośrednika wysyła przedstawicielka płci pięknej, wbrew wszystkiemu już czuł się zmęczony nie rozpoczętym zadaniem. Po karczmarce, znając już jej przesadną reakcję na dziwne zjawiska, mógł się spodziewać zbędnego lęku i przewrażliwienia, co wcale nie napawało go optymizmem.
  - Cóż, chyba mnie tutaj nie potrzebujesz - powiedział Akhme, gdy Phil położył dłoń na klamce.
  - W sumie, to zawsze mnie zastanawiało, czy nie byłbym w stanie przepędzić upiora smrodem mokrych piór... - blondyn uśmiechnął się lekko.
  - Umocz w wodzie swój zatęchły kapelusz. Efekt będzie ten sam - odgryzł się pogodnie Białe Pióro, ukłonił typowym sobie zwyczajem i spokojnym krokiem oddalił się od ,,Mglistego poranka".
  Licho nacisnął klamkę i wszedł do pustego pomieszczenia.
  - Raz łowcy śmierć - mruknął do siebie, z przyzwyczajenia kończąc w myślach ,,... a wiedźmie stos". Była to swoista dewiza łowców czarownic, która zdążyła już wsiąknąć w kulturę miasta, jednak niewiele osób poza Korpusem znało jej całość, pozostając tylko przy pierwszej części. Nawet sami łowcy przestali używać całego przysłowia, bo przy ich już i tak paskudnej reputacji oraz obecnej polityce miasta, było to po prostu nieetyczne. Nawet jeśli końcówka była zupełnie fałszywa - czarownice palono tylko na prowincjach Avrilu, gdzie prawo nie egzekwowało kary za nieludzkie traktowanie jeńców i zbrodniarzy.
   Rozejrzał się po głównej izbie. Była na tyle spora, by pomieścić trzy długie stoły i kilka mniejszych pod ścianami. Pod sufitem wisiały suszone zioła - avrilski symbol gościnnego domu - splecione w girlandy, a za kontuarem stał spory regał z butelkami w najróżniejszych kształtach i ręcznie malowanymi talerzami, ustawionymi bardziej na pokaz niż do użytku. Na półkach nieco powyżej pasa stały szklanki, kubki i kufle. Po prawej stronie regału były uchylone drzwi, najpewniej do kuchni, z której dobiegał nerwowy brzęk naczyń i plusk wody.
  Philip oparł się o kontuar. Po jakiejś minucie czekania zapukał w drewniany blat. W tym samym momencie usłyszał trzask szkła tuż obok swojej stopy. Odsunął się zaskoczony, odruchowo kładąc rękę na rękojeści miecza. Był pewien, że nie widział obok siebie żadnego naczynia... ani żeby jakiegokolwiek dotknął.
  Drzwi otworzyły się chwilę później i stanęła w nich krągła brunetka w mokrym fartuchu, uzbrojona w miotłę. Dostrzegając łowcę czarownic opuściła ją wręcz z ulgą.
  - To nie ja, przysięgam - wypalił od razu Philip, unosząc ręce w geście niewinności.
  - Wiem, wiem - odpowiedziała kobieta. Wyglądała jakby od kilku dni nie mogła się dobrze wyspać i tak też brzmiała. - To znowu ten cholerny upiór.
  Licho powstrzymał się od złośliwego komentarza i przeszedł do rzeczy:
  - Philip Walter, łowca czarownic - wyciągnął do karczmarki rękę, którą ta uścisnęła niemal natychmiast i gwałtownie nią potrząsnęła.
  - Eliza. Po prostu Eliza. I tak, to ja posłałam pośrednika - uprzedziła rutynowe pytanie.
  - A więc... - Phil dalej nie spuszczał z oka szklanek na półkach regału. - Procedura nakazuje zapytać o opis problemu...
  - Cóż, widział pan właśnie cały problem - odpowiedziała hardo kobieta. - Szklanki, kufle, blaszane kubki, nawet karafka. Wszystko stanęło przeciwko mnie.
  - W liście uważała pani, że to za sprawą ducha - wspomniał Licho.
  - Upiora - poprawiła go Eliza. - To istny upiór.
  - Co każe pani tak sądzić?
  - Znam się na duchach - uparła się. Walter powstrzymał się od przewrócenia oczami i nie przerywał jej. - W moich rodzinnych stronach były ich trzy rodzaje. Mieliśmy kłobuki, czyli duchy pomocne, i płaczki, które wyły i nie dawały spać po nocach, ale nie robiły na złość z własnych intencji. No i trzecie są upiory, które po prostu straszą.
  Licho miał wielką ochotę parsknąć śmiechem słysząc nową definicję upiora, ale byłoby to nawet bardziej niż nieprofesjonalne. To nie pierwszy raz, gdy musiał wykazywać się cierpliwością wobec niewiedzy, rzadko jednak miał okazję słuchać ludowych mądrości. Ludzie z prowincji zawsze uważali, że ich stare, dobre, domowe sposoby są najlepsze - czosnek nad drzwiami odgoni wampiry, miód wymieszany z mydłem zniechęci chochliki do podkradania jedzenia, nieludzkim sąsiadom powinno się podrzucać do spiżarki zdechłe myszy, et cetera, et cetera...
  - No dobrze - odpowiedział Phil po chwili milczenia, jakby się nad czymś namyślał. - Może mi pani nie uwierzyć, ale to nie...
  W ostatniej chwili zrobił unik. Nie wiedział, co go przed tym ostrzegło, ale w każdym razie tuż nad czarnym piórem kapelusza przeleciała szklanka. Tym razem przeleciała łukiem i mężczyzna natychmiastowo prześledził jej tor lotu, kierując swój wzrok na regał.
  - To nie jest żaden upiór - dokończył, prostując się. Dokładnie omiótł wzrokiem całą półkę.
  - Jak to ,,nie upiór"? - Eliza oparła pięści na biodrach w oburzeniu. - Czyli co, mój inwentarz strajkuje?!
  - Nie mówię, że nic tutaj nie ma - Philip porzucił oglądanie półki, gdy usłyszał szelest wśród zielnych ozdób pod sufitem. - Po prostu stwierdzam, że to nie jest duch, ani tym bardziej domniemany upiór.
  - Domnie... - kobieta ucichła widząc uniesiony w jej stronę palec. Burknęła coś pod nosem na temat chamskiego uciszania i oparła się o ścianę, obserwując poczynania łowcy.
  Znowu rozległ się brzęk szkła - tym razem szklanka upadła na jeden ze stołów, rozbijając się na kawałki i zostawiając wgniecenie w miękkim drewnie. Licho zaklął w myślach, cały czas obserwował sufit kilka metrów dalej. Tym razem jednak nie przegapił minimalnego poruszenia nad girlandami. Były niestety na tyle gęste, by umożliwić sprawcy ukrycie się przed obserwatorami na dole, tworząc mu bezpieczne ścieżki zaczynające się przy regale... czy też składzie amunicji. Ktokolwiek bawił się w ducha, nie był głupi: śmigał różnymi ścieżkami, próbując jeszcze dwukrotnie zrzucić Walterowi na głowę nieszczęsne szklanki. Licho uniknął obu, w końcu dostrzegając element ostrzegający go przed nadchodzącym atakiem. Szum skrzydeł. Charakterystyczny na tyle, by wiedział, z czym ma do czynienia.
  Sufit był niski i to najprawdopodobniej było największą wadą demonicznego planu ,,upiora". Phil odczekał chwilę, już niemal dostrzegając coś śmigającego nad jedną z girland. Spokojnie odsunął krzesło od jednego ze stołów. Gdy dostrzegł poruszenie prawie nad nim, wspiął się po nim na blat jak po schodach, równocześnie zdejmując z głowy kapelusz i zamachnął się nim do góry. Coś pisnęło protestując, gdy nakrycie głowy zacisnęło się na nim w połowie. Mężczyzna zadowolony zeskoczył na podłogę.
  - Przepraszam za ten bałagan - powiedział do Elizy, udając się w stronę wyjścia. - Posprzątałbym, ale muszę wypuścić pewnego upiora zanim się udusi.
  Złożony w połowie kapelusz szarpał się lekko i wydawał z siebie piskliwe odgłosy (raz chyba nawet domagał się prawnika). Philip zniósł posyłane za nim zdziwione spojrzenia, odchodząc jeszcze jakieś dziesięć metrów od witryny tawerny. Dopiero gdy był pewien, że złapanemu upiorowi nie grozi żadna miotła, wypuścił go.
  Błękitny chochlik wyleciał stamtąd niemal natychmiast. Nie uciekł jednak, jak spodziewał się tego Licho - zatrzymał się na wysokości jego głowy i zawisł w powietrzu jak ważka. Cały czas pluł i kaszlał z obrzydzenia.
  - FUJ! - wydarł się cienkim głosikiem. - PASKUDZTWO! JAK TAK MOŻNA LUDZI TRAKTOWAĆ?!
  Philip mimowolnie zerknął do swojego kapelusza, gdy go prostował. Dotarło do niego, że koniec końców Akhme miał rację: upiora dało się wykurzyć starym kapeluszem.

Ciasteczko? Bez obrazy? ^ ^"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz