,,Na tyłach Srebrnego Łabędzia w południe." Tyle Revan był w stanie zrozumieć ze znalezionej rano wiadomości, poza oczywistym faktem, że ktoś niezwłocznie potrzebował pomocy Nocnego Prześladowcy.
Kartka była ledwo czytelna w kwestii dosłownej oraz samej treści. Brakowało na niej wielu istotnych informacji, jak choćby podpisu nadawcy. Wielu klientów Szarego tak robiło - nie podawali w listach jakichkolwiek szczegółów w całkiem uzasadnionej obawie przed ludźmi, w których ręce trafią ich prośby. Konkretów Revan z reguły dowiadywał się osobiście i wtedy też decydował się, czy sprawa jest godna jego uwagi. Niestety, dosyć często okazywało się, że całe spotkanie było stratą czasu. O ile Re doskonale rozumiał i szanował ostrożność potencjalnego zleceniodawcy, o tyle czasami wolałby od razu wiedzieć, czy opłaca mu się fatygować z przychodzeniem w umówione miejsce.
Podobnie do większości wiadomości, na tej podana była tylko godzina i miejsce. Po braku daty i niechlujnym, wyraźnie pospiesznym piśmie Poursuivant wywnioskował, że ktoś chce się z nim widzieć tego samego dnia, w którym kartka trafiła pod drzwi. Szary przeczytał ją po raz ostatni, po czym zmiął dwa razy i wsunął do kieszeni. Sprawa wyglądała na pilną, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Oda miauknęła głośno.
- Czeka nas wycieczka do Rubinów - odpowiedział jej cicho Revan.
Dosłownie chwilę później wstała Shi, całkowicie nieświadoma planów Szarego. Mężczyzna nie zamierzał zmieniać takiego stanu rzeczy. Nie zrozumcie go źle, nie chciał Cichej oszukiwać. Już dawno postanowił, że jeśli go zapyta, co będzie dzisiaj robił, to odpowie zgodnie z prawdą. Póki jednak nie ciekawiły jej interesy Nocnego Prześladowcy, wolał trzymać ją od nich z daleka. Dlatego spędził z nią cały ranek, a gdy wyszła do pracy, udał się okrężną drogą do Rubinów, z Odą na ramieniu.
Najbogatsza dzielnica miasta - zwana także dzielnicą fortheimskiej kultury - znajdowała się ,,blisko" centrum, czyli z jednej strony z daleka od smrodu doków, z drugiej w bezpiecznej odległości od głównego rynku i najbardziej ruchliwej ulicy, ciągnącej się od Bramy Królowej. Okolica była tak spokojna, że wydawała się odstraszać wszelkich mąciwodów od psucia atmosfery. Szary odwiedzając ją zawsze miał wrażenie, jakby przechodził przez jakąś granicę, za którą toczyło się zupełnie inne życie. Mijał grupy młodzieży w mundurkach Akademii Myśli Technicznej i leżącej niedaleko szkoły artystycznej, korzystające z przerwy między lekcjami. Na kwadratowym skwerku przed domem aukcyjnym rodziny Klermontów młoda kobieta z mandoliną umilała czas słuchaczom w różnym wieku. Kilku chłopców pod okiem starego ogrodnika podlewało kwiaty w donicach, chcąc zdążyć przed najgorętszą porą dnia. Raz obok Szarego przejechał strażnik na koniu - poruszał się stępem, leniwie patrolując okolicę, jakby także nie chciał zaburzać wszechobecnego spokoju. Słońce powoli sięgało zenitu i Revan już czuł na karku, że zapowiada się upalne popołudnie. Ratunek oferowały wąskie cienie rzucane przez kilkupiętrowe budynki (najwyższe w obrębie sąsiednich dzielnic) pokryte słynną wśród turystów czerwoną dachówką, której ,,Rubiny" zawdzięczały swoją potoczną nazwę. Nawet najmłodsza konstrukcja, kościół Świetlistej Pani, utrzymana została w zgodzie z sąsiedztwem, wbrew tradycji nakazującej, by wszystkie świątynie tego wyznania były w całości białe, łącznie z dachem.
W końcu Prześladowca dotarł do Srebrnego Łabędzia - największego teatru w Fortheimie i na całym avrilskim wybrzeżu. Zatrzymał się na chwilę przed ogromnymi wrotami, teraz otwartymi na oścież, i zastanowił się nad ironią tej sytuacji. Nie tak dawno temu zastanawiał się nad wyjściem do teatru. Gdyby się na to zdecydował, zapewne ostatecznie wybrałby jakiś tańszy (na przykład Baronetkę niedaleko Bramy Tancerzy), ale nie mógł przestać myśleć o odwiedzeniu Srebrnego Łabędzia. Może kiedyś, pomyślał i ruszył w stronę wąskiej alejki prowadzącej na tyły fortheimskiej katedry sztuki.
Zanim dobrze zagłębił się w zaułek, przykucnął i puścił przodem Odę. Szczurzyca ruszyła biegiem do końca uliczki i zniknęła za rogiem. Szary czekał cierpliwie aż zbada teren. Zawsze tak robili. Oda była jego niezastąpioną wspólniczką w zbrodni (Thalia do pewnych zadań się nie nadawała). A przynajmniej w fazie bardzo wczesnoprzygotowawczej każdej zbrodni. Była idealnym zwiadowcą. W mieście nikt nie zwracał uwagi na węszącego szczura lub dachowca, a już na pewno nikt nie spodziewał się, że zwierzak może komuś zdać raport z tego, co widział. Revan wyciągnął naukę ze swoich błędów i nie zamierzał dać się podejść. Zdawał sobie sprawę, iż udając się na spotkanie mając tylko anonimowy list wystawiał się na najprostszą do przygotowania zasadzkę. Co prawda straż miejska nadal nie miała na niego absolutnie nic. Ba, niektóre jego morderstwa prawdopodobnie nie zostały uznane za popełnione przez jednego człowieka. Nie martwił się więc zbytnio, że ktoś naśle za nim cały oddział jak dziesięć lat temu w Dal-Virii. Bardziej obawiał się kolejnego spotkania z Pomocną Dłonią - jakiś ich rekruter dowiedział się o działalności Nocnego Prześladowcy i od tamtej pory podrzucił Re już kilka fałszywych listów, by wyciągnąć go na rozmowę. Irytacja Szarego sięgnęła takiego stopnia, że nauczył Odę rozpoznawać nie tylko ludzi uzbrojonych, ale także zapach każdego znanego mu członka Pomocnej Dłoni.
Szczurzyca wróciła po kilku minutach, całkowicie spokojna. Usiadła na tylnych łapkach, domagając się powrotu na ramię. Mężczyzna pogładził jej łebek palcem.
- Zaszyj się gdzieś i czekaj - polecił, wstał i ruszył na spotkanie z nadawcą wiadomości.
Pomimo braku ostrzegawczych sygnałów od Ody, najpierw wyjrzał za róg. Na starej skrzyni pod ścianą siedziała kobieta, na oko dwudziestoletnia. Jasne włosy miała upięte w kok, a jej twarz pokrywał misterny makijaż w błękitne wzory. Była to pewnie część charakteryzacji. Revan przypomniał sobie otwarte drzwi teatru i domyślił się, że najpewniej dzisiaj trwały jakieś przedstawienia. Kobieta poza makijażem miała też na sobie część kostiumu: jasno niebieską sukienkę sięgającą kolan, wyglądającą na spodnią warstwę o wiele bardziej skomplikowanego ubioru. Nie zauważyła Revana nawet gdy ten podszedł bliżej - była zaabsorbowana masowaniem bosej stopy. Bardzo obolałej, wnioskując po wciąganym przez zaciśnięte zęby powietrzu. Szary odchrząknął. Tancerka wyprostowała się gwałtownie i spojrzała na niego jasnymi oczami. Na moment zapadła niezręczna cisza. Re podszedł więc jeszcze jeden krok, spojrzał na zdeformowane palce dziewczyny i syknął boleśnie.
- Nie wygląda to dobrze - skomentował, chcąc jakoś zagaić do rozmowy. Dziewczyna niepewnie wzruszyła ramionami.
- Taki zawód - odpowiedziała.
- Coś o tym wiem - Poursuivant wyciągnął z kieszeni zmięty list i podał go tancerce. - Z tym, że moje odciski są bardziej przysłowiowe.
Blondynka przebiegła wzrokiem po kartce, po czym wciągnęła szybko powietrze.
- Jednak pan przyszedł! - spojrzała na Szarego jakby nagle wstąpiła w nią nowa energia. - Bałam się, że list za późno do pana dotrze. Chciałabym... to załatwić dzisiaj.
- Nic jeszcze nie zdecydowałem - Revan oparł się o ścianę naprzeciwko niej. Spojrzał w stronę drugiego wylotu zaułka. - Swoją drogą, nikt ci nie mówił, że takie miejsca są okropne do prowadzenia szemranych interesów? Wyglądalibyśmy mniej podejrzanie rozmawiając na ulicy jak normalni ludzie.
Dziewczyna zmieszała się odrobinę.
- Nie miałam lepszej opcji - tłumaczyła się, mnąc skraj spódnicy. - Ani wcześniej ani później nie mielibyśmy czasu porozmawiać. Dzisiaj cały dzień pracuję, następna seria występów zaczyna się za godzinę.
- ,,Seria"?
- Madam Silvestri chciała zmieścić sześć występów w jednym dniu. To oznacza trzy przedstawienia przed południem i trzy po. Między nimi mogę odpocząć tylko tyle, ile widowni zajmie opuszczenie sali.
Prześladowca skrzywił się pod bandaną. Nigdy nie grał w żadnej sztuce, nie wspominając nawet wieloaktowych sztuk tanecznych - popularny na wybrzeżu Avrilu format sprowadzony przez wędrowne trupy teatralne z Noveiru. W życiu widział tylko dwa takie występy, z czego jeden trwał prawie dwie godziny. Później dowiedział się, że to typowa długość dla takich spektakli. Wystawianie kilku pod rząd musiało być wycieńczające. Spojrzał w górę, jakby chciał zmierzyć podejrzliwym wzrokiem Srebrnego Łabędzia.
- Zawsze was tak zamęczają? - zapytał.
- Tylko Silvestri - tancerka spuściła wzrok. - To właśnie z jej powodu... pan tu jest.
Mężczyzna zmrużył oczy.
- Opowiedz mi o niej - poprosił. - Czym sobie zasłużyła na odwiedziny płatnego mordercy?
Drugie zdanie wyraźnie dziewczyną poruszyło. I dobrze - to oznaczało, że Szary rozmawiał z kimś świadomym tego, że właśnie bierze sporą część odpowiedzialności za czyjąś śmierć. W końcu Revan w tym wszystkim był tylko narzędziem. Kobieta przełknęła ślinę i zaczęła mówić:
- Madam Silvestri jest jedną z najlepszych choreografek i nauczycielek tańca w Frotheimie. Mawia się, że bez jej skinienia żaden aspirujący tancerz nie stanie na wielkiej scenie. Ta kobieta ma obsesję na punkcie perfekcji. Nie liczy się z żadnymi niedoskonałościami i zaciekle tępi za błędy. W jej sztuce masz chodzić jak w zegarku, bo jak nie...
Urwała na moment. Spojrzała niepewnie na czekającego na więcej Revana, przygryzła wargę, po czym powoli podwinęła długi rękaw sukienki, odsłaniając siną, pożółkłą na krawędziach pręgę. Wyżej Szary dostrzegł także fragment starszego siniaka.
- Pejcz - wyjaśniła krótko dziewczyna i zakryła od razu przedramię, jakby sadystyczna nauczycielka miała zaraz wyjść zza rogu.
Oczywiście, pomyślał Re. Wszystkie moje ostatnie zlecenia stoją pod znakiem pejcza.
- To nie najgorsze, co mi zrobiła - w głosie klientki zabrzmiały oznaki stłumionego gniewu. - Zaczyna od łamania uczniów psychicznie. Subtelnie, tak, że nawet sobie nie zdają sprawy, że ona nimi manipuluje. Wyrabia ich tak, by nie odważyli się powiedzieć na nią żadnego złego słowa. Mówi o tym, ilu to ludzi dzięki niej stało się świetnymi tancerzami, równocześnie obiecując i grożąc, że nasza kariera jest w jej rękach. Dopiero na trzecim czy czwartym roku nauki stopniowo zmuszała nas do coraz cięższych treningów. Najgorzej mieli ci, w których widziała ,,największy potencjał". Zmuszała mnie do ćwiczenia ponad siły. Groziła, że jak się nie przyłożę, to połamie mi stopy, by kości zrosły się w lepszy kształt. Większość nie wytrzymuje i odchodzi z grupy. Czasem... czasem niektórzy nie mogą znieść tego stresu i decydują się na coś jeszcze gorszego. Ale jej nigdy nie ruszyły takie wieści. Moi rodzice do dzisiaj robią do niej maślane oczy, bo przecież pomogła córeczce zostać wschodzącą gwiazdą. A ja aż do dzisiaj bałam się komuś powiedzieć jaka jest prawda o nauce u Silvestri.
Revan opowiedział dopiero po chwili:
- I ze wszystkich ludzi mówisz o tym właśnie mnie?
Tancerka spojrzała mu w oczy - człowiekowi, którego poznała zaledwie kilka minut temu, na dodatek zawodowemu mordercy. Sięgnęła do ziemi po coś, czego Szary do tej pory nie zauważył. Gdy wyciągnęła zwiniętą chustkę przed siebie na otwartej dłoni, usłyszał brzęk monet.
- To potwór w ludzkiej skórze - w głosie kobiety nie było już słychać ani grama niepewności. Zastąpiła ją ponura determinacja. - Wiem, z kim rozmawiam i podjęłam decyzję wtedy, gdy napisałam do ciebie ten list. Ona nie może już skrzywdzić nikogo więcej.
Revan zastanowił się jeszcze chwilę. Nie lubił dręczycieli. Sam w młodości miał nieprzyjemność u jednego się uczyć. Nie był tak okropny jak Silvestri, ale rozumiał, przez co siedząca przed nim dziewczyna przeszła. I nie tylko ona - za ścianą na scenie siedzieli jej przyjaciele. Pewnie także masowali trwale skrzywione od ciasnych butów stopy i chowali sińce pod kostiumami, a może i makijażem. Ich kariera już według statystyk miała być krótka, a z tą tyranką u władzy skończy się jeszcze szybciej.
W końcu Re zamknął oczy i westchnął.
- Zatrzymaj pieniądze - powiedział. Widząc malujący się na twarzy klientki zawód dodał szybko: - Zrobienie przysługi społeczeństwu to nagroda sama w sobie.
Tancerka odetchnęła głęboko i zamrugała kilka razy, najwyraźniej powstrzymując cisnące się do oczu łzy. Szary nie był pewien, czy chciało jej się płakać ze szczęścia czy z żalu. Biorąc pod uwagę to, że równocześnie wydawała się zdeterminowana zemścić za siebie i innych oraz zbyt delikatna na takie decyzje, mogła to być mieszana reakcja. Niezależnie od tego, to wyznanie musiało ją wiele kosztować.
- Powiedz mi jeszcze - zaczął szybko mężczyzna, zanim kobieta skleciła jakąś sensowną odpowiedź - skąd ten pośpiech? - Dlaczego chciałaś się ze mną widzieć akurat dzisiaj, gdy jesteś najbardziej zajęta?
- Przez bankiet - odparła od razu. Re uniósł pytająco brew. - Facet, który mi o tobie powiedział dodał, że... ,,lubisz" działać w trakcie głośnych wydarzeń. Że to twoja specjalność.
- Jaki facet? - zaciekawił się mężczyzna.
- A bo ja wiem... normalny taki. Dziesięciu takich na ulicy mijam. Wiesz, o co mi chodzi - dziewczyna wcisnęła głowę w ramiona i znowu zaczęła miąć krawędź spódnicy. - Po prostu pomyślałam, że chciałbyś wiedzieć o tym przyjęciu.
- I dobrze pomyślałaś - zgodził się Revan. - Kiedy?
- Dziś wieczorem, po ostatnim przedstawieniu. Teatr ma specjalną salę bankietową. Wpuszczają tylko na zaproszenie, ale gdyby udało ci się dostać do środka jeszcze przed głównymi przygotowaniami, mógłbyś poczekać, aż wpuszczą gości i wmieszać się w tłum. Pilnują tylko wchodzących na przyjęcie, na wychodzących nie zwracają uwagi.
- No proszę. Długo to planowałaś?
Na ustach dziewczyna pojawił się ślad dobrze Szaremu znanego uśmiechu kombinatorki.
- To nie pierwszy raz, gdy pomagam komuś wprosić się na przyjęcie bez zaproszenia - przyznała się.
Re skinął ze zrozumieniem głową i odepchnął się od ściany.
- Dobra, teraz już wiem wystarczająco - podsumował. - Spróbuję wykorzystać ten wieczór. Nie mogę zapewnić, że mi się uda. Jeśli nie, od jutra będę szukać następnej okazji. W każdym razie, kariera madam Silvestri wkrótce się skończy. To jedno ci mogę obiecać.
Tancerka uśmiechnęła się słabo.
- Dziękuję, panie Prześladowco.
- Nie ma za co - odpowiedział (zgodnie z prawdą, niezależnie od punktu widzenia) Poursuivant ruszając w stronę ulicy. - Taki zawód - rzucił przez ramię na odchodnym.
Śmierć madam Silvestri nie była tak szybka, jakby sobie Szary życzył. Okoliczności jednak sprzyjały tej metodzie i głupotą było z niej nie skorzystać.
Sprawnie podszedł starszą o przynajmniej dekadę kobietę od tyłu. Zasłonił jej usta lewą dłonią i - zanim zdążyła choćby zrozumieć, co się dzieje - głęboko rozciął jej szyję, z zamiarem śmiertelnego uszkodzenia krtani. Sekundę później chwycił ją ramieniem w talii, odciągając do Silvestri od balustrady balkonu, aż dotknął plecami ściany obok drzwi. Gdy wyczuł, że kobieta zaczyna się krztusić, cofnął zakrywającą usta dłoń. Nie chciał ubrudzić się wypluwaną, tudzież tryskającą jeszcze z rany krwią. Dlatego zmienił chwyt, trzymając ją pod pachami przed sobą. Tymczasem przerażona Silvestri bezskutecznie próbowała zatamować krwotok zaciskając palce na szyi. Jej białe rękawiczki od razu przesiąkły czerwienią, jucha ściekała na balową suknię.
Śmierć w spazmach, plując krwią w walce o kolejny oddech, zdecydowanie nie był godnym końcem dla dumnej, szanowanej kobiety. Można by wręcz rzec, iż był to koniec upokarzający. Revan tylko westchnął, powoli opuszczając Silvestri na kamienną posadzkę obok drzwi. Gdy oparł ją o ścianę i cofnął się o krok, by cierpliwie doczekać nieuniknionego, nauczycielka tańca utkwiła w nim lodowato ostry wzrok. Opuściła dłonie słabnąc. Na jej twarzy malowała się wściekłość, zapewne spowodowana faktem, że jej morderca przez cały czas bez skrupułów patrzył jej w oczy gdy powoli ulatywało z niej życie. Szary nie mógł jej winić za to nieporozumienie - w takiej sytuacji przez głowę by jej nie przeszło, że mężczyzna patrzył jej w oczy z innego powodu niż z bezczelności. Re nie był bezczelny z natury. Potrzebował tylko ocenić, czy kobieta jeszcze żyje. Nie jego wina, że po oczach dało się to zrobić najprościej.
Niedługo potem Silvestri zmarła, częściowo z utraty krwi, częściowo z - ironicznie - obecności owej krwi w płucach. Jej wzrok stał się pusty. Poursuivant dokładnie sprawdził bicie serca (ostrożnie, by nie ubabrać się krwią) i, stwierdzając jego brak, przystąpił do trzeciego aktu swojego planu: upozorowania samobójstwa.
Najpierw wrócił do środka. Znajdował się na trzecim piętrze teatru w prywatnym saloniku z balkonem. Pomieszczenie przygotowane było do kameralnych spotkań. Były tam dwie kanapy obite suknem, niski stolik, kominek z zielonego marmuru i gablotki zawierające kryształowe karafki na wino oraz równie drogie kieliszki. Z obrazów na ścianach Revana osądzały spojrzenia ponurych aktorów i tancerzy.
Podszedł do podwójnych białych drzwi i sprawdził, czy za klamkami nadal tkwił jego nadziak. Nie słyszał ostrzegawczego brzęku stalowej igły spadającej na podłogę, więc chyba nikt nie próbował się dostać do saloniku gdy zabił Silvestri. I miał rację - nadziak nadal był tam, gdzie go zostawił wkradając się do pokoju za swoim celem. Revan sięgnął po swoją własność i wtedy zorientował się, że jednak ubrudził palce krwią. Zaklął w myślach, od razu zsuwając z dłoni splamione rękawiczki, zanim nieopatrznie zostawiłby gdzieś ślady. Potem wywrócił je na drugą stronę i wcisnął do wewnętrznej kieszeni kaftana. Schował nadziak z powrotem do rękawa, po czym zdjętym z zasłony sznurem związał ze sobą klamki. Robiąc to pamiętał, że węzeł miał wyglądać na robotę czterdziestoparoletniej nauczycielki tańca, a nie człowieka, który spędził kilka lat na statku pirackim.
Drzwi zostały zabarykadowane. Teraz potrzebny był ostatni rzut oka na domniemaną samobójczynię.
Revan nie bez powodu ściągnął ją na balkon. Stojąc na nim nie dało się dostrzec drzwi w salonie, nawet stojąc przodem do niego. Dało to Nocnemu Prześladowcy możliwość wejścia niezauważonym i zaskoczenie ofiary. Ponieważ czekała cierpliwie przy balustradzie, skorzystał od razu z okazji. Sceptyk zarzuciłby mu, że ktoś z zewnątrz mógłby ich zobaczyć lub usłyszeć. Revan odpowiedziałby mu sceptykowi, iż nie pamięta, kiedy ostatnio widział kogoś wysokiego na trzy piętra. Dodatkowo Srebrny Łabędź górował nad okolicą - nawet z sąsiednich budynków nie dało się dostrzec, co się dzieje w za balustradą. Z usłyszeniem był większy problem. Tu Re po prostu postawił na łut szczęścia, licząc, że ulicą nie będzie akurat szedł ktoś zdolny rozróżnić wątły odgłos szamotaniny od hałasu trwającego niżej przyjęcia.
Był bardziej przygotowany na to, iż Silvestri wróci do środka. Gdyby to usłyszał, zaczaiłby się na nią i dokonał tego samego, co zrobił na balkonie. Ona jednak cały czas czekała dokładnie w umówionym miejscu na Fido: debiutującego aktora, który oczywiście nie był obecny na bankiecie. O jego istnieniu Poursuivant dowiedział się właściwie przypadkiem, bo dwa razy młodszy kochanek Silvestri był gorącym tematem plotek wśród jej uczniów. Trudniejsze było wykorzystanie go jako przynęty. Gdy Revan (po ryzykownej decyzji o zdjęciu bandany) zaczepił kobietę na przyjęciu, na początku nie chciała z nim zamienić nawet słowa. Potem jednak podał się za znajomego Fido i momentalnie zmieniła nastawienie. Uważnie wysłuchała, jak Szary przyciszonym głosem wyjaśniał, że aktor chciał się z nią zobaczyć na osobności i prosił, aby poczekała na niego na balkonie o umówionej porze, a potem faktycznie opuściła ukradkiem salę. Prześladowca ruszył za nią jak cień.
Tak oto Silvestri wpadła w przygotowaną z godzinnym wyprzedzeniem pułapkę. Obok niej Szary porzucił zakrwawiony kuchenny nóż, który zwinął z bankietowego stołu. Osobiście wolałby wykorzystać swój własny, jakby nie było przygotowany do tej roli, ale oszukanie znalazców ciała wymagało zostawienia narzędzia zbrodni. Kuchenny nóż w posiadaniu Silvestri był bardziej wiarygodny od prawdziwego oręża. Swojego Revan nie zamierzał od tak porzucać.
Prześladowcy pozostało już tylko zamknąć drzwi na balkon i opuścić go w inny sposób. Wyjrzał przez balustradę do pokoju obok. Zanim wywabił nauczycielkę tańca z przyjęcia, zostawił sobie drogę ucieczki w postaci otwartego okna w pustym gabinecie. Upewnił się, czy w pomieszczeniu nadal nikogo nie było - wpadnięcie na kogoś przez przypadek na ostatniej prostej byłoby upokarzające - po czym ostrożnie przeszedł półtora metra po kamiennym gzymsie.
Gdy zszedł z parapetu w gabinecie i zamknął za sobą okno, jego dzieło było gotowe. Zakończył się ostatni akt przedstawienia, jakim była śmierć madam Silvestri. Jego anonimowy reżyser nie był przekonany co do stuprocentowej skuteczności oszustwa, w końcu rozwiązanie zagadki wydawało mu się trywialne. Grunt, by wszystko na pierwszy rzut oka wyglądało tak, jakby nauczycielka tańca zamknęła się w pokoju i nieudolnie odebrała sobie życie.
Ostatni występ tyranki. Zbrodnia doskonała, zaaranżowana tak cudownie, że Revan zrobił się podejrzliwy jeszcze zanim opuścił teatr.
Dziwnie było wracać wieczorem do domu wiedząc, że ktoś już w nim jest i to nie Oda, tylko drugi człowiek. Re był na wczesnym etapie ponownego przyzwyczajania się do mieszkania z inną osobą. Ostatnim razem, gdy musiał dzielić się z kimś przestrzeniom, chodziło o załogę Thalii. Mężczyzna został na statku odarty z wszelkiej prywatności i przez pierwsze miesiące walczył z chęcią zamordowania swoich współlokatorów. Pomimo tego, iż po kilku latach stał się integralną częścią tej grupy, to doświadczenie tylko utrzymało go w przekonaniu, że woli żyć sam. W Fortheimie jednak było inaczej. Shi była mu bliższa niż ktokolwiek i bez porównania spokojniejsza oraz rozsądniejsza od bandy piratów. Znała go i wiedziała, iż nie jest mu łatwo przyzwyczajać się do zmian. Już raz przeszła przez podobny etap z Szarym kilkanaście lat temu.
Wchodząc do domu Revan nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ręka Cichej już się tutaj odbiła. Odkąd z uśmiechem wrzuciła swoje rzeczy do sypialni Poursuivanta, wszystko wydawało się nasiąkać obecnością Shi. Ktoś inaczej poukładał książki na półkach. Na parapecie stał wazon z trzema pomarańczowymi gerberkami o długich łodygach. W szparze między kominkiem a regałem stała dwumetrowa naginata. A na kanapie siedziała wiecznie uśmiechnięta kobieta.
Śmiejąca miała już na sobie koszulę nocną. Próbowała równocześnie rozczesywać długie, czarne włosy i czytać książkę. Oda była bliska uśnięcia na jej kolanach. Gdy drzwi się otworzyły, obie obejrzały się do tyłu. Łasica w jednej chwili wspięła się na oparcie, czujnie węsząc. Na widok Re Shi uśmiechnęła się szeroko i wróciła do przerwanych czynności. Szary oparł się nad nią o kanapę. Przez chwilę przyglądał się, jak kobieta mocuje się z grzebieniem jedną ręką. Parsknął cicho śmiechem i delikatnie chwycił jej dłoń.
- Pozwól, że pomogę - zaproponował, biorąc od niej grzebień.
Zadowolona Cicha usadowiła się wygodniej, przerzuciła włosy przez oparcie i otworzyła książkę już normalnie przed sobą. Wtedy Szary zauważył, że strony zapisano po castelijsku.
- Co czytasz? - zaciekawił.
Shi pokazała mu okładkę. ,,Pieśń błazna" - dramat heroikomiczny, napisany na podstawie legendy o pierwszym władcy jednego z dal-virskich królestw, Castelii. Revan zmarszczył brwi.
- Nie czytałaś tego wcześniej? - zdziwił się. - Mam tę książkę od chyba dwudziestu lat.
Kobieta w jednoznacznym geście przytuliła sfatygowany dramat do piersi, po czym wróciła do czytania. Szary zaczął machinalnie rozczesywać kruczoczarne pasma jedno po drugim. Powtarzalne czynności zawsze działały na niego uspokajająco. Przestał myśleć o Srebrnym Łabędziu, bezimiennej tancerce, stygnącej na balkonie madam Silvestri. Teraz liczyło się ciepło kominka, stara dobra książka w rodzimym języku i miękkie włosy Shi. Prawie zapomniał o całym dniu, gdy nagle Cicha odchyliła głowę do tyłu, jakby nagle sobie o czymś przypomniała, i zapytała po migowemu ,,Czemu tak późno wróciłeś?"
Re zamarł na chwilę. Przypomniał sobie swoje postanowienie. Westchnął i zmęczonym głosem odpowiedział:
- Interesy Nocnego Prześladowcy.
Śmiejąca spochmurniała, ale tylko na sekundę. Zaraz potem obróciła się przodem do Poursuivanta, uśmiechając łagodnie. W jej oczach nie było śladu złości ani zawodu.
,,Będzie dobrze", powiedziała w kilku gestach, po czym dla podkreślenia tych słów ucałowała go w czoło i przytuliła.
Niemal jej uwierzył. Niestety, następnego dnia pod drzwi trafiło kolejne zaproszenie na spotkanie. Elegancka, pochyła kaligrafia zmartwiła go bardziej niż najgorsze bazgroły.
wtorek, 23 lipca 2019
poniedziałek, 22 lipca 2019
Od Iosfáhara – Mały człowiek z wielką misją
W porcie wrzało już od rana. Ludzie przepływali z miejsca na miejsce w tylko sobie znanym kierunku i do tylko sobie znanego celu. Czasem zatrzymywali się, tworząc nieruchome wyspy, by po chwili znów podjąć swoją drogę. Po całym nabrzeżu kręcili się marynarze. Starzy, zniszczeni wieloletnią żeglugą, zaprawieni w bojach, świadomi niebezpieczeństwa, które niesie ze sobą otwarty ocean i mądrzy. Prawdziwe wilki morskie. Byli też i młodzi, świeży, biegający po trapach z ciężkimi skrzynkami niewiadomej zawartości. Kolejni krzątali się na bujających się, przycumowanych solidnie statkach, przygotowując je do kolejnego rejsu. Każdy zajęty i każdy ze swoim zadaniem. Niektórzy przechodnie kupowali ryby, muszle czy cokolwiek innego, co można było dostać bezpośrednio od ludzi, którzy właśnie przybili do brzegu. Nie brakowało tu również turystów, zachłannie rozglądających się na boki, którzy chcieli zobaczyć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Z którejś z tawern dobiegała skoczna, wesoła muzyka.
Iosfáhar nie czuł się częścią tego zgiełku. Siedział na murku oddzielającym miasto od położonego dużo niżej nabrzeża ciągnącego się nad samym morzem. Idealnie na granicy dwóch różnych zamętów, sam nie będąc częścią żadnego z nich. Siedział, zwieszając nogi ponad przechadzającymi się ludźmi, z łokciami wpartymi na udach i mrużył oczy w ostrym słońcu, odbijającym się od bezkresnego morza. Słony wiatr, pachnący jodem, wodą morską i przyprawami z okolicznego straganiku rozwiewał mu rozpuszczone w nieładzie włosy; oblepiał twarz i szyję lepką, solną mgiełką. Rycerz nie miał na sobie zbroi. Bryza poruszała sznurkami skromnie zawiązanej z przodu roboczej koszuli przypominającej w dotyku bardzo dobrej jakości jasny worek. Mało tego, uparty wiatr wdzierał mu się pod koszulę i drażnił nieprzywykły tors.
Ios podniósł ręce do ust i zatopił zęby w miękkim drożdżowym cieście. Nie tak dawno kupił u niskiego człowieczka coś, czego nazwy nawet nie znał. Wyglądało to jak wyjątkowo puszysta bułka z ledwością mieszcząca mu się na dłoni, podobna do tej, które jadł jeszcze w twierdzy Sanctecry. W dodatku nafaszerowana była podsmażanymi, dobrze przyprawionymi warzywami. W skupieniu przeżuł odgryziony kęs, delektując się każdą sekundą i przełknął z zadowoleniem. Dziwna bułka była smaczna. Oblizał wargi, pozbywając się resztek przypraw i słonej mgiełki, a potem znowu ugryzł.
Nigdzie mu się nie spieszyło. Gdyby przyszło o ścisłość Fortheim go nie potrzebował. Większość tutejszych – gdyby w ogóle zdawała sobie sprawę z tego kim jest i skąd przybył – już od pierwszych jego słów widziała w nim raczej nieszkodliwego wariata, który ubzdurał sobie, że ma jakąś misję. Nikt nie usiłował potraktować go poważnie, więc Iosfáhar także zaczął patrzeć na siebie z dystansem. Z początku nie wychodził z mieszkania inaczej niż w pełnej zbroi, a ubranie jej w pojedynkę proste wcale nie było. A teraz proszę! Częściej wychodził ubrany jak każdy inny Fortheimczyk. Niezłomny także jakby częściej zostawał w domu oparty o ścianę w kącie, patrząc z wyrzutem na swojego właściciela. Pod wpływem Fortheimu Ios zdawał się jakby... normalnieć? Nie byłoby w tym nic dziwnego, oczywiście. Z pewnością ułatwiłoby mu to życie i nieco poprawiło zdanie sąsiadów na jego temat.
Ale czy sam Iosfáhar tego chciał? Czy chciał czuć się nikomu niepotrzebny, chociaż całe dzieciństwo wmawiano mu, że jego obowiązkiem służyć ludziom za ochronę? Czy chciał rozleniwiać się absolutnym brakiem zajęcia? Czy chciał marnować dnie na bezużyteczny trening dla zachowania sprawności? Czy…
Oczywiście, że nie chciał. Był przede wszystkim sanctekrytą. Nie mógł nawet znieść myśli o tym, że miałby tak po prostu odwiesić zbroję na stojak, schować Niezłomnego do szafy i zająć się tym, czym każdy w tym piekielnym mieście. Ale postęp nie potrzebował bohaterów. Ani tych najmniejszych, codziennych, własnych ani tym bardziej tych wielkich, obcych. Nie potrzebował Iosfáhara. A Iosfáhar nie potrzebował Fortheimu.
Znowu wgryzł się w bułkę, jakby nieco agresywnej niż do tej pory. Przeżuł razem z nią swoje wątpliwości, przegryzł się przez niemoc i bezsilność. Właśnie przez takich jak on Sanctecra była coraz bliższa krańcowi swojej wielkiej historii. Poczuł wstyd. Był Niezłomnym i wątpił. Co powiedziałby Wielki Mistrz Arucarn? Czy Nieulękły pochwaliłby go za to?
Powiedziałby: Nie szkodzi, Iosfáharze, nie szkodzi. Jesteś jeszcze młody, możesz popełniać błędy. Wątp w nas, jeśli to przyniesie ci ulgę. Zadawaj pytania, szukaj sensu, to rzecz młodych. Kiedyś zrozumiesz...
Z trudem przełknął nagle zbyt wielki kęs – bułka smakowała teraz poczuciem winy. Mistrz Arucarn nie okazałby wprost zawodu. Był wielkim mędrcem i wspaniałym wojownikiem. Ale byłby zawiedziony, może nawet rozczarowany postawą swojego ucznia. A Iosfáhar musiałby żyć ze świadomością, że niewypowiedzialnie zawiódł Wielkiego Mistrza, który ocalił go od – w najlepszym przypadku – życia ulicznika.
W dodatku Nieulękły zaufał mu i pozwolił zupełnie samemu wyprawić się aż za ocean. Musiał mieć w tym cel… Musiał, inaczej Iosfáhar nadal stacjonowałby w pustoszejącej twierdzy, czekając na cud i wielkie odrodzenie zakonu. Ale Sanctecra nie była feniksem i nie zamierzała odradzać się sama z siebie. W okolicy także nie było nikogo, kto miałby ochotę wyciągnąć do wymierających świętych rycerzy pomocną dłoń. A skoro tak, pomocy należało poszukać gdzieś indziej. Gdzieś, gdzie o Sanctecrze jeszcze nie słyszano. Gdzieś, gdzie można było osiedlić się, dostosować do nowego oblicza świata, ponownie zrównać się z najświetniejszymi… W stolicy postępu – Fortheimie.
Iosfáhar wyprostował się jak struna, płosząc przysiadłe obok mewy. Zaraz potem, nie zwracając uwagi na ich oburzony jazgot, zmrużył podejrzliwie oczy. Czyżby…? Czy to mogło być jego zadanie? Czy Wielki Mistrz odważyłby się, by wysłać go tak daleko i mieć nadzieję, że Ios sam się domyśli? Mógłby – był najodważniejszym z odważnych. I często zdarzał się wierzyć w swoich podopiecznych bardziej niż oni sami w siebie kiedykolwiek. A skoro tak, nie było czasu na zwłokę. Ważne zadanie czekało. Tylko od czego zacząć? Nie potrafił zakładać nowych zakonów. Ani tym bardziej siedzib dla już istniejących. W ogóle młody był jeszcze i niedoświadczony. Było tak wielu sanctekryckich Mistrzów, którzy nadawali się do tego lepiej. Którzy już czegoś dokonali.
Zwiesił ramiona, czując z powrotem jak przygniata go bezsilność. Znalazł cel, już prawie-prawie uczynił go swoim, a ten jak na złość mu się wymknął. Ios został z pustką w duszy. Tym gorszą i straszniejszą, iż już prawie znalazł na nią sposób i przez chwilę poczuł się znów dobrze. Ale i to zostało mu odebrane.
Niechętnie skończył jeść i otrzepał palce z okruszków. Wstał ze zdumiewającym wysiłkiem. Czuł się staro, jakby w przeciągu zaledwie paru minut przybyło mu nagle kilkadziesiąt lat. Nic to, trzeba było żyć dalej. Gdyby tylko nie ta okropna świadomość, że zostało się wyznaczonym do czegoś wielkiego… I nie było się w stanie temu podołać. Czemu? Czemu Mistrz Arucarn wybrał akurat jego? Niezłomnego, z psiej łaski. Jaki on tam Niezłomny? Nie dość, że jak najbardziej złomny, to jeszcze do tego zagubiony i kompletnie sobą rozczarowany. I pomyśleć, że kiedyś uważany był za wzór w kwestii wiary w zakon. Dawno temu, gdy jeszcze wszystko było z nim w porządku. Upadł. Czy tego chciał, czy nie, upadł i nie było komu pomóc mu się podnieść.
Poprawił przytroczonego do pleców Niezłomnego. Miecz ciążył bardziej niż powinien. Ios pogładził głowicę niemalże z czułością. Łudził się, że w taki sposób udobrucha oręż, ale ten również zawiódł się na nim przeokrutnie. Nawet miecz był silniejszy od Iosfáhara i nie omieszkał mu tego boleśnie uświadomić.
Nie pozostało mu nic innego jak odejść. Wrócić do domu, spakować się i wyjechać byle dalej od Fortheimu i plamy na honorze. Zachowanie tchórzliwe i przeciwne jego wychowaniu, ale czy mógł zawieść jeszcze bardziej? Gorzej byłoby chyba tylko wtedy, gdyby znalazł sobie kobietę, a potem sam siebie uśmiercił. Nic innego nie mogło mu już bardziej zaszkodzić. Tylko niestety Iosfáharowi nie spieszyło się do opuszczania miasta. Powód był prosty: chłopak (bo na bycie mężczyzną jeszcze nie zasłużył) nie miał się gdzie podziać. Ani myślał podkulić ogona i wrócić do domu. Nie zniósłby spojrzenia Mistrza Arucarna. Nie wytrzymałby pytań innych rycerzy. A dalej w świat? Kto wie, co czekało na niego dalej. Może świat kończył się na Sanrewii i nie było gdzie dalej iść?
Ios nie wiedział. A im bardziej się zastanawiał, tym bardziej docierało do niego jak paskudnie był nieprzygotowany.
Nie doszedł jeszcze nawet do końca ulicy, gdy wpadło na niego jakieś umorusane dziecko. Iosfáhar zamrugał w konsternacji, nagle wyrwany z głębokich i ciemnych odmętów swoich myśli i spojrzał na dziecko. Wychudzony chłopczyk w potarganych, brudnych spodenkach i za dużej kamizelce mocno się przeliczył, podejmując się szarży na rycerza i sam jeszcze do końca nie doszedł do siebie. Ale w ręce trzymał sakiewkę Iosa.
– Hej!
Iosfáhar sięgnął po swoją własność. Dzieciak zdążył się zorientować w czym rzecz i rozpaczliwie rzucił się do tyłu poza zasięg rąk Iosa. A potem zebrał się w sobie i odbiegł w popłochu, nawet nie oglądając się za siebie. Każdy normalny człowiek na miejscu Iosfáhara wyrzuciłby z siebie serię niewybrednych przekleństw. Iosfáhar jedynie westchnął, wznosząc oczy ku niebu i również zaczął biec. Przecież nie mógł być wolniejszy od jakiegoś tam dzieciaka, czyż nie?
Otóż mógł być. I niemalże był. Złapał dziecko dużo później niż zamierzał i tylko dlatego, że chłopczyk popełnił błąd, skręcając w ślepy zaułek. Potem nie zdążył się wspiąć na murek i zniknąć w uchylonym oknie, bo Ios złapał go i siłą postawił przed sobą, trzymając właśnie za podarte spodenki.
– Chyba coś mi zabrałeś, chłopczyku – zaczął surowo.
Mimo wszystko nie wściekał się. Nie był nawet zły. Sieroty kradnące na ulicach nie były dla niego żadną nowością. Prawdopodobnie on sam by to robił, gdyby nie przygarnęli go sanctekryci.
Chłopczyk odwrócił głowę, nie chcąc z nim rozmawiać.
– Oddaj sakiewkę – zażądał Iosfáhar. W jego głosie pobrzmiała stanowczość. – Jeśli zrobisz to teraz, przysięgam, że nic ci się nie stanie.
– Jasne! A Avril dogada się ze Sandengardem – prychnął chłopiec, krzyżując wątłe ramionka na piersi.
W lewej dłoni kurczowo ściskał własność Iosa i ani myślał jej zwracać. Iosfáhar wyciągnął do niego wolną rękę, zachęcająco poruszając palcami. Mimo to dziecko nadal uparcie trzymało się sakiewki.
– Proszę, zwróć ją.
Chłopczyk roześmiał się w głos i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Nowy w mieście, co? Na pewno nowy! My to tutaj inaczej załatwiamy…
– Czyli? – spytał Iosfáhar, przyswajając niechętnie fakt, że poucza go małe dziecko z ulicy.
– Noooo… W najgorszym obrocie spraw wleczesz mnie do najbliższego patrolu straży i oni oddają ci sakiewkę, a mi spuszczają lanie. W nieco lepszej wersji wyrywam ci się i uciekam, a potem już nigdy się nie spotykamy – Chłopczyk wyliczał na palcach kolejne możliwości, uśmiechając się przy tym szelmowsko. – I ta wersja podoba mi się dużo bardziej. A w ogóle w najlepszej z możliwych opcji naciągam cię na jeszcze więcej kasy i potem uciekam. Ale na to chyba za późno…
Iosfáhar zamrugał skonsternowany. Chłopiec, zauważając jego dezorientację, szarpnął się w nadziei, że faktycznie ucieknie. Iosfáhar jednak trzymał go w stalowym uścisku i z łatwością usadził z powrotem przed sobą. Może i nie był tak zwinny jak mały ulicznik, ale z pewnością o wiele silniejszy.
– Wobec tego – ciągnął chłopczyk niezrażony nieudaną ucieczką – jako, że jestem człowiekiem biznesu, a ty chyba nierozgarnięty, zaproponuję ci układ. Moja wolność za dowolne informacje, co? Stoi?
– Nie ma mowy, chłopczyku. – Iosfáhar pokręcił głową. – Raz jeszcze proszę, zwróć sakiewkę.
Chłopiec wyrzucił w górę ręce w geście irytacji.
– Ja nie mogę! Jak grochem o ścianę! Robisz dla przygłupa wyjątek, proponujesz uczciwą ofertę to nie! Sakiewki mu się zachciało i na tym został! Człowieku, a co ja z tego będę miał? Co?
– Dobry uczynek i czyste sumienie? – spróbował Ios.
Chłopiec tylko zaśmiał się szyderczo.
– Czystym sumieniem to ja się nie najem, dziękuję bardzo – fuknął.
Iosfáhar zniósł to wszystko z niesamowitym spokojem. Nadal nie był bliski tego, by stracić cierpliwość. Mało tego, słowa chłopczyka nie tylko nie robiły na nim najmniejszego wrażenia, ale także sprawiły, że zaczął mu współczuć.
– Masz jakąś rodzinę? – spytał łagodnie.
– Oczywiście, że mam! Pół ulicy do wykarmienia jest! Jak ty sobie to wyobrażasz bez tych twoich pieniędzy? Silny z ciebie przygłup, zarobisz se. A z nami co? Z głodu mamy w rynsztoku pozdychać?
– Nie. To niedopuszczalne. Ale nie mogę cię wypuścić…
– Jak to nie? Po prostu puść spodenki i już. Na pewno sobie dasz z tym radę!
– Zrobiłeś coś bardzo złego, chłopczyku…
– A więc do straży – skwitował chłopiec ponuro. – I tak nawiasem mówiąc, to nazywam się Morven, a nie żaden „chłopczyk”. Dla nieznajomych Żuraw.
Iosfáhar zmrużył oczy, szukając w pamięci symboliki tego ptaka.
– To od wierności, piękna czy mądrości? – zmarszczył brwi, usiłując się doszukać którejś cechy u chłopczyka.
Morven tylko przewrócił oczami, najwyraźniej spisując nierozgarniętego przygłupa na straty.
– Od nieszczęścia…
– Och… To bardzo zły przydomek.
– Ale za to trafiony! Puścisz mnie w końcu czy mam potargać swoje spodenki? Albo weź mnie już do tych strażników, a nie… Co cię tak na dyskusje wzięło. Nieuczciwym ulicznikom w pracy przeszkadzasz…
– Mam lepszy pomysł – odparł, starannie ignorując drugą część – Oddasz sakiewkę, a ja kupię ci jedzenie, w porządku?
– Nie kręcisz? – Chłopiec zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem.
– Nie śmiem. Słowo rycerza.
– Tak? To puść! – Morven wyszczerzył zęby w cwaniackim uśmiechu.
Iosfáhar pobłażliwie pokręcił głową, raz jeszcze wyciągając rękę do dziecka.
– Najpierw pieniądze, cwaniaczku.
Morven westchnął ciężko, godząc się ze swoim losem. Z drobnym ociąganiem wcisnął rycerzowi w rękę jego własność i skrzyżował ręce na drobnej piersi.
– Za szybko się uczysz jak na przygłupa… – mruknął.
Iosfáhar zaśmiał się krótkim, szczerym śmiechem, ale rozluźnił uchwyt i uwolnił dziecko. Morven odsunął się od niego na bezpieczną odległość. Poprawił swoje spodenki.
– Hej! – drgnął nagle, przypominając sobie o czymś. – A byłeś już na jarmarku?
– Na czym? – spytał Ios.
Morven prychnął.
– A ten znowu nietutejszy… Chodź, pokażę ci! Tam mi kupisz to jedzenie, które obiecałeś!
Morven zgrabnie wyminął Iosa i ruszył przed siebie szybkim, zwartym krokiem ulicznika. Poruszał się jak polujący kot. Trzymał się ścian, z rzadka wychodząc na bardziej otwarty teren środka ulicy. Dzieciak musiał spędzać większość dni na byciu niewidzialnym. Iosfáhar podobnego zmysłu i wyczucia nie miał, więc parł przed siebie jak lodołamacz, tupiąc ciężko. Robił co mógł, by nadążyć za przemykającym jak cień dzieckiem, bo Morven nie przepuścił żadnej okazji na to, by mu dogryźć. Im bardziej się jednak spieszył, tym częściej potrącał przypadkiem innych przechodniów, rzucając pełne skruchy: „Przepraszam!”. Ios miał się do tej pory za całkiem sprawnego mimo swojej słusznej postury… A Fortheim znowu znalazł sposób, by dać mu prztyczka w nos.
W tenże sposób z wątpliwą gracją przecięli całą dzielnicę portową i zagłębili się w zgoła bardziej handlową część miasta. Budynki tutaj nie pokrywały się solą. Ogólnie wyglądały ładniej i przytulniej, chociaż ściśnięte były do granic możliwości. Pomalowano je na przyjemne dla oka kolory i chociaż trudno było znaleźć obok siebie dwa w podobnych odcieniach, nie wydawały się krzykliwe. Nad ciasną ulicą rozpięto sznurki, na których ponad głowami przechodniów suszyło się cudze pranie. Domy musiały należeć do kupców, bo tak nakazywała Iosowi jego logika. Z drugiej jednak strony za drzwiami mógł mieszkać ktokolwiek – Iosfáhara niewiele mogło już zdziwić.
– Co to za jarmark? – spytał w końcu. – I daleko jeszcze?
– Nieee… No może z cztery ulice zostały – Morven odwrócił się w jego stronę, ale nawet idąc tyłem nie stracił nic z kociej sprężystości – Naprawdę nigdy nie słyszałeś o jarmarku? Wiesz, o jarmarku na cześć handlowej solidarności połowy kontynentu? Nic, a nic?
Iosfáhar pokręcił głową. Uciekł wzrokiem w górę, ku rozwieszonemu ponad nim praniu. Na widok bezwstydnie rozwieszonej damskiej bielizny jeszcze szybciej spuścił wzrok, wbił go w bruk pod nogami i spłonął rumieńcem wstydu.
– Aleś ty święty – skomentował Morven ze śmiechem, podążając wzrokiem za spojrzeniem rycerza. – Kim ty właściwie jesteś? I skąd tyś się wziął w Fortheimie? Ewidentnie to nie twoja bajka…
– Nazywam się Iosfáhar. Iosfáhar Niezłomny. Z Sanctecry – odparł Ios.
– Z Sanc-czego?
Iosfáhar podniósł wzrok z powrotem na chłopca, starannie nie spoglądając wyżej niż było trzeba. Nie mógł ponownie ryzykować zobaczenia czegoś, czego nie powinien. Mimo to uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Nie mogę uwierzyć, że słynny Żuraw Morven czegoś nie wie.
Morven obruszył się i nastroszył.
– Oczywiście, że wiem – oświadczył, nim na jego twarzy wykwitł przebiegły uśmieszek – tylko zapomniałem sobie. Może mi, świętoszku, odświeżysz pamięć?
Chłopiec zniknął nagle w bocznej uliczce, czym zmusił Iosa do równie gwałtownej zmiany kierunku i wejścia w jeszcze ciaśniejsze, ciaśniejsze zakamarki miasta.
– Otóż Sanctecra, mój drogi Morvenie, to najwspanialsze na świecie miejsce – zaczął Ios, z niekłamaną czułością w głosie. – Mój dom.
– To jakiś kraj?
– Przeciwnie. To twierdza zakonna.
– Czyli nie jesteś wyznania Świetlistej?
– W żadnym wypadku.
– To się lepiej nie przyznawaj, dobrze ci radę. Świetliści nie lubią innowierców.
– Ja też nie przepadam… – przyznał niechętnie Iosfáhar. – Ale obawiam się, że jestem w tak przerażającej mniejszości, że i tak nie mam niczego do powiedzenia.
– Dobra, a czym wy się tak właściwie zajmujecie?
Na twarz rycerza wypłynął uśmiech, który mógłby z powodzeniem konkurować z przebiegłym uśmieszkiem kombinatora Morvena.
– Znasz bajki o wielkich rycerzach? Tych od smoków i ratowania wiosek?
Morven zatrzymał się w pół kroku, mierząc Iosa uważnym spojrzeniem. W oczach chłopca podziw mieszał się z niedowierzaniem i nieufnością. Iosfáhar, widząc to, uniósł podbródek w niemym wyzwaniu.
– Teraz to na pewno mnie kłamiesz – zarzucił mu chłopiec.
– Nie mógłbym. Ślubowałem zawsze mówić prawdę i tylko prawdę. A święty rycerz zawsze dotrzymuje danego słowa…
– Załóżmy, że ci wierzę… I tak hipotetycznie byłbym zainteresowany poznaniem cię bliżej. Masz zamiar uratować w najbliższej przyszłości jakąś wioskę? Albo uwolnić księżniczkę z wieży?
– Och, ależ skądże… – Ios machnął niedbale ręką, siląc się na pewność siebie – Mam zamiar zrobić coś znacznie lepszego. Ale cicho sza! To tajna misja.
Morven zatrzymał w miejscu. Oczy błyszczały mu zainteresowaniem.
– Obawiam się, świętoszku, że zaskarbiłeś sobie moją uwagę. Powinieneś zacząć się bać, ale jeszcze nie teraz. Jarmark jest tuż za rogiem!
Jak na zawołanie do uszu rycerza i ulicznika dotarły pierwsze dźwięki skocznej melodii. Przed sobą Ios widział już wyjście z ciemnej, ciasnej uliczki wprost na szeroką arterię. Zatem dziwaczny skrót, którym przeprowadził go Morven, musiał prowadzić w pobliże któregoś z licznych miejskich placów. Iosfáhar przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej znów znaleźć się na nagrzanej słońcem, a przez to o wiele przyjemniejszej ulicy.
– Patrzcie państwo jak wyrwał do przodu! – zaśmiał się Morven, ale nie pozwolił zostawić się w tyle. – Kto by pomyślał, że jarmark aż tak go zaciekawi!
Iosfáhar zbył jego słowa nieokreślonym pomrukiem.
Ledwie wypadł z uliczki wprost pod nogi idącej w stronę jarmarku grupki mężczyzn, a jego oczom ukazały się cuda, o których nie śmiał nawet marzyć. Obiecany mu jarmark przerósł najśmielsze oczekiwania Iosa. Był ogromny – zajmował nie tylko całą powierzchnię placu, ale rozlewał się również w każdą z odchodzących od niego ulic. Oszołomił go gwar wielu głosów i unosząca się dookoła egzotyczna muzyka. Widział tłum ludzi, przeciskający się od straganu do straganu w poszukiwaniu osobliwości, których nikt po tej stronie morza nie miałby prawa zobaczyć. Iosfáhar powiódł wzrokiem po najbliższych mu straganach, szybko orientując się, że oto nadarzyła się okazja, by zobaczyć kawał świata, właściwie nie ruszając się z miasta. Dlatego rycerz ruszył przed siebie, starając się zamaskować zaciekawieniem niepokój, który go ogarnął. Morven jak cień podążał tuż za nim.
Noveirski handlarz rozłożył swój dobytek na barwnym, wzorzystym dywanie. Handlował jakimiś błyskotkami, których Ios nigdy przedtem nie widział. Złote i srebrne przedmioty były finezyjnie powykręcane i przyozdobione kolorowymi kamieniami. Nie sposób było zgadnąć do czego służą. Jednakże z twarzy wiekowego handlarza biła mądrość i spokój. Więc Ios założył, że dziwne przedmioty mają związek z wiedzą. I być może – ale tylko może – mogły służyć za zbytecznie luksusowe zakładki czy przyciski do papieru. W każdym razie on sam by ich do tego użył.
– Podobają ci się moje drzewka? – zaczepił go handlarz. Miał wyraźnie wyczuwalny akcent. Siedział na swoim dywanie, oparty o ścianę za plecami i ze skrzyżowanymi nogami. Sprawiał wrażenie jakby odpoczywał. Ale oczy pozostały czujne. I wpatrywały się natarczywie w Iosa z taką mocą, że ten poczuł się niezręcznie.
– Drzewka? – podłapał Niezłomny.
– Drzewka pomyślności. Musisz kupić jedno, zasadzić w ziemi i czekać na dar od duchów przodków, które obdarują cię niewyobrażalnymi łaskami!
Iosfáhar zmrużył podejrzliwie oczy. Czy handlarz usiłował właśnie przekonać go do uwierzenia w gusła? Niedoczekanie.
– Są metalowe – oświadczył z całkowitą pewnością i powagą. – Nie ma sensu ich sadzić w ziemi. Nie mogą urosnąć bardziej.
Morven szarpnął go za koszulę. Ios zerknął w jego stronę tylko po to, by odkryć, iż na twarzy chłopczyka maluje się pobłażający wyraz. Oraz lekkie, zupełnie niezrozumiałe dlań zażenowanie. Handlarz tymczasem podniósł się na kolana, ujął w dłoń jedno z mniejszych drzewek i gotów był już wcisnąć je w dłoń Iosa.
– Tanio sprzedam… Taniutko. Tak tanio jak u mnie to nigdzie nie ma – przekonywał gorliwie.
– Nie chcemy pana drzewek – uciął Morven, ciągnąc Iosa w stronę reszty jarmarku.
– Nie odzywaj się, dziecko, kiedy rozmawiam z ojcem – skarcił go handlarz. – To bardzo nieuprzejme przeszkadzać starszym.
– To nie jest mój ojciec! – zaprzeczył stanowczo Morven. – Jest pod MOJĄ opieką! I musimy już iść!
Szarpnął Iosfáhara mocniej i bardziej nagląco. A Ios zgłupiał kompletnie, więc stał tylko ze zdumioną miną i wysoko uniesionymi brwiami. Dał się jednak odciągnąć chłopczykowi na bezpieczną – zdaniem Morvena – odległość, czyli wprost pod straganik młodej kobiety handlującej tkaninami.
– Nigdy, ale to nigdy więcej, nie wdawaj się w rozmowę z noveirskimi kupcami, łapiesz, świętoszku? – zaczął pouczać go chłopczyk.
Musiało wyglądać to wprost komicznie.
– Jasne… – mruknął Ios, wciąż niepewny tego, co stało się chwilę wcześniej.
– A w ogóle najlepiej będzie jak nie będziesz się odzywał wcale. Zostaw mówienie mi, stoi?
– Nie. Nie ma szansy – zaprotestował. – Po prostu poszukajmy jedzenia i wynośmy się stąd.
– Nie chcesz sobie pozwiedzać?
Niczego już nie rozumiał i nie był pewien. Jarmark przytłoczył go już na wejściu, czego nawet nie starał się ukryć. Poza tym Ios nigdy nie widział aż tylu ludzi pochodzących z tak wielu miejsc w tym samym czasie. I wszyscy byli inni. Tak wiele odmienności na raz. A Iosfáhar nie przepadał za nowościami, nad którymi nie miał żadnej kontroli. Co innego testować technologię przyszłości w zaciszu własnego mieszkania, a co innego ścierać się z obcą kulturą na ulicy, gdzie wszyscy dookoła byli mimowolnymi świadkami. Ale nawet pomimo swojego zagubienia, pomimo dezorientacji i niezrozumienia, jednej rzeczy był absolutnie i niezachwianie pewien. Przyjście na jarmark było jednocześnie najlepszą i najgorszą rzeczą, która go do tej pory spotkała.
– Tylko troszkę. Nie mam zamiaru przejść tutaj każdej alejki…
– Ale tak trochę zerknąć to już tak? – dokończył za niego Morven.
– Tak.
– Przepraszam – wtrąciła dziewczyna zza szerokiej ławy, na której rozwiesiła swoje materiały. – Skoro już wszystko ustaliliście, może skusicie się na któreś z tych cudowności?
Ios rzucił okiem na wytworne, kolorowe tkaniny i ręcznie haftowane wzory. Potem spojrzał kobiecie w oczy. Ujrzał w nich cień zainteresowania i ten charakterystyczny błysk natarczywości, który zobaczył u tamtego handlarza drzewkami. Spłoszył się więc i czym prędzej oddalił, nie przejmując się zbytnio śmiechem, którym Morven skwitował jego zachowanie.
– Wygląda na to, że mnie potrzebujesz, świętoszku – oznajmił mu wesoło chłopczyk. – Beze mnie z g i n i e s z śmiercią tragiczną!
– Jakimś cudem jednak dotrwałem do momentu naszego spotkania… – mruknął Iosfáhar w odpowiedzi.
– Dokładnie tak. Dotrwałeś czystym cudem. Ale nic się nie bój, Żuraw nie da ci zginąć.
– A ile mnie to będzie kosztować?
Morven przystanął na krótką chwilę, unosząc brwi w geście zdziwienia. Szybko doszedł do siebie i na jego twarzy na powrót zagościł pewny siebie, zbójecki uśmieszek. Mimo wszystko chłopczyk sprawiał wrażenie o wiele starszego niż był w rzeczywistości.
– No proszę, proszę… Stanowczo za szybko się uczysz…
– Ile?
– Tyle co nic! Ledwo dach nad głową i pełny brzuch, co to dla ciebie?
Iosfáhar zastanowił się nad złożoną mu propozycją, krytycznie przyglądając się Morvenowi. Czy chłopczyk mógł zmieścić się w jego niewielkim mieszkanku? Zapewne mógł – przecież nie zajmował wiele miejsca. I ewidentnie miał coś, czego brakowało rycerzowi. Morven miał konieczne dla przeżycia w Fortheimie obycie. Ios go potrzebował. Czy tego chciał, czy nie.
– Dla mnie? Nic, a nic – uśmiechnął się lekko. – Pytanie tylko czy ty jesteś na to gotowy.
– Hę?
– Mój dom, moje zasady, chłopczyku. Przygarnę cię, oczywiście, bo dlaczegóżby nie? Ale obawiam się, że nie podołasz.
Morven napuszył się pomimo tłumu, który szczelnie ich otaczał.
– Dam radę wszystkiemu!
– Tak?
– Tak! Tak, tak! Co mam zrobić?
– Nic prostszego… Tylko przyuczę cię na rycerza.
Chłopczyk posłał mu ostrożne spojrzenie i założył wątłe ramionka na piersi.
– Takiego jak ty? – upewnił się.
Iosfáhar pokiwał głową.
– I o mnie też będą opowiadać historie?
– Jeśli będziesz dobry i dokonasz czegoś godnego… To tak. Raczej tak.
Chłopczyk posłał mu szeroki, szczerbaty uśmiech.
– Idę na to! – zadeklarował ze śmiechem. – Zostanę rycerzem jak z bajki!
– Zostaniesz, zostaniesz…
– A inni? – spytał Morven. – Mam wielu kolegów. Oni też mogą być chcieć być rycerzami, wiesz?
Iosfáhar uśmiechnął się. Jednak potrafił otwierać nowe siedziby zakonów. Przecież Sanctecra także zrzeszała młodych chłopców z ulicy, by dać im cel i godną przyszłość. Czyli wystarczył jeden rycerz po ślubach i grupka sierot. Sierot, do których Ios właśnie otwierał sobie drzwi. To bez wątpienia był dobry początek. Dokładnie tak, jak chciał i zapewne przewidział Mistrz Arucarn.
– Możesz przyprowadzić każdego, kto będzie chciał mnie słuchać. W porządku?
– Aha! – zgodził się chłopczyk, szybko przytakując – Powiem wszystkim, których spotkam!
– Ale koniec z kradzieżą, tak? Od dzisiaj tylko uczciwa praca – Iosfáhar żartobliwie pogroził mu palcem.
– A jaką to pracę może dostać dzieciak? – zdziwił się Morven.
– Pokażę ci w swoim czasie, Morvenie.
– Dobrze, dobrze… Koniec ze złodziejstwem. Szkoda, dobry w tym byłem…
– Rycerzem będziesz jeszcze lepszym – obiecał mu Ios. – A teraz proszę cię, poszukaj nam czegoś jadalnego.
– I zabierzesz mnie do swojego domu? – upewnił się Morven.
– Teraz to już raczej do naszego domu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)