W porcie wrzało już od rana. Ludzie przepływali z miejsca na miejsce w tylko sobie znanym kierunku i do tylko sobie znanego celu. Czasem zatrzymywali się, tworząc nieruchome wyspy, by po chwili znów podjąć swoją drogę. Po całym nabrzeżu kręcili się marynarze. Starzy, zniszczeni wieloletnią żeglugą, zaprawieni w bojach, świadomi niebezpieczeństwa, które niesie ze sobą otwarty ocean i mądrzy. Prawdziwe wilki morskie. Byli też i młodzi, świeży, biegający po trapach z ciężkimi skrzynkami niewiadomej zawartości. Kolejni krzątali się na bujających się, przycumowanych solidnie statkach, przygotowując je do kolejnego rejsu. Każdy zajęty i każdy ze swoim zadaniem. Niektórzy przechodnie kupowali ryby, muszle czy cokolwiek innego, co można było dostać bezpośrednio od ludzi, którzy właśnie przybili do brzegu. Nie brakowało tu również turystów, zachłannie rozglądających się na boki, którzy chcieli zobaczyć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Z którejś z tawern dobiegała skoczna, wesoła muzyka.
Iosfáhar nie czuł się częścią tego zgiełku. Siedział na murku oddzielającym miasto od położonego dużo niżej nabrzeża ciągnącego się nad samym morzem. Idealnie na granicy dwóch różnych zamętów, sam nie będąc częścią żadnego z nich. Siedział, zwieszając nogi ponad przechadzającymi się ludźmi, z łokciami wpartymi na udach i mrużył oczy w ostrym słońcu, odbijającym się od bezkresnego morza. Słony wiatr, pachnący jodem, wodą morską i przyprawami z okolicznego straganiku rozwiewał mu rozpuszczone w nieładzie włosy; oblepiał twarz i szyję lepką, solną mgiełką. Rycerz nie miał na sobie zbroi. Bryza poruszała sznurkami skromnie zawiązanej z przodu roboczej koszuli przypominającej w dotyku bardzo dobrej jakości jasny worek. Mało tego, uparty wiatr wdzierał mu się pod koszulę i drażnił nieprzywykły tors.
Ios podniósł ręce do ust i zatopił zęby w miękkim drożdżowym cieście. Nie tak dawno kupił u niskiego człowieczka coś, czego nazwy nawet nie znał. Wyglądało to jak wyjątkowo puszysta bułka z ledwością mieszcząca mu się na dłoni, podobna do tej, które jadł jeszcze w twierdzy Sanctecry. W dodatku nafaszerowana była podsmażanymi, dobrze przyprawionymi warzywami. W skupieniu przeżuł odgryziony kęs, delektując się każdą sekundą i przełknął z zadowoleniem. Dziwna bułka była smaczna. Oblizał wargi, pozbywając się resztek przypraw i słonej mgiełki, a potem znowu ugryzł.
Nigdzie mu się nie spieszyło. Gdyby przyszło o ścisłość Fortheim go nie potrzebował. Większość tutejszych – gdyby w ogóle zdawała sobie sprawę z tego kim jest i skąd przybył – już od pierwszych jego słów widziała w nim raczej nieszkodliwego wariata, który ubzdurał sobie, że ma jakąś misję. Nikt nie usiłował potraktować go poważnie, więc Iosfáhar także zaczął patrzeć na siebie z dystansem. Z początku nie wychodził z mieszkania inaczej niż w pełnej zbroi, a ubranie jej w pojedynkę proste wcale nie było. A teraz proszę! Częściej wychodził ubrany jak każdy inny Fortheimczyk. Niezłomny także jakby częściej zostawał w domu oparty o ścianę w kącie, patrząc z wyrzutem na swojego właściciela. Pod wpływem Fortheimu Ios zdawał się jakby... normalnieć? Nie byłoby w tym nic dziwnego, oczywiście. Z pewnością ułatwiłoby mu to życie i nieco poprawiło zdanie sąsiadów na jego temat.
Ale czy sam Iosfáhar tego chciał? Czy chciał czuć się nikomu niepotrzebny, chociaż całe dzieciństwo wmawiano mu, że jego obowiązkiem służyć ludziom za ochronę? Czy chciał rozleniwiać się absolutnym brakiem zajęcia? Czy chciał marnować dnie na bezużyteczny trening dla zachowania sprawności? Czy…
Oczywiście, że nie chciał. Był przede wszystkim sanctekrytą. Nie mógł nawet znieść myśli o tym, że miałby tak po prostu odwiesić zbroję na stojak, schować Niezłomnego do szafy i zająć się tym, czym każdy w tym piekielnym mieście. Ale postęp nie potrzebował bohaterów. Ani tych najmniejszych, codziennych, własnych ani tym bardziej tych wielkich, obcych. Nie potrzebował Iosfáhara. A Iosfáhar nie potrzebował Fortheimu.
Znowu wgryzł się w bułkę, jakby nieco agresywnej niż do tej pory. Przeżuł razem z nią swoje wątpliwości, przegryzł się przez niemoc i bezsilność. Właśnie przez takich jak on Sanctecra była coraz bliższa krańcowi swojej wielkiej historii. Poczuł wstyd. Był Niezłomnym i wątpił. Co powiedziałby Wielki Mistrz Arucarn? Czy Nieulękły pochwaliłby go za to?
Powiedziałby: Nie szkodzi, Iosfáharze, nie szkodzi. Jesteś jeszcze młody, możesz popełniać błędy. Wątp w nas, jeśli to przyniesie ci ulgę. Zadawaj pytania, szukaj sensu, to rzecz młodych. Kiedyś zrozumiesz...
Z trudem przełknął nagle zbyt wielki kęs – bułka smakowała teraz poczuciem winy. Mistrz Arucarn nie okazałby wprost zawodu. Był wielkim mędrcem i wspaniałym wojownikiem. Ale byłby zawiedziony, może nawet rozczarowany postawą swojego ucznia. A Iosfáhar musiałby żyć ze świadomością, że niewypowiedzialnie zawiódł Wielkiego Mistrza, który ocalił go od – w najlepszym przypadku – życia ulicznika.
W dodatku Nieulękły zaufał mu i pozwolił zupełnie samemu wyprawić się aż za ocean. Musiał mieć w tym cel… Musiał, inaczej Iosfáhar nadal stacjonowałby w pustoszejącej twierdzy, czekając na cud i wielkie odrodzenie zakonu. Ale Sanctecra nie była feniksem i nie zamierzała odradzać się sama z siebie. W okolicy także nie było nikogo, kto miałby ochotę wyciągnąć do wymierających świętych rycerzy pomocną dłoń. A skoro tak, pomocy należało poszukać gdzieś indziej. Gdzieś, gdzie o Sanctecrze jeszcze nie słyszano. Gdzieś, gdzie można było osiedlić się, dostosować do nowego oblicza świata, ponownie zrównać się z najświetniejszymi… W stolicy postępu – Fortheimie.
Iosfáhar wyprostował się jak struna, płosząc przysiadłe obok mewy. Zaraz potem, nie zwracając uwagi na ich oburzony jazgot, zmrużył podejrzliwie oczy. Czyżby…? Czy to mogło być jego zadanie? Czy Wielki Mistrz odważyłby się, by wysłać go tak daleko i mieć nadzieję, że Ios sam się domyśli? Mógłby – był najodważniejszym z odważnych. I często zdarzał się wierzyć w swoich podopiecznych bardziej niż oni sami w siebie kiedykolwiek. A skoro tak, nie było czasu na zwłokę. Ważne zadanie czekało. Tylko od czego zacząć? Nie potrafił zakładać nowych zakonów. Ani tym bardziej siedzib dla już istniejących. W ogóle młody był jeszcze i niedoświadczony. Było tak wielu sanctekryckich Mistrzów, którzy nadawali się do tego lepiej. Którzy już czegoś dokonali.
Zwiesił ramiona, czując z powrotem jak przygniata go bezsilność. Znalazł cel, już prawie-prawie uczynił go swoim, a ten jak na złość mu się wymknął. Ios został z pustką w duszy. Tym gorszą i straszniejszą, iż już prawie znalazł na nią sposób i przez chwilę poczuł się znów dobrze. Ale i to zostało mu odebrane.
Niechętnie skończył jeść i otrzepał palce z okruszków. Wstał ze zdumiewającym wysiłkiem. Czuł się staro, jakby w przeciągu zaledwie paru minut przybyło mu nagle kilkadziesiąt lat. Nic to, trzeba było żyć dalej. Gdyby tylko nie ta okropna świadomość, że zostało się wyznaczonym do czegoś wielkiego… I nie było się w stanie temu podołać. Czemu? Czemu Mistrz Arucarn wybrał akurat jego? Niezłomnego, z psiej łaski. Jaki on tam Niezłomny? Nie dość, że jak najbardziej złomny, to jeszcze do tego zagubiony i kompletnie sobą rozczarowany. I pomyśleć, że kiedyś uważany był za wzór w kwestii wiary w zakon. Dawno temu, gdy jeszcze wszystko było z nim w porządku. Upadł. Czy tego chciał, czy nie, upadł i nie było komu pomóc mu się podnieść.
Poprawił przytroczonego do pleców Niezłomnego. Miecz ciążył bardziej niż powinien. Ios pogładził głowicę niemalże z czułością. Łudził się, że w taki sposób udobrucha oręż, ale ten również zawiódł się na nim przeokrutnie. Nawet miecz był silniejszy od Iosfáhara i nie omieszkał mu tego boleśnie uświadomić.
Nie pozostało mu nic innego jak odejść. Wrócić do domu, spakować się i wyjechać byle dalej od Fortheimu i plamy na honorze. Zachowanie tchórzliwe i przeciwne jego wychowaniu, ale czy mógł zawieść jeszcze bardziej? Gorzej byłoby chyba tylko wtedy, gdyby znalazł sobie kobietę, a potem sam siebie uśmiercił. Nic innego nie mogło mu już bardziej zaszkodzić. Tylko niestety Iosfáharowi nie spieszyło się do opuszczania miasta. Powód był prosty: chłopak (bo na bycie mężczyzną jeszcze nie zasłużył) nie miał się gdzie podziać. Ani myślał podkulić ogona i wrócić do domu. Nie zniósłby spojrzenia Mistrza Arucarna. Nie wytrzymałby pytań innych rycerzy. A dalej w świat? Kto wie, co czekało na niego dalej. Może świat kończył się na Sanrewii i nie było gdzie dalej iść?
Ios nie wiedział. A im bardziej się zastanawiał, tym bardziej docierało do niego jak paskudnie był nieprzygotowany.
Nie doszedł jeszcze nawet do końca ulicy, gdy wpadło na niego jakieś umorusane dziecko. Iosfáhar zamrugał w konsternacji, nagle wyrwany z głębokich i ciemnych odmętów swoich myśli i spojrzał na dziecko. Wychudzony chłopczyk w potarganych, brudnych spodenkach i za dużej kamizelce mocno się przeliczył, podejmując się szarży na rycerza i sam jeszcze do końca nie doszedł do siebie. Ale w ręce trzymał sakiewkę Iosa.
– Hej!
Iosfáhar sięgnął po swoją własność. Dzieciak zdążył się zorientować w czym rzecz i rozpaczliwie rzucił się do tyłu poza zasięg rąk Iosa. A potem zebrał się w sobie i odbiegł w popłochu, nawet nie oglądając się za siebie. Każdy normalny człowiek na miejscu Iosfáhara wyrzuciłby z siebie serię niewybrednych przekleństw. Iosfáhar jedynie westchnął, wznosząc oczy ku niebu i również zaczął biec. Przecież nie mógł być wolniejszy od jakiegoś tam dzieciaka, czyż nie?
Otóż mógł być. I niemalże był. Złapał dziecko dużo później niż zamierzał i tylko dlatego, że chłopczyk popełnił błąd, skręcając w ślepy zaułek. Potem nie zdążył się wspiąć na murek i zniknąć w uchylonym oknie, bo Ios złapał go i siłą postawił przed sobą, trzymając właśnie za podarte spodenki.
– Chyba coś mi zabrałeś, chłopczyku – zaczął surowo.
Mimo wszystko nie wściekał się. Nie był nawet zły. Sieroty kradnące na ulicach nie były dla niego żadną nowością. Prawdopodobnie on sam by to robił, gdyby nie przygarnęli go sanctekryci.
Chłopczyk odwrócił głowę, nie chcąc z nim rozmawiać.
– Oddaj sakiewkę – zażądał Iosfáhar. W jego głosie pobrzmiała stanowczość. – Jeśli zrobisz to teraz, przysięgam, że nic ci się nie stanie.
– Jasne! A Avril dogada się ze Sandengardem – prychnął chłopiec, krzyżując wątłe ramionka na piersi.
W lewej dłoni kurczowo ściskał własność Iosa i ani myślał jej zwracać. Iosfáhar wyciągnął do niego wolną rękę, zachęcająco poruszając palcami. Mimo to dziecko nadal uparcie trzymało się sakiewki.
– Proszę, zwróć ją.
Chłopczyk roześmiał się w głos i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Nowy w mieście, co? Na pewno nowy! My to tutaj inaczej załatwiamy…
– Czyli? – spytał Iosfáhar, przyswajając niechętnie fakt, że poucza go małe dziecko z ulicy.
– Noooo… W najgorszym obrocie spraw wleczesz mnie do najbliższego patrolu straży i oni oddają ci sakiewkę, a mi spuszczają lanie. W nieco lepszej wersji wyrywam ci się i uciekam, a potem już nigdy się nie spotykamy – Chłopczyk wyliczał na palcach kolejne możliwości, uśmiechając się przy tym szelmowsko. – I ta wersja podoba mi się dużo bardziej. A w ogóle w najlepszej z możliwych opcji naciągam cię na jeszcze więcej kasy i potem uciekam. Ale na to chyba za późno…
Iosfáhar zamrugał skonsternowany. Chłopiec, zauważając jego dezorientację, szarpnął się w nadziei, że faktycznie ucieknie. Iosfáhar jednak trzymał go w stalowym uścisku i z łatwością usadził z powrotem przed sobą. Może i nie był tak zwinny jak mały ulicznik, ale z pewnością o wiele silniejszy.
– Wobec tego – ciągnął chłopczyk niezrażony nieudaną ucieczką – jako, że jestem człowiekiem biznesu, a ty chyba nierozgarnięty, zaproponuję ci układ. Moja wolność za dowolne informacje, co? Stoi?
– Nie ma mowy, chłopczyku. – Iosfáhar pokręcił głową. – Raz jeszcze proszę, zwróć sakiewkę.
Chłopiec wyrzucił w górę ręce w geście irytacji.
– Ja nie mogę! Jak grochem o ścianę! Robisz dla przygłupa wyjątek, proponujesz uczciwą ofertę to nie! Sakiewki mu się zachciało i na tym został! Człowieku, a co ja z tego będę miał? Co?
– Dobry uczynek i czyste sumienie? – spróbował Ios.
Chłopiec tylko zaśmiał się szyderczo.
– Czystym sumieniem to ja się nie najem, dziękuję bardzo – fuknął.
Iosfáhar zniósł to wszystko z niesamowitym spokojem. Nadal nie był bliski tego, by stracić cierpliwość. Mało tego, słowa chłopczyka nie tylko nie robiły na nim najmniejszego wrażenia, ale także sprawiły, że zaczął mu współczuć.
– Masz jakąś rodzinę? – spytał łagodnie.
– Oczywiście, że mam! Pół ulicy do wykarmienia jest! Jak ty sobie to wyobrażasz bez tych twoich pieniędzy? Silny z ciebie przygłup, zarobisz se. A z nami co? Z głodu mamy w rynsztoku pozdychać?
– Nie. To niedopuszczalne. Ale nie mogę cię wypuścić…
– Jak to nie? Po prostu puść spodenki i już. Na pewno sobie dasz z tym radę!
– Zrobiłeś coś bardzo złego, chłopczyku…
– A więc do straży – skwitował chłopiec ponuro. – I tak nawiasem mówiąc, to nazywam się Morven, a nie żaden „chłopczyk”. Dla nieznajomych Żuraw.
Iosfáhar zmrużył oczy, szukając w pamięci symboliki tego ptaka.
– To od wierności, piękna czy mądrości? – zmarszczył brwi, usiłując się doszukać którejś cechy u chłopczyka.
Morven tylko przewrócił oczami, najwyraźniej spisując nierozgarniętego przygłupa na straty.
– Od nieszczęścia…
– Och… To bardzo zły przydomek.
– Ale za to trafiony! Puścisz mnie w końcu czy mam potargać swoje spodenki? Albo weź mnie już do tych strażników, a nie… Co cię tak na dyskusje wzięło. Nieuczciwym ulicznikom w pracy przeszkadzasz…
– Mam lepszy pomysł – odparł, starannie ignorując drugą część – Oddasz sakiewkę, a ja kupię ci jedzenie, w porządku?
– Nie kręcisz? – Chłopiec zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem.
– Nie śmiem. Słowo rycerza.
– Tak? To puść! – Morven wyszczerzył zęby w cwaniackim uśmiechu.
Iosfáhar pobłażliwie pokręcił głową, raz jeszcze wyciągając rękę do dziecka.
– Najpierw pieniądze, cwaniaczku.
Morven westchnął ciężko, godząc się ze swoim losem. Z drobnym ociąganiem wcisnął rycerzowi w rękę jego własność i skrzyżował ręce na drobnej piersi.
– Za szybko się uczysz jak na przygłupa… – mruknął.
Iosfáhar zaśmiał się krótkim, szczerym śmiechem, ale rozluźnił uchwyt i uwolnił dziecko. Morven odsunął się od niego na bezpieczną odległość. Poprawił swoje spodenki.
– Hej! – drgnął nagle, przypominając sobie o czymś. – A byłeś już na jarmarku?
– Na czym? – spytał Ios.
Morven prychnął.
– A ten znowu nietutejszy… Chodź, pokażę ci! Tam mi kupisz to jedzenie, które obiecałeś!
Morven zgrabnie wyminął Iosa i ruszył przed siebie szybkim, zwartym krokiem ulicznika. Poruszał się jak polujący kot. Trzymał się ścian, z rzadka wychodząc na bardziej otwarty teren środka ulicy. Dzieciak musiał spędzać większość dni na byciu niewidzialnym. Iosfáhar podobnego zmysłu i wyczucia nie miał, więc parł przed siebie jak lodołamacz, tupiąc ciężko. Robił co mógł, by nadążyć za przemykającym jak cień dzieckiem, bo Morven nie przepuścił żadnej okazji na to, by mu dogryźć. Im bardziej się jednak spieszył, tym częściej potrącał przypadkiem innych przechodniów, rzucając pełne skruchy: „Przepraszam!”. Ios miał się do tej pory za całkiem sprawnego mimo swojej słusznej postury… A Fortheim znowu znalazł sposób, by dać mu prztyczka w nos.
W tenże sposób z wątpliwą gracją przecięli całą dzielnicę portową i zagłębili się w zgoła bardziej handlową część miasta. Budynki tutaj nie pokrywały się solą. Ogólnie wyglądały ładniej i przytulniej, chociaż ściśnięte były do granic możliwości. Pomalowano je na przyjemne dla oka kolory i chociaż trudno było znaleźć obok siebie dwa w podobnych odcieniach, nie wydawały się krzykliwe. Nad ciasną ulicą rozpięto sznurki, na których ponad głowami przechodniów suszyło się cudze pranie. Domy musiały należeć do kupców, bo tak nakazywała Iosowi jego logika. Z drugiej jednak strony za drzwiami mógł mieszkać ktokolwiek – Iosfáhara niewiele mogło już zdziwić.
– Co to za jarmark? – spytał w końcu. – I daleko jeszcze?
– Nieee… No może z cztery ulice zostały – Morven odwrócił się w jego stronę, ale nawet idąc tyłem nie stracił nic z kociej sprężystości – Naprawdę nigdy nie słyszałeś o jarmarku? Wiesz, o jarmarku na cześć handlowej solidarności połowy kontynentu? Nic, a nic?
Iosfáhar pokręcił głową. Uciekł wzrokiem w górę, ku rozwieszonemu ponad nim praniu. Na widok bezwstydnie rozwieszonej damskiej bielizny jeszcze szybciej spuścił wzrok, wbił go w bruk pod nogami i spłonął rumieńcem wstydu.
– Aleś ty święty – skomentował Morven ze śmiechem, podążając wzrokiem za spojrzeniem rycerza. – Kim ty właściwie jesteś? I skąd tyś się wziął w Fortheimie? Ewidentnie to nie twoja bajka…
– Nazywam się Iosfáhar. Iosfáhar Niezłomny. Z Sanctecry – odparł Ios.
– Z Sanc-czego?
Iosfáhar podniósł wzrok z powrotem na chłopca, starannie nie spoglądając wyżej niż było trzeba. Nie mógł ponownie ryzykować zobaczenia czegoś, czego nie powinien. Mimo to uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Nie mogę uwierzyć, że słynny Żuraw Morven czegoś nie wie.
Morven obruszył się i nastroszył.
– Oczywiście, że wiem – oświadczył, nim na jego twarzy wykwitł przebiegły uśmieszek – tylko zapomniałem sobie. Może mi, świętoszku, odświeżysz pamięć?
Chłopiec zniknął nagle w bocznej uliczce, czym zmusił Iosa do równie gwałtownej zmiany kierunku i wejścia w jeszcze ciaśniejsze, ciaśniejsze zakamarki miasta.
– Otóż Sanctecra, mój drogi Morvenie, to najwspanialsze na świecie miejsce – zaczął Ios, z niekłamaną czułością w głosie. – Mój dom.
– To jakiś kraj?
– Przeciwnie. To twierdza zakonna.
– Czyli nie jesteś wyznania Świetlistej?
– W żadnym wypadku.
– To się lepiej nie przyznawaj, dobrze ci radę. Świetliści nie lubią innowierców.
– Ja też nie przepadam… – przyznał niechętnie Iosfáhar. – Ale obawiam się, że jestem w tak przerażającej mniejszości, że i tak nie mam niczego do powiedzenia.
– Dobra, a czym wy się tak właściwie zajmujecie?
Na twarz rycerza wypłynął uśmiech, który mógłby z powodzeniem konkurować z przebiegłym uśmieszkiem kombinatora Morvena.
– Znasz bajki o wielkich rycerzach? Tych od smoków i ratowania wiosek?
Morven zatrzymał się w pół kroku, mierząc Iosa uważnym spojrzeniem. W oczach chłopca podziw mieszał się z niedowierzaniem i nieufnością. Iosfáhar, widząc to, uniósł podbródek w niemym wyzwaniu.
– Teraz to na pewno mnie kłamiesz – zarzucił mu chłopiec.
– Nie mógłbym. Ślubowałem zawsze mówić prawdę i tylko prawdę. A święty rycerz zawsze dotrzymuje danego słowa…
– Załóżmy, że ci wierzę… I tak hipotetycznie byłbym zainteresowany poznaniem cię bliżej. Masz zamiar uratować w najbliższej przyszłości jakąś wioskę? Albo uwolnić księżniczkę z wieży?
– Och, ależ skądże… – Ios machnął niedbale ręką, siląc się na pewność siebie – Mam zamiar zrobić coś znacznie lepszego. Ale cicho sza! To tajna misja.
Morven zatrzymał w miejscu. Oczy błyszczały mu zainteresowaniem.
– Obawiam się, świętoszku, że zaskarbiłeś sobie moją uwagę. Powinieneś zacząć się bać, ale jeszcze nie teraz. Jarmark jest tuż za rogiem!
Jak na zawołanie do uszu rycerza i ulicznika dotarły pierwsze dźwięki skocznej melodii. Przed sobą Ios widział już wyjście z ciemnej, ciasnej uliczki wprost na szeroką arterię. Zatem dziwaczny skrót, którym przeprowadził go Morven, musiał prowadzić w pobliże któregoś z licznych miejskich placów. Iosfáhar przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej znów znaleźć się na nagrzanej słońcem, a przez to o wiele przyjemniejszej ulicy.
– Patrzcie państwo jak wyrwał do przodu! – zaśmiał się Morven, ale nie pozwolił zostawić się w tyle. – Kto by pomyślał, że jarmark aż tak go zaciekawi!
Iosfáhar zbył jego słowa nieokreślonym pomrukiem.
Ledwie wypadł z uliczki wprost pod nogi idącej w stronę jarmarku grupki mężczyzn, a jego oczom ukazały się cuda, o których nie śmiał nawet marzyć. Obiecany mu jarmark przerósł najśmielsze oczekiwania Iosa. Był ogromny – zajmował nie tylko całą powierzchnię placu, ale rozlewał się również w każdą z odchodzących od niego ulic. Oszołomił go gwar wielu głosów i unosząca się dookoła egzotyczna muzyka. Widział tłum ludzi, przeciskający się od straganu do straganu w poszukiwaniu osobliwości, których nikt po tej stronie morza nie miałby prawa zobaczyć. Iosfáhar powiódł wzrokiem po najbliższych mu straganach, szybko orientując się, że oto nadarzyła się okazja, by zobaczyć kawał świata, właściwie nie ruszając się z miasta. Dlatego rycerz ruszył przed siebie, starając się zamaskować zaciekawieniem niepokój, który go ogarnął. Morven jak cień podążał tuż za nim.
Noveirski handlarz rozłożył swój dobytek na barwnym, wzorzystym dywanie. Handlował jakimiś błyskotkami, których Ios nigdy przedtem nie widział. Złote i srebrne przedmioty były finezyjnie powykręcane i przyozdobione kolorowymi kamieniami. Nie sposób było zgadnąć do czego służą. Jednakże z twarzy wiekowego handlarza biła mądrość i spokój. Więc Ios założył, że dziwne przedmioty mają związek z wiedzą. I być może – ale tylko może – mogły służyć za zbytecznie luksusowe zakładki czy przyciski do papieru. W każdym razie on sam by ich do tego użył.
– Podobają ci się moje drzewka? – zaczepił go handlarz. Miał wyraźnie wyczuwalny akcent. Siedział na swoim dywanie, oparty o ścianę za plecami i ze skrzyżowanymi nogami. Sprawiał wrażenie jakby odpoczywał. Ale oczy pozostały czujne. I wpatrywały się natarczywie w Iosa z taką mocą, że ten poczuł się niezręcznie.
– Drzewka? – podłapał Niezłomny.
– Drzewka pomyślności. Musisz kupić jedno, zasadzić w ziemi i czekać na dar od duchów przodków, które obdarują cię niewyobrażalnymi łaskami!
Iosfáhar zmrużył podejrzliwie oczy. Czy handlarz usiłował właśnie przekonać go do uwierzenia w gusła? Niedoczekanie.
– Są metalowe – oświadczył z całkowitą pewnością i powagą. – Nie ma sensu ich sadzić w ziemi. Nie mogą urosnąć bardziej.
Morven szarpnął go za koszulę. Ios zerknął w jego stronę tylko po to, by odkryć, iż na twarzy chłopczyka maluje się pobłażający wyraz. Oraz lekkie, zupełnie niezrozumiałe dlań zażenowanie. Handlarz tymczasem podniósł się na kolana, ujął w dłoń jedno z mniejszych drzewek i gotów był już wcisnąć je w dłoń Iosa.
– Tanio sprzedam… Taniutko. Tak tanio jak u mnie to nigdzie nie ma – przekonywał gorliwie.
– Nie chcemy pana drzewek – uciął Morven, ciągnąc Iosa w stronę reszty jarmarku.
– Nie odzywaj się, dziecko, kiedy rozmawiam z ojcem – skarcił go handlarz. – To bardzo nieuprzejme przeszkadzać starszym.
– To nie jest mój ojciec! – zaprzeczył stanowczo Morven. – Jest pod MOJĄ opieką! I musimy już iść!
Szarpnął Iosfáhara mocniej i bardziej nagląco. A Ios zgłupiał kompletnie, więc stał tylko ze zdumioną miną i wysoko uniesionymi brwiami. Dał się jednak odciągnąć chłopczykowi na bezpieczną – zdaniem Morvena – odległość, czyli wprost pod straganik młodej kobiety handlującej tkaninami.
– Nigdy, ale to nigdy więcej, nie wdawaj się w rozmowę z noveirskimi kupcami, łapiesz, świętoszku? – zaczął pouczać go chłopczyk.
Musiało wyglądać to wprost komicznie.
– Jasne… – mruknął Ios, wciąż niepewny tego, co stało się chwilę wcześniej.
– A w ogóle najlepiej będzie jak nie będziesz się odzywał wcale. Zostaw mówienie mi, stoi?
– Nie. Nie ma szansy – zaprotestował. – Po prostu poszukajmy jedzenia i wynośmy się stąd.
– Nie chcesz sobie pozwiedzać?
Niczego już nie rozumiał i nie był pewien. Jarmark przytłoczył go już na wejściu, czego nawet nie starał się ukryć. Poza tym Ios nigdy nie widział aż tylu ludzi pochodzących z tak wielu miejsc w tym samym czasie. I wszyscy byli inni. Tak wiele odmienności na raz. A Iosfáhar nie przepadał za nowościami, nad którymi nie miał żadnej kontroli. Co innego testować technologię przyszłości w zaciszu własnego mieszkania, a co innego ścierać się z obcą kulturą na ulicy, gdzie wszyscy dookoła byli mimowolnymi świadkami. Ale nawet pomimo swojego zagubienia, pomimo dezorientacji i niezrozumienia, jednej rzeczy był absolutnie i niezachwianie pewien. Przyjście na jarmark było jednocześnie najlepszą i najgorszą rzeczą, która go do tej pory spotkała.
– Tylko troszkę. Nie mam zamiaru przejść tutaj każdej alejki…
– Ale tak trochę zerknąć to już tak? – dokończył za niego Morven.
– Tak.
– Przepraszam – wtrąciła dziewczyna zza szerokiej ławy, na której rozwiesiła swoje materiały. – Skoro już wszystko ustaliliście, może skusicie się na któreś z tych cudowności?
Ios rzucił okiem na wytworne, kolorowe tkaniny i ręcznie haftowane wzory. Potem spojrzał kobiecie w oczy. Ujrzał w nich cień zainteresowania i ten charakterystyczny błysk natarczywości, który zobaczył u tamtego handlarza drzewkami. Spłoszył się więc i czym prędzej oddalił, nie przejmując się zbytnio śmiechem, którym Morven skwitował jego zachowanie.
– Wygląda na to, że mnie potrzebujesz, świętoszku – oznajmił mu wesoło chłopczyk. – Beze mnie z g i n i e s z śmiercią tragiczną!
– Jakimś cudem jednak dotrwałem do momentu naszego spotkania… – mruknął Iosfáhar w odpowiedzi.
– Dokładnie tak. Dotrwałeś czystym cudem. Ale nic się nie bój, Żuraw nie da ci zginąć.
– A ile mnie to będzie kosztować?
Morven przystanął na krótką chwilę, unosząc brwi w geście zdziwienia. Szybko doszedł do siebie i na jego twarzy na powrót zagościł pewny siebie, zbójecki uśmieszek. Mimo wszystko chłopczyk sprawiał wrażenie o wiele starszego niż był w rzeczywistości.
– No proszę, proszę… Stanowczo za szybko się uczysz…
– Ile?
– Tyle co nic! Ledwo dach nad głową i pełny brzuch, co to dla ciebie?
Iosfáhar zastanowił się nad złożoną mu propozycją, krytycznie przyglądając się Morvenowi. Czy chłopczyk mógł zmieścić się w jego niewielkim mieszkanku? Zapewne mógł – przecież nie zajmował wiele miejsca. I ewidentnie miał coś, czego brakowało rycerzowi. Morven miał konieczne dla przeżycia w Fortheimie obycie. Ios go potrzebował. Czy tego chciał, czy nie.
– Dla mnie? Nic, a nic – uśmiechnął się lekko. – Pytanie tylko czy ty jesteś na to gotowy.
– Hę?
– Mój dom, moje zasady, chłopczyku. Przygarnę cię, oczywiście, bo dlaczegóżby nie? Ale obawiam się, że nie podołasz.
Morven napuszył się pomimo tłumu, który szczelnie ich otaczał.
– Dam radę wszystkiemu!
– Tak?
– Tak! Tak, tak! Co mam zrobić?
– Nic prostszego… Tylko przyuczę cię na rycerza.
Chłopczyk posłał mu ostrożne spojrzenie i założył wątłe ramionka na piersi.
– Takiego jak ty? – upewnił się.
Iosfáhar pokiwał głową.
– I o mnie też będą opowiadać historie?
– Jeśli będziesz dobry i dokonasz czegoś godnego… To tak. Raczej tak.
Chłopczyk posłał mu szeroki, szczerbaty uśmiech.
– Idę na to! – zadeklarował ze śmiechem. – Zostanę rycerzem jak z bajki!
– Zostaniesz, zostaniesz…
– A inni? – spytał Morven. – Mam wielu kolegów. Oni też mogą być chcieć być rycerzami, wiesz?
Iosfáhar uśmiechnął się. Jednak potrafił otwierać nowe siedziby zakonów. Przecież Sanctecra także zrzeszała młodych chłopców z ulicy, by dać im cel i godną przyszłość. Czyli wystarczył jeden rycerz po ślubach i grupka sierot. Sierot, do których Ios właśnie otwierał sobie drzwi. To bez wątpienia był dobry początek. Dokładnie tak, jak chciał i zapewne przewidział Mistrz Arucarn.
– Możesz przyprowadzić każdego, kto będzie chciał mnie słuchać. W porządku?
– Aha! – zgodził się chłopczyk, szybko przytakując – Powiem wszystkim, których spotkam!
– Ale koniec z kradzieżą, tak? Od dzisiaj tylko uczciwa praca – Iosfáhar żartobliwie pogroził mu palcem.
– A jaką to pracę może dostać dzieciak? – zdziwił się Morven.
– Pokażę ci w swoim czasie, Morvenie.
– Dobrze, dobrze… Koniec ze złodziejstwem. Szkoda, dobry w tym byłem…
– Rycerzem będziesz jeszcze lepszym – obiecał mu Ios. – A teraz proszę cię, poszukaj nam czegoś jadalnego.
– I zabierzesz mnie do swojego domu? – upewnił się Morven.
– Teraz to już raczej do naszego domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz