Leżąca pod miastem posiadłość wyglądała bogato, choć zupełnie
zwyczajnie. Stała samotnie z dala od innych rezydencji, jakby jej
właściciel naprawdę cenił sobie spokój wsi i nie chciał, by ktokolwiek
mu przeszkadzał. Mógł też szczerze nie znosić sąsiedztwa. Dlatego nic nie stało na przeszkodzie, by olbrzymią willę otaczał odpowiednio obszerny ogród oraz by stała pośród ogromnych soczyście zielonych łąk - niegdyś pól uprawnych, teraz już od dekad odłogów - ogrodzonych białym płotem z drewna.Wszystko to, włączając rozciągający się za domem sad i ogród warzywny stanowiło własność tylko jednego człowieka, mieszkającego wraz z niewielką armią służących w imponującej willi pośrodku wszystkiego. Dom ów nigdy nie był prawdziwym domem, bo nigdy nie mieszkała w nim rodzina. Stara, licząca sobie dobre dwieście lat posiadłość wybudowana została z polecenia tylko jednego człowieka, który żył tam zupełnie sam przez cały ten czas. Przypominała więc bardziej wystawny salon, z którego korzystano wyłącznie na potrzeby rozrywki.
Posiadłość sprawiała wrażenie zimnej i nieprzyjemnej, ale kwitło w niej życie. Część ogrodników podlewała ocieniające dom drzewa, pozostali przycinali krzewy wielu odmian róż. Właściciel domu naprawdę cenił te kwiaty, więc zdominowały one ogrody i zajęły ich lwią część, stąd dbałość pracowników, by zawsze prezentowały się doskonale. Ponad bujną roślinnością niosły się ciche przyśpiewki pracujących na zewnątrz ludzi. W domu panowała jednak zgoła bardziej napięta atmosfera, bo codzienną rutynę zaburzyło widmo wieczornego spotkania w ogrodzie. Mimo wszystko służba pracowała z uśmiechem na ustach, bo nie było powodu, by przemykać korytarzami ze spuszczoną głową. Nikt nie powiedziałby, że w ów domu, gdzie roześmiane pokojówki prześcigały się w zmiataniu kurzu z wiekowych pamiątek pana domu, a z kuchni regularnie roztaczał się zapach świeżego ciasta, mieszkać może prawdziwy demon. W zasadzie nikt nie podejrzewał niczego takiego i może właśnie przez wzgląd na to w domu panowała czysta i zdrowa atmosfera. Przynajmniej do czasu aż pan domu nie zaszczycił wystawnych komnat swoją obecnością i zwyczajowo podłym humorem.
Tym razem jednak właściciela domu nie było nigdzie widać. Starym zwyczajem zaszył się na tyłach domu w swojej bibliotece, zaznaczając uprzednio, by nikt nie śmiał mu przeszkadzać. Nie robił niczego nazbyt interesującego czy śmiertelnie ważnego. Izolował się jedynie z czystego kaprysu i chęci pobycia sam na sam z własnymi myślami.
Raven Sailence nudził się niemiłosiernie, a każdy dzień był znacznie gorszy i jakby dłuższy od poprzedniego. Nuda potrafiła być okrutna. A żeby tylko! Była gorsza od śmierci i wszelkich epidemii, które kiedykolwiek spadły na świat. W ocenie Koszmarnika gorsza nawet niż wojny - brał udział w kilku i wspominał te lata stosunkowo dobrze - czy przyłapanie kochanki na zdradzie, a więc nic nie mogło się z nią równać. Była męcząca, sprawiała, że robił się drażliwy (w każdym razie b a r d z i e j drażliwy) i naprawdę niewiele go cieszyło. Była to jedna z wielu rzeczy, których szczerze nienawidził i na własne nieszczęście zajmowała wysokie pozycje na umownej liście takich rzeczy.
Mniej więcej dlatego rozparty wygodnie w fotelu mężczyzna z głową odchyloną na oparcie i ze wzrokiem utkwionym w sufit westchnął ciężko i przewrócił oczami. Położył ręce na podłokietnikach i zabębnił o nie palcami, przywodząc tym na myśl śmiertelnie znudzone dziecko, któremu ktoś zepsuł ulubioną zabawkę i teraz nie wiedziało czym ma się zająć. Podobnie zresztą się czuł. Co prawda miał zamiar wystawić w wieczornej porze niewielkie towarzyskie spotkanie przy herbacie i cieście, ale im bliżej było do odpowiedniej godziny, tym mniej miał na to ochotę. Jedynym plusem całego planu była świadomość, że przyjęcie zostało zaplanowane tak, by goście przybyli krótko po zapadnięciu zmroku. W ten sposób można było stworzyć niezwykły klimat za sprawą świec i lampionów, a goście (i sam Raven) zażyć mogli świeżego, wieczornego powietrza. Sam wymyślił ten sposób podejmowania gości, by mówiło się o jego pomysłowości. Po co ktoś miałby zastanawiać się nad praktyczną stroną zakładającą uniknięcie paskudnych oparzeń na skórze albinosa? Znacznie bardziej chodliwym tematem plotek była sama kreatywność gospodarza oraz jej wady i zalety. Naturalnie nie wszystkim podobał się taki pomysł, ale wtedy, oburzeni nie mogli powstrzymać się od mówienia na ten temat, więc w efekcie wieści roznosiły się szybciej i dalej.
To były jednak wieczorne plany. Szybkie spojrzenie na zasłonięte szczelnie okna biblioteki sugerowały, że pora za oknem nadal była przedpołudniowa, a więc przyjęcie zdawało się być odległe jakby należało do przyszłej dekady. Raven potrzebował zajęcia znacznie szybciej i nadal nie wiedział co zrobić...
Podniósł się z miejsca, przypomniawszy sobie o czymś. Zaledwie plotce, która do niego dotarła, a która mogła rozwiązać wszystkie jego chwilowe problemy z brakiem zajęcia. Omiótł wzrokiem zapełnione po brzegi regały, upewniając się, że wszystko jest w porządku i wyszedł z biblioteki.
- Jeevy! - krzyknął na jednego ze służących.
Sługa przybiegł do niego niemalże natychmiast, więc nie mógł być bardzo daleko. Spieszył się, oczywiście, bo tego wymagały żelazne zasady panujące w domu. Raven nie tolerował, gdy wywołany nie stawiał się od razu na wezwanie. Nie był cierpliwy, więc nie lubił czekać na kogoś, kto mu służył.
- Tak, panie?
Sługa ze swoim panem przystanęli pośrodku głównego holu, pomiędzy wyjściem, a schodami z białego kamienia. Drewniane balustrady wspinające się równolegle do stopni obiegały półkoliście otwartą galeryjkę, podtrzymywaną przez równo rozstawione kolumny z rzeźbionymi na kształt siedzących lwów kapitelami. Na lwich łbach opierał się strop, a same zwierzęta zdawały się łypać poważnym wzrokiem na każdego przechodzącego w ich cieniu człowieka. Z galeryjki rozciągał się doskonały widok na cały hol i zawieszony stosunkowo nisko kandelabr z czarnego metalu, połyskujący migotliwie od umieszczonych w nim świecy. Podobne refleksy światła biegały po podłodze parteru, odbite od wypolerowanego na wysoki połysk czarnego jak noc i upstrzonego białymi plamkami kamienia. Przy drzwiach wejściowych (przypominających raczej ciężkie pałacowe wrota) stały misy z czerwonymi i białymi różami, dzięki którym w całym pomieszczeniu unosił się delikatny, słodki zapach. Na ścianach wisiały lustra w ramach z białego złota. Ich zadaniem było optycznie powiększyć pomieszczenie. Równocześnie pozwalały Sailence'owi widzieć całe pomieszczenie niezależnie od kierunku, w którym patrzył. Dom mógł ociekać w luksusy i sprawiać wrażenie, że jego właściciel nie miał czego zrobić z nadmiarem pieniędzy, w rzeczywistości każdy element był starannie przemyślany, zaplanowany i maksymalnie funkcjonalny.
Raven nie był próżny, wbrew temu, co się o nim mówiło. Otwarta galeria skracała mu drogę do wyjścia w razie gdyby kogoś ścigał lub był ścigany. W każdej chwili mógł przeskoczyć barierkę, nie zadając sobie trudu zbiegania po schodach. Dzięki skrzydłom - hol był odpowiednio obszerny, by dało się w nim wykonać tylko jeden odpowiedni ruch, żeby wybić się z ziemi dalej niż zwykle - mógł przebyć tę drogę także i w drugą stronę, oszczędzając sporo czasu. Ponadto był magiem - potrafił zmusić róże do poderwania się z misy i wykorzystać ich kolce dla upozorowania niefortunnego wypadku. Lustra nie tylko poszerzały pole widzenia, ale także w razie potrzeby mogły zostać rozbite, a ich odłamki ciśnięte z odpowiednią siłą stanowiły potencjalnie śmiertelną broń. Cała posiadłość Sailence'a oprócz oczywistej roli pomniku bogactwa i znaczenia jej właściciela, była jego bronią i najlepiej ufortyfikowaną twierdzą w okolicach Fortheimu. Demon nie pozwoliłby się zaskoczyć we własnym domu niczemu i nikomu.
- Jak budowa? - spytał krótko.
- Skończona, panie.
- Odpowiedni ludzie?
- Zatrudnieni, panie.
- Doskonale. Przynieś mi kapelusz i rękawiczki.
Sługa zniknął we wnętrzu domu tak samo szybko jak się pojawił. Jeevy nie był nikim przesadnie ważnym, piastował w posiadłości rolę garderobianego i zajmował się w zasadzie wyłącznie utrzymywaniem w doskonałym stanie ubrań Koszmarnika. Raven zlecał mu również przygotowywanie wybranych przez siebie strojów. Czasami, gdy nie miał do tego głowy, zrzucał ciężar odpowiedzialności za jego odpowiedni strój zupełnie na barki Jeevy'ego i jak dotąd jeszcze nigdy się nie zawiódł. Nielogicznym było pytać zwykłego garderobianego o budowę na pobliskich łąkach, ale Sailence nie znał nikogo, kto byłby aż tak dobrze poinformowanym człowiekiem. Poza tym nie chciał przerywać przygotowań do spotkania, wzywając do siebie ochmistrzynię czy majordoma. Póki wszystko działało jak należy nie potrzebował rozmowy z zarządcami.
Dotarł do zamkniętej hali na długo przed rozpoczęciem aukcji koni. Hala nie była szczególnie okazała jak na standardy miejsc, w których bywał. Co prawda wysypany drobnym piaskiem maneż spełniał wszystkie stawiane względem niego wymagania, a pachnąca farbą trybuna musiała zostać niedawno odmalowana, ale czegoś ewidentnie brakowało. Dookoła krzątało się kilku ludzi z obsługi aukcji. Jedni zamiatali siano i drobne śmieci z podłogi po której stąpać mieli zaproszeni goście; ktoś bardzo niski (krasnolud? niziołek?) grabił piasek, żeby go wyrównać. Ravena Sailence nikt się w tym miejscu nie spodziewał, bo prawdę powiedziawszy on też nie spodziewał się, że przyjdzie akurat tego dnia. Nikt więc nie przyszedł go powitać.
Zwijając w palcach białą przepaskę, którą przed chwilą zdjął sobie z oczu podszedł do płotu i oparł się na nim przedramionami. Z braku lepszego zajęcia rolował w palcach kawałek materiału niby chcąc go zwinąć do końca, a jednak robiąc wszystko, żeby nie skończyć. Rozwijał go co chwilę, gdy w jego ocenie nie było perfekcyjnie i zaczynał od nowa. Znudzony wzrok utkwił w postaci z grabiami na środku maneżu. Po chwili zmrużył oczy i przekrzywił lekko głowę w zamyśleniu, nadal przypatrując się grabiącemu mężczyźnie. Jego postać zafalowała lekko, jak gdyby był zaledwie fatamorganą. Otoczyła go rozedrgana mgiełka podobna z koloru do niezbyt nasyconej barwy fiołków, jednoznacznie wskazująca na to, że ów pracownik jest tylko człowiekiem.
Karzeł, prychnął z rozczarowaniem w myślach, krzywiąc się przy tym. Ten kolor aury zawsze oznaczał człowieka. Przynajmniej tak było w oczach Ravena, który z doświadczenia wiedział, że różnie bywało z doborem kolorów do poszczególnych ras. Tam, gdzie Koszmarnik widział fiolet człowieka, ktoś inny mógł widzieć przykładowo czerwień, zieleń, brąz lub dowolny inny kolor kojarzący się mu z daną rasą. Nie było to jednolite i umowne dla każdego.
- Przepraszam, coś się panu stało? - usłyszał miękki i uprzejmy głos z pewnością należący do kobiety.
- Wszystko jest w jak najlepszym porządku. - odpowiedział sztywno, prostując się i omiótł niezainteresowanym wzrokiem szaro-biały uniform stojącej obok niego kobiety. Bez wątpienia była z obsługi aukcji, ale nie oznaczało to, że nie należy jej się absolutne minimum dworskiej uprzejmości. Jeśli Raven nauczył się czegokolwiek o śmiertelnikach niepodzielnie służących mu w domu wiedział, że zadowolona służba pracuje chętniej i lepiej, jest też bardziej skłonna do wykazywania się drobną inicjatywą w zamian za dobre traktowanie.
- Jeśli można... Kim pan jest? - kobieta zmarszczyła brwi zapewne zaniepokojona obecnością obcego. Było o wiele zbyt wcześnie na pierwszych gości, o czym wiedzieli oboje.
- Nazywam się Raven Sailence - oświadczył. Na jego usta wypłynął bardzo oszczędny uśmiech wyższości, gdy puls kobiety przyspieszył, a na jej twarz wypłynął delikatny rumieniec. Znała to nazwisko. - Obawiam się, że nikt nie poinformował o moim przybyciu, mylę się?
- To niedopatrzenie. Raczy pan wybaczyć, panie Sailence. Zaraz wszystko naprawimy. - kobieta dygnęła przed nim i błyskawicznie odwróciła się na pięcie, by odejść.
Powstrzymał ją przed tym lekkim i nic nieznaczącym złapaniem za łokieć. Kobieta znowu odwróciła się, żeby na niego spojrzeć. Miała twarz bardziej czerwoną niż jeszcze przed chwilą. Przez chwilę patrzyła mu w oczy, niezbyt świadoma tego, że nie wypada jej tego robić. Gdy tylko się otrząsnęła natychmiast spuściła wzrok na ziemię i poprawiła spódnicę. Dopiero wtedy wypuścił z palców jej rękę.
- Jak masz na imię? - spytał, litościwie ignorując minione niedopatrzenie.
- Indira, panie Sailence. - odpowiedziała.
- Może być. - skwitował - Nie potrzebuję miejsca na trybunie. Nie musisz się tym martwić, Indiro.
- Ale to niestosowne, proszę pana...
- Wiem, co jest stosowne, a co nie. - upomniał ją - I mam przywilej ignorowania tego, więc bądź łaskawa w tej rozmowie zwracać się do mnie po imieniu, jasne?
- Tak, panie Raven.
Koszmarnik skrzywił się na myśl, że być może wygląda starzej niż myślał. W każdym razie czuł się staro właśnie przez stałe nazywanie go ,,panem". Miał jednak wyjątkowo dobry humor i nie zamierzał go sobie psuć.
- Opowiedz mi trochę o koniach. Czy są w ofercie jakiekolwiek, które byś kupiła?
- Nie za bardzo się na tym znam, panie Raven... - przyznała Indira po krótkiej chwili namysłu. - Słyszałam jednak trochę o tym, że ma być kilka naprawdę wartych zainteresowania ofert.
- Doprawdy? - zainteresował się demon. - Zdradzisz mi szczegóły?
Dalej rozmowa potoczyła się już sama.
Niedługo później trybuna zapełniła się bogatymi i mniej bogatymi ludźmi reprezentujących różne społeczne klasy i stan posiadania. Raven także znalazł swoje miejsce w jej pierwszym rzędzie. Stało się tak za sprawą przemiłej panienki imieniem Indira, która uparła się, że znajdzie mu najlepsze miejsce, a on nie śmiał jej przerywać. Po prawej Sailence'a siedziała wysoko usytuowana urzędniczka. Kobieta nosiła się dumnie jakby jej imię widniało w kolejce do tronu. Była wysoka i smukła, z niemalże białymi włosami i roziskrzonymi wewnętrznym światłem błękitnymi tęczówkami. Włosy splecione miała w wysoko upięty, wymyślny wianek, choć według Ravena fryzura ta nie pasowała do jej pociągłej twarzy. Nie prezentowała jej w najkorzystniejszym wydaniu. Suknia urzędniczki zgodnie z modą dworską sięgała samej ziemi i miała głęboki, ciemnofioletowy odcień, dzięki któremu jej blada cera zdawała się być wręcz niezdrowo jasna i papierowa. Rękaw sukni sięgał do łokcia, dzięki czemu chude przedramiona i długie palce złożone skromnie na kolanach sprawiały wrażenie rażąco białych, karykaturalnych szponów. Najnowsza moda nie służyła każdemu i naprawdę niewiele kobiet wyglądało w niej naturalnie dobrze. Szkoda, że żadna z pechowych dam, którym fiolety nie pasowały zdawała się nie mieć o tym pojęcia.
Raven westchnął cicho i poprawił się na siedzeniu, czym zwrócił na siebie uwagę tak dokładnie oglądanej kobiety. Uśmiechnął się uprzejmie i skinął jej głową w pozdrowieniu, a ona odwdzięczyła się podobnym kiwnięciem, choć wyraz jej twarzy wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie pochwala ona przyglądania jej się aż tak jawnie.
Po lewej natomiast miejsce zajmował bardzo bogaty, sądząc ze stanu ubioru, kupiec. Musiało naprawdę mu się powodzić w życiu, bo pękaty brzuch wystawał o wiele dalej niż powinien, wystawiając na ciężką próbę kilka guzików. Koszmarnik odniósł nieprzyjemne wrażenie, że jeśli guziki jednak ustąpią życie jego i paru innych osób będzie w niebezpieczeństwie. Prawdę powiedziawszy nie tylko guziki, ale i siedzenie było zagrożone, bo kupiec zajmował sobą zarówno przeznaczone sobie miejsce, jak i połowę sąsiednich miejsc, zmuszając Ravena, by przesunął się nieco w stronę urzędniczki w fiolecie. Nie ochroniło go to od poszturchiwań i niezgrabnych przeprosin, które i tak były zbędne, bo powtarzane pusto jak mantra wcale nie zapowiadały, by sytuacja miała się poprawić. Ponadto kupiec paradoksalnie miał długie włosy i był łysy. Łysy czubek głowy niezbyt dobrze przykrywały rzadkie włosy zebrane w kitkę z tyłu głowy. Gruby roztaczał dookoła siebie mdlący zapach piwa i wysmażonego tłuszczu. Co mieszając się z perfumami kobiety po drugiej stronie stanowiło paskudnie ciężką mieszankę niemal zupełnie maskującą wszystko inne.
Jeśli wytrzymam do połowy, wydarzy się prawdziwy cud.
Skupił wzrok na środku areny, odcinając się jak najsprawniej od niezbyt udanego towarzystwa. Przyszedł po doskonałego konia, więc mógł chociaż spróbować znieść tłok na trybunie. Zwłaszcza, że nie była to szczególnie szemrana aukcja i jak na razie wszystko wydawało się być w porządku. Aukcjoner dopiero odczytywał zasady, padło kilka imion największych perełek wśród wystawianych koni, ale poza tym nie wydarzyło się jeszcze zbyt wiele. Raven nie potrafił się już doczekać aż zobaczy pierwsze konie.
Brakowało mu tych zwierząt. Tęsknił za nimi, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy, wierząc, że jest ponad tym. Mimo wszystko to były konie. Konie, które w przeciwieństwie do ludzi nie chowały się za fałszywością i zawsze zachowywały się adekwatnie do swojego humoru. Które odpowiednio wyszkolone potrafiły być wartościowymi towarzyszami. Dawno temu jego Arkan był takim wiernym towarzyszem. Raven miał go od małego źrebięcia, które odrzuciła matka. Konik zdawał się być najodważniejszym ze wszystkich źrebaków, ale okropnie bał się burz. Dlatego, ilekroć niebo zasnuwały ciemne chmury, a powietrze przeszywał grom, Raven brał koce i szedł do stajni. Tam robił sobie posłanie w boksie konika i czekał, aż źrebak zrozumie, że może podejść. Brał go do siebie, kładli się razem na sianie nakryci kocem dla ochrony przed złym światem (powszechnie wiadomo przecież, że koce to najlepsza z domowych barykad chroniąca wszystko co dobre i właściwe) i zasypiali razem. Raven nie pamiętał ile nocy spędził w końskim boksie z łbem wtulonym w jego brzuch, bo mimo że konik rósł przyzwyczajenie do spędzania razem burzowych nocy zostało. Były to jedne z jego najlepszych wspomnień, bo po Arkanie nie znalazł konia, któremu ufałby tak bardzo i z wzajemnością. Koszmarnik potrafił być dobry. Niestety tylko i wyłącznie dla koni.
Na maneż wprowadzono pierwszą klacz. Była siwa, ze zręcznie zaplecioną grzywą i ogonem zaledwie o ton ciemniejszym niż barwa sierści, a przez to zdawało się, że wręcz w kolorze srebra. Miała naprawdę ładnie zarysowaną szyję - a wprawne oko Sailence'a natychmiast kazało mu odnotować w myślach - i krótki, zdawało się, że wygodny grzbiet. Niestety brakowało jej tu i ówdzie, więc w oczach Ravena, klacz była mu zupełnie nieprzydatna. Szukał czegoś lepszego; czegoś doskonałego, a nie tylko ładnego. Klacz imieniem Shambari nie miała mu niczego do zaoferowania. I zbyt przypominała mu w chodzie i maści Arkana.
Klacz, bez wątpienia dobrze ułożona, pozwoliła przeprowadzić się dookoła maneżu najpierw w stępie, następnie w kłusie, a potem zaczęła się licytacja. Raven nie brał w niej udziału, zdecydowanie cierpliwie zaczekać na to, co przyniesie mu przyszłość. Dlatego odchylił się do tyłu w geście ostatecznej rezygnacji. Następne konie także nie spełniły jego oczekiwań, a on wzorem rasowego arystokraty wybrzydzał na wszystko, co nie zadowalało go dostatecznie. Czasem zwykły kuc podobny bardziej do beczki na czterech belkach, czasem koń, którego widział miał zbyt wybijający kłus (wtedy od razu czuł jak bardzo bolałaby kilkugodzinna przejażdżka, nawet bez sprawdzania tego faktu), czasami źle rozłupany zad, a czasem linia głowy była zbyt mało szlachetna, a krok nie dość sprężysty. Sailence miał wysokie wymagania. Tak wysokie jak wysokie mogą być tylko u znawcy w danej dziedzinie.
W końcu, jako ostatni na maneżu pojawił się szczególny ogier. Prowadziło go czterech ludzi i zdawało się, że to nadal za mało, by utrzymać narowistego konia.
- Panie i panowie! - rozległ się głos aukcjonera, który przezornie wycofał się z maneżu w bardziej bezpieczne części hali. Jego krzyk sprawił, że koń zarżał i stanął dęba, kopiąc przednimi kopytami w powietrze. Raven pochylił się i oparł łokcie na kolanach, nagle zaintrygowany ogierem. - Jako ostatni na dzisiejszej liście jest ten oto dzikus! Jego pierwszy i jedyny właściciel dał sobie radę tylko z nadaniem mu imienia Alacazm. Ogier jak widzicie ma ognisty temperament i jest silny jak sam diabeł. Spójrzcie tylko na tę głowę! Gdzie indziej szukać tak wyrazistej szczęki i doskonale prostego profilu? Zwróćcie szczególną uwagę na tę krótką i muskularną szyję oraz nie zapomnijcie o zwartej i mocnej sylwetce. A te pęciny? Czy państwo kiedykolwiek widzieli u konia równie mocne i odporne?
Raven widział to wszystko. Widział nawet więcej niż to, na co zwrócił uwagę aukcjoner. Demon widział też mocno zarysowany kłąb i skośne łopatki i coś podpowiadało mu, że koń jest nie tylko silny, ale i szybki. Widział krótki i bardzo wygodny grzbiet ani nie szeroki, ani wąski. Widział gładką, skarogniadą sierść ogiera tak ciemną, że gdyby nie brązowy rozbłysk mogłaby uchodzić za karą. Widział też jasne znaczenia na tylnych nogach ogiera, nazywane wśród hodowców ,,skarpetkami" i białą plamkę sierści przebijającą spod splątanej grzywki nazywaną ,,gwiazdką". Pierwsze rzuciło mu się jednak w oczy inteligentne spojrzenie walczącego z ludźmi ogiera.
- Czy są jakieś pytania? - usłyszał i wiedziony czystym impulsem poderwał się na nogi, strasząc siedzącego tuż obok otyłego kupca.
- Koń chodził pod siodłem? - spytał na tyle głośno, by aukcjoner go usłyszał.
- Miał siodło. - szpakowaty mężczyzna potwierdził - Ale nigdy nie brał jeźdźca.
- Ile ma lat?
- Jest pan zainteresowany kupnem? Dobrze, baliśmy się, że nam zostanie. Na jakie nazwisko przepisać Alacazma? - aukcjoner uśmiechnął się. Raven zmrużył nieufnie oczy i spojrzał na wierzgającego i rżącego ogiera, który bardzo nie chciał być w tym miejscu. Jego wzrok padł na ciemną pręgę zakrzepłej krwi na boku konia. Zbyt ciemną, by ludzie oko mogło zobaczyć ją z takiej odległości.
- Ile ten koń ma lat? - spytał jeszcze raz, mocno akcentując to pytanie.
- A po co panu taka informacja? - zdziwił się aukcjoner. - Bierze pan czy nie?
- Bądźmy profesjonalistami. - odparł Raven - Jeśli ukrywa pan wiek tego konia jak mogę być pewien czy pozostałe informacje nie są zmyślone? Albo czy inne konie zostały uczciwie sprzedane?
Kilkoro szczęśliwych nabywców zesztywniało nagle, gdy uświadomili sobie, że taka możliwość faktycznie istnieje. Paru wstało z miejsca, również domagając się wyjaśnienia tej kwestii. Uśmiech aukcjonera zrzedł.
- Na pewno się nie dogadamy? Co pan może wiedzieć o koniach, że ośmielę się pytać? Pierwszy raz pana tu widzę i nie wyglądasz mi pan na wielkiego hodowcę albo znawcę.
Raven przeciągnął się i strzelił kostkami, a potem jak gdyby nigdy nic przeskoczył barierkę trybun i swobodnym krokiem ruszył przez maneż w stronę aukcjonera. Alacazm w tym czasie ostatecznie wyrwał się ludziom i pogalopował na oślep wprost na idącego ze wzrokiem utkwionym w aukcjonera Sailence'a. Kilka kobiet krzyknęło do wtóru kilku nabieranych z sykiem wdechów, ale Raven nawet nie zwrócił na to uwagi. Koń i tak nie mógł go stratować, a na ewentualny unik był gotowy. Jego celem był człowiek, który katował biednego ogiera, żeby zmusić go do posłuszeństwa mimo braku wyszkolenia. Raven nie potrzebował oczywistych dla ludzi dowodów - koń pachniał
krwią, aukcjoner poza ludzkim zapachem miał na sobie tę samą woń
końskiej krwi. Ten człowiek, który potraktował go jak panicza udającego dla zabawy kogoś, kim nie jest. Ten, który miał być już niedługo skrwawionym workiem rozszarpanych wnętrzności.
Wpadł mu do głowy pewien pomysł. Skoro miał widownię mógł wykorzystać okazję i sprawić, by mówiono o nim jeszcze częściej i więcej. Dlatego, gdy Alacazm przebiegał tuż obok niego, mijając go ledwie o włos, Raven chwycił swobodnie wiszącą linę i ściągnął ją do siebie, usadzając ogiera w miejscu. Koń stracił równowagę i przewrócił się na bok, wzbijając chmurkę piasku. Poderwał się na nogi i wierzgnął. Raven był jednak cierpliwy i skrócił sobie linę, uniemożliwiając ogierowi wspięcie się na tylne nogi. Odczekał jeszcze chwilę aż ogier przestał z nim walczyć i delikatnie pogładził bok jego pyska. Alacazm szarpnął głową w proteście i łypnął na niego jednym, upartym okiem, niespokojnie drobiąc kopytami.
Raven uśmiechnął się do siebie i wypuścił linę, żeby zwisała swobodnie między nim i koniem. Poluzował mu też uwiązanie, bo w jego ocenie było stanowczo zbyt ściśnięte. Przeszedł kilka kroków i zatrzymał się, delikatnie ciągnąc koniec liny. Alacazm opuścił łeb i postąpił o krok bliżej demona.
- Ile ma lat? - spytał Raven po raz kolejny, czekając aż koń przysunie się jeszcze bardziej. Nie bał się odwrócić do niego tyłem.
- Żeś się pan uparł! - aukcjoner wyrzucił w powietrze kilka kartek - To trzylatek!
- I co? Tak strasznie było? - zadrwił - Przemilczmy oczywistą kwestię, że koń ten nigdy nie mógł mieć jeźdźca.
- Sądzisz tak, bo...?
- Wyrażaj się, wywłoko. - warknął Koszmanik - Nie jesteś ze mną na ,,ty".
- A ty moż...
Demon spojrzał na człowieka tak, jak tylko drapieżnik potrafi patrzeć na ofiarę. Ustawiony był plecami do reszty i miał przed sobą tylko aukcjonera. Dlatego rozciągnął usta w imitacji szerokiego uśmiechu, będącego w istocie ostrzeżeniem, którego efekt spotęgowały wystające czubki kłów. Aukcjoner zbladł, ale zanim zdążył zawołać kogokolwiek na pomoc, Raven przyłożył palec do ust, nakazując mu milczenie. Niewerbalne polecenie zmusiło mężczyznę by poddał się woli igrającego z nim maga. Raven zjechał też palcem nieco niżej i przeciągnął nim po swoim gardle w najstarszym znanym ludzkości geście zwiastującym śmierć. Aukcjoner powiódł dookoła przerażonym spojrzeniem, nie mogąc wykrztusić żadnego słowa.
Sailence skłonił głowę przed aukcjonerem, jakby dobili targu.
- Zabieram Alacazma - oświadczył spokojnie, ale tak, by był doskonale słyszalny - Rachunek przyślecie mi na nazwisko Sailence.
Po tych słowach opuścił maneż, ciągnąc za sobą ogiera. Musiał odstawić go w jakieś bezpieczne miejsce - przykładowo do jednej z miejskich stajni - i wrócić po aukcjonera. W końcu obiecał mu śmierć, a demon nie rzuca słów na wiatr.
(Revan? Jeśli chcesz pobrudzić sobie rękaw właśnie stwarzam ci okazję > <)