Nie rezygnuj z marzenia tylko dlatego, że zrealizowanie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie.
Tom przeglądnął plik dokumentów po raz trzeci w drodze do gabinetu. Z perspektywy Warrena Carricka - człowieka w średnim wieku, ledwo nadążającego za jego szybkim krokiem - było to imponującą zdolnością. Sekretarz lorda Grimma, ponownie, wprawnym ruchem oparł folder na przedramieniu i przewertował kartki jedna po drugiej, ani na moment nie zwalniając. Warren już miał go ostrzec przed pierwszym na drodze progiem, jednakże młodszy mężczyzna równie dobrze mógłby zamknąć oczy, a i tak by się nie potknął. Kursował przez posiadłość Grimmów czasem nawet kilkanaście razy dziennie. Gdy raz powiedział swojemu pracodawcy, że zna to miejsce lepiej niż własne mieszkanie, skarbnik nazwał to "niepokojącym", po czym skierował go na przymusowy urlop.
Pan Carrick ledwo miał czas podziwiać hol - Tom przeciął pomieszczenie tak szybko, że mężczyzna się przeraził, iż zaraz go zgubi za rogiem. Minął więc dwójkę królewskich gwardzistów przy głównym wejściu i dogonił sekretarza. Dopiero na schodach, gdy mógł mu jakoś dorównać kroku, rozejrzał się wokół, oceniając wnętrze domu jednego z najbardziej szanowanych ludzi w mieście.
Słyszał już wcześniej, że zanim lady Grimm otworzyła swoją szkołę, prowadziła ją tutaj. Na parterze rzędem znajdowały się drzwi do (niegdyś) klas, aż po szerokie schody na drewnianą galerię, rozdwojone w przeciwne strony w połowie wysokości. Z piętra na parter zerkały regały i szafki wypełnione książkami, a tam, gdzie ich nie było, stały rośliny. Gdzie się nie obejrzał, Warren widział zielone liście wszelkich rozmiarów i kształtów, zdecydowanie nie rosnące nigdzie na avrilskim wybrzeżu. U szczytu schodów Tom przywitał się z pokojówką z metalową konewką w ręce, delikatnie sprawdzającą palcem glebę w doniczkach. Wiecznie spóźniony o kilka kroków Fortheimczyk tylko pokręcił głową, nadal nie mogąc zrozumieć tej dziwnej noveirskiej mody na trzymanie dżungli w domu, ale jego uwagę szybko przykuło coś innego.
Południowa ściana na piętrze, na wprost od głównego wejścia, w większości była wielkim, półokrągłym oknem. Ozdobne czerwono-żółte trójkątne szybki w łuku pasowały kolorami do ustawionych pod nim mebli - kilku okrągłych stolików, foteli i puf. Warren aż zatrzymał się na szczycie schodów, rozdziawiając usta w niemym podziwie. Tom - wbrew jego wcześniejszym zmartwieniom - szybko zauważył, że gość został z tyłu i zatrzymał się.
- Ah, tak! Jeden z prezentów dla państwa Grimm od zaprzyjaźnionego architekta - powiedział z uśmiechem, patrząc na imponujące okno. - Przysłał projekty już będąc za morzem, ale wykonawcy podołali zadaniu, nawet jeśli jego instrukcje były... boleśnie pozbawione marginesu błędu.
- Niesamowite... - Carrick podszedł bliżej i przesunął palcem po żeliwnej ramce wokół jednej ze szklanych płyt. - Jest wielkie jak witraż kościelny.
Tom wydał z siebie coś pomiędzy prychnięciem, a parsknięciem śmiechem.
- Niech pan uważa z porównaniami przy lordzie Grimmie. Projektant Menażerii nie przysłałby mu byle witraża.
Tej Menażerii? Gigantycznego budynku ze szkła? Mężczyzna spojrzał na sekretarza zszokowany, ale ten już ruszył dalej, w stronę kolejnych schodów po przeciwnej stronie atrium. Pozostało mu jedynie ruszyć za nim.
Nie wiedział, co o tym miejscu myśleć. Zdecydowanie nie tego się spodziewał po arystokracie, a co dopiero członku Rady Królewskiej. Wystrojowi daleko było od biedy (orzechowa sztukateria już sama w sobie musiała kosztować fortunę, a Grimm jeszcze z tego samego drewna zamówił parkiety, schody i balustrady!) jednak nie pasował też do przepychu, z którego słynęły starsze arystokratyczne rody. Dom Grimmów był praktyczny jak urząd, ale równocześnie przyjemnie znajomy, jak typowe Fortheimskie domostwo. Sam fakt, że od progu stawiał stopy nie na marmurze, a drewnie wydawał się Warrenowi... uspokajający. Nie towarzyszył mu głuchy stukot obcasa o zimny kamień, nie przemierzał martwej przestrzeni mającej przerażać samym swoim ogromem. Dom nie był ozdobą - ktoś w nim mieszkał. Wszystko nosiło ślady użytku, od książek po meble, niosąc ze sobą prawdopodobnie długą historię pełną gościnności.
Mężczyzna już miał zapytać Toma, czy pracował tutaj gdy szkoła jeszcze mieściła się w mniej niż pół tuzinie klas, ale wtedy dotarli na drugie piętro i po plecach mimowolnie przeszedł mu dreszcz.
Po minięciu kolejnej dwójki gwardzistów (oboje skinęli Tomowi głowami jakby się znali), oczom Warrena ukazał się prosty jak strzała korytarz. Chociaż był szeroki na dobre trzy metry, wydawał się iluzorycznie wąski przez nienormalnie wysoki trójkątny strop. Przejście było dobrze oświetlone lampami w ozdobnych kinkietach, ale belki nad głową Fortheimczyka ginęły w mroku, stając się jedynie kształtami wychylającymi się z ciemności w równych odstępach. Brak okien nie pomagał. Carricka tknęła myśl, że ten korytarz musi wyglądać absolutnie tak samo niezależnie od pory dnia czy nocy, co wydało mu się nagle dziwnie niepokojące. Stawiał za Tomem sztywne kroki, mijając rzędy wejść po obu stronach i parę czysto dekoracyjnych mebli, prowadzony do podwójnych drzwi na samym końcu. Stojący na jednym stoliku skromny bukiet w wazonie (świeży) robił niewiele, by poprawić obcą atmosferę.
Tak... to miejsce bardziej pasowało do opisów lorda Grimma. Przyjemne zaskoczenie po przejściu przez hol było jedynie fasadą. Tutaj, w gabinecie na końcu odciętego od świata korytarza, urzędował bezwzględny władca praw handlowych, mag wydalony ze społeczności akademickiej, obca istota ubrana w ludzką skórę. Im dłużej Warren o tym myślał, tym bardziej zjadał go strach przed rozmową i tym dziksze wyobrażenia o królewskim skarbniku podrzucała mu głowa. Nagle przypomniał sobie wszystkie plotki, w większość których sam do tej pory nie wierzył. Teraz jednak... teraz sytuacja sprzyjała zmianie perspektywy.
Tom jedynie westchnął w duchu, zerkając ukradkiem na widocznie zestresowanego gościa, po czym zapukał do drzwi i przez moment dwójka mężczyzn czekała w niewygodnej ciszy. W końcu prawe skrzydło uchyliło się i wyjrzała przez nie blada dziewczęca twarzyczka o dużych brązowych oczach, okolona jasnymi, kręconymi włosami. Utkwiła na moment wzrok w Warrenie, marszcząc brwi z konsternacją.
- Lord Grimm jest bardzo zajęty? - zapytał lekko przepraszającym tonem Tom, przyciskając do piersi plik dokumentów.
- Trochę jest, owszem - potwierdziła młoda kobieta. Pod lekko zabrudzonym brązowym fartuchem miała na sobie prostą koszulę z kołnierzykiem ciasno przytrzymywanym kokardą z granatowej wstążki i lekko bufiaste spodnie wciśnięte do wysokich butów.
- Pan Carrick nalegał, że musi z nim osobiście porozmawiać... - zaczął jej wyjaśniać brunet, ale wtedy zza drzwi zawołał spokojnie starszy głos:
- Wpuść ich, panno Kreihder.
Kobieta cofnęła się z powrotem do środka, otwierając drzwi przed Warrenem. Ten stał przez moment jak słup soli, aż Tom wskazał zapraszająco i mężczyzna wszedł do gabinetu.
Pierwszym, co zobaczył, były barwy. Plamy kolorów wpadające przez kolejne niemożliwie wielkie okno. Czerwień, pomarańcz, fiolet, błękit... jakimś cudem łuk piętro niżej był niczym w porównaniu do szklanego trójkąta ciągnącego się od podłogi po zetknięcie pochyłych ścian. Podobnie jak poprzednie, okno składało się z czystych szklanych płyt bliżej środka i barwionych na krawędziach. Dwa z ruchomych przezroczystych kwadratów, mniej więcej na wysokości ramienia, były właśnie uchylone na ledwie dostrzegalnych zawiasach, wpuszczając do środka świeże powietrze. Elementy ponad faktycznymi oknami były już czysto dekoracyjne, a im wyżej tym mniej symetryczne się stawały, tworząc w polu pod sklepieniem mozaikę. Kotwica i tryb zamknięte w kole - młody herb Niepodległego Fortheimu.
Po sztucznym uścisku korytarza, Carrick poczuł jakby mógł z powrotem oddychać. Wspaniałe okno całkowicie oświetlało wykończony belkami strop, uświadamiając mężczyznę ile tu było przestrzeni. Ściany stanowiły dopasowane do pochyłego dachu regały i gabloty. Z boku stała nawet przesuwana drabinka, a do rogów powróciły donice z roślinami podobnymi do tych w holu. Naprzeciwko wejścia, tyłem do okna, stało ciężkie biurko z obitym czerwonym suknem krzesłem. Warren spodziewał się zobaczyć w nim pana tej posiadłości, ale leżąca na blacie napoczęta dokumentacja była samotna. Lord Grimm stał przy stole bliżej drzwi, w miejscu po lewej, które wyglądało bardziej na małą pracownię, siłą wepchniętą w imponujący gabinet.
Wszyscy wiedzieli, że skarbnik królewski był ekscentrykiem jakich mało. W historii nie zapisano w końcu wielu magów, którzy zrezygnowali z Akademii Magicznej - ludzie raczej nie stawali się sławni za porzucenie szansy na sławę. To samo w sobie coś o Lekalu Grimmie mówiło, trudno było tylko stwierdzić, co dokładnie. Jednym z jego największych dziwactw było oczywiste zamiłowanie do mechanicznych protez i to też właśnie Warren widział na własne oczy. Będąc jedynie prostym facetem z Doków, nie miał pojęcia na co właściwie patrzy. Nóg szczupłego skarbnika, od kostek po biodra, trzymały się metalowe szyny z ruchomymi tarczami po zewnętrznej stronie kolan, jego talię natomiast opinała konstrukcja przypominająca gorset, ale krótszy, kończący się w połowie pleców. Aż do łopatek ciągnął się kręgosłup z tego samego materiału, od którego pod pachy sięgały dwie pary spiżowych żeber.
Wzrok gościa wbrew woli zatrzymał się na tym największym elemencie na krzyżu. Stamtąd bowiem, obok pustego otworu wyrastało trzecie ramię Grimma - mechaniczna ręka zbudowana z metalowych kości. Warren wzdrygnął się zaskoczony, dopiero po chwili zastanawiając się czy tak gwałtowny odruch mógł być obraźliwy. Na jego szczęście starszy mężczyzna wydawał się go w tej chwili ignorować. Nawet się nie odwrócił od stołu, pochylony nad jakimś kolejnym magicznym ustrojstwem.
- Nie pamiętam, żebym miał na dzisiaj zaplanowane jakieś konsultacje - stwierdził.
Warren z trudem przełknął ślinę. Spojrzał w stronę drzwi, ale Tom - zostawiwszy uprzednio potrzebne dokumenty na biurku arystokraty - już je za sobą zamknął.
- Ja... tego no... - zdenerwowany mężczyzna odchrząknął porządnie i w końcu odezwał się głośniej: - Warren Carrick. Przychodzę w imieniu Manufaktury Varyana. Kazano mi osobiście przekazać panu pilne informacje w sprawie dostawy tkanin... i zapytać o możliwość negocjacji nowych warunków.
Radny podniósł wzrok znad stołu i oparł dłonie na blacie.
- Nowych warunków? - powtórzył głosem domagającym się dalszych wyjaśnień.
- Nasz wynajęty okręt solarny przysłał wiadomość sokołem. Kilka godzin po wyruszeniu z Noveiru doszło do awarii napędu i zostali zmuszeni do awaryjnego lądowania na wodzie. Udało im się dopłynąć do portu w Arekhali na zwyczajnych wiosłach, ale utknęli na Świetlista wie jak długo po drugiej stronie morza... z naszą dostawą.
- Raport zdarzenia? - królewski skarbnik obrócił głowę profilem do niego.
- P-przekazałem wszystko do rąk pańskiemu sekretarzowi.
Grimm spojrzał na stół przed sobą, a potem na biurko pod witrażem. Westchnął ciężko i ruszył w jego stronę, gestem pokazując Warrenowi by do niego dołączył.
- Panno Kreihder, na dzisiaj to tyle - poinformował swoją asystentkę. - Z resztą sobie poradzę.
Carrick praktycznie zapomniał o obecności cichej, młodej kobiety. Kreihder jedynie skinęła głową, wymamrotała do niego "Do widzenia" i wyszła z pomieszczenia zdejmując fartuch przez głowę.
Oczekiwania Fortheimczyka znowu przechodziły ciężką próbę. Grimm bowiem (poza całą tą dziwną metalową konstrukcją) wyglądał podobnie jak jego pracownicy i cała ta nietypowa posiadłość: funkcjonalnie, wygodnie, ale nadal z klasą. Ubrany był w proste spodnie z dopasowaną czarną kamizelą i perłowo białą koszulę spiętą falbaniastym krawatem. To był człowiek, który nawet w stroju robotnika roztaczałby aurę autorytetu. Widać też po nim było jego wiek: długie siwiejące brązowe włosy nosił związane na karku, zgodnie z arystokratyczną modą, a skóra przypominała stare płótno, któremu kolor nadawały wyłącznie plamy światła rzucane przez ozdobne okno. Jednakże chociaż pod fioletowymi oczami widniały ciemne kręgi, skarbnik nawet za własnym biurkiem nie pozwolił sobie choćby się zgarbić. Pedantycznie zebrał przed sobą papiery żeby wyrównać kartki, a w międzyczasie metalowa ręka zapaliła stojącą na blacie lampę.
- Co było w ładowni? - zapytał po chwili przesuwania wzrokiem po dokumentacji zdarzenia.
Warren, który dał się na moment rozkojarzyć sztucznej dłoni wyciągającej z szuflady przybory do pisania, otrząsnął się i odpowiedział nieco zbyt szybko:
- Tkaniny, proszę pana. Głównie jedwabie z Kaei.
Grimm syknął pod nosem.
- Droga inwestycja - skomentował. - I rozumiem, że lord Varyan nie przygotował się na takie okoliczności?
Mężczyzna nie wiedział jak na to odpowiedzieć. Słowa radnego brzmiały jak przytyk skierowany bezpośrednio do jego szefostwa. Nie lubił zbierać skarg za innych, ale wypominanie, że jest tylko pośrednikiem nie brzmiało jak dobry pomysł.
- W-w tym jest właśnie problem, panie. Lord Varyan wyłożył... dużo pieniędzy na te materiały - powiedział zamiast tego. - Gdy okręt wróci do miasta będziemy zmuszeni spłacić kapitanowi naprawę i stracony czas, a zanim materiały się zwrócą, nie będzie czym zapłacić pracownikom. Jesteśmy w kropce.
- Domyślam się. Eurylion zawsze był pierwszy do ryzykownych decyzji - Grimm westchnął i przewrócił kartkę ze spisem zawartości ładowni. - To była tylko kwestia czasu zanim się potknie o własne nogi...
- Z całym szacunkiem, panie, ale... czy to nie wy użyczyliście mu pieniędzy na otwarcie interesu?
- Oczywiście, że ja - potwierdził. - Nikt inny by mu nie powierzył złamanej velli, a co dopiero zasobów z rodzinnego skarbca. Ma szczęście, że za długo się znamy... Świetlista i Święci, ani krztyny zdrowego rozsądku... - w toku wypowiedzi skarbnik wydawał się bardziej pochłonięty czytaniem o zawartości dostawy i powolnym kręceniem głową, jakby był niezadowolonym rodzicem, a szef Carricka impulsywnym dzieckiem.
Nie wiedząc jak zareagować (i czy w ogóle powinien), Warren w ciszy pozwolił mu czytać, zanim w końcu ostrożnie acz znacząco odchrząknął, by przypomnieć Grimmowi o swojej obecności. Starszy mężczyzna nawet na niego nie spojrzał, ale zdecydowanie go usłyszał, bo po paru boleśnie długich sekundach odpowiedział tylko:
- Nie jestem psem, panie Carrick. Nie zaszczekam na komendę.
Teraz to Warren poczuł się jak skarcone dziecko.
- No dobrze - powiedział w końcu Grimm podając raport mechanicznej ręce, która zajęła się układaniem ich w szufladzie. Ludzkie palce splótł przed sobą, wpatrując się teraz uważnie w swojego gościa. - Nie będę ukrywać: powinienem odesłać pana z niczym.
Carrick miał wrażenie, jakby mu krew zamarzła w żyłach. Poczuł nagły przypływ paniki, już myśląc o wszelkich najgorszych scenariuszach następnej rozmowy z lordem Varyanem.
- A-a-ale tak nie może być! Jeśli manufaktura zbankrutuje-
- "Powinienem" nie znaczy, że tak zrobię - skarbnik przerwał mu unosząc dłoń. - Zdaję sobie doskonale sprawę ilu ludzi utrzymuje praca w przemyśle tekstylnym i niestety blisko trzy czwarte tego rynku należy do lorda Varyana. Nawet gdyby wstrzymał produkcję, o bankructwie nie wspominając, setki ludzi nie miałyby z czego żyć i za taki stan rzeczy odpowiadałbym wyłącznie ja, bo, jak pan sam wspomniał, to na moich pieniądzach zbudował swoje małe imperium. Nie zmienia to oczywiście faktu, że szanowny lord Varyan jest hazardzistą z przywilejami kupca i powinien w końcu ponieść konsekwencje swoich idiotycznych decyzji... ale ten problem rozwiążemy między sobą, osobiście.
Lodowaty ton na końcu tej nieludzko spokojnej wypowiedzi sprawił, że po plecach młodszego mężczyzny mimowolnie przebiegł dreszcz. Grimm wziął podaną przez mechaniczne ramię kartkę papieru z ozdobnym marginesem, umoczył stalówkę pióra w czarnym atramencie i zaczął pisać.
- Powstrzymanie katastrofy zanim do niej dojdzie ma być w tej chwili priorytetem - zarządził. - Na następnym spotkaniu Rady Królewskiej skonsultuję się z lady Armin w sprawie ufundowania wypłat pracowników na najbliższy miesiąc z możliwością przedłużenia o kolejny, jeśli... inwestycja twojego pracodawcy będzie potrzebowała więcej czasu, żeby się zwrócić. Lord Varyan musi jednakże pamiętać, że to nie są jego pieniądze i będziemy uważnie pilnować jego wydatków przez najbliższy czas - ledwo zostawił podpis pod krótkim akapitem tekstu, gdy metalowa dłoń odcisnęła obok niego czerwoną pieczątkę z herbem miasta. Warren nie zwrócił nawet uwagi kiedy zdążyła przygotować stempel. Grimm sprawnie i schludnie jak maszyna złożył papier na dwoje i wsunął do koperty, trzecia ręka już zajmowała się topieniem laku na pieczęć. - Czy wyraziłem się jasno?
Nagłe pytanie wybiło na moment Carricka z rytmu. Mężczyzna oderwał wzrok od mechanicznych palców, zgrabnie krążących łyżeczką nad płomieniem małego palnika, i pokiwał głową. Przez moment wydawało mu się, że zobaczył na twarzy Radnego cień uśmiechu, ale jego skupienie momentalnie przeniosło się z powrotem na topiący się lak. Po odbiciu szlacheckiego sygnetu wstał i podał Warrenowi zapieczętowaną kopertę.
- Oficjalna decyzja królewskiego skarbnika dla lorda Varyana. Razem z kilkoma osobistymi uwagami oraz zapewnieniem, że jeśli ma jakieś obiekcje może porozmawiać ze mną we własnej osobie w następną Lairę w sali Rady, godzinę przed spotkaniem - po tych słowach lord Grimm wyciągnął dłoń nad blatem. Carrick uścisnął ją, dziękując grzecznie, po czym ruszył w stronę podwójnych drzwi. Za plecami usłyszał szum otwieranej szuflady, szelest papieru i ciche, zmęczone westchnienie.
~ * * * ~
- Uwe...? - Lekal usłyszał za plecami znajomy, śpiewny ton, tańczący na krawędzi między irytacją, a pobłażliwością. Tylko jedna osoba zwracała się do niego jego rodzonym imieniem.
Ciemnoskóra kobieta stała w otwartych drzwiach ze swoim ciepłym, delikatnym uśmiechem na ustach i rękami założonymi na piersi. Musiała się już zdążyć przebrać po pracy, bo zamiast sztywnej granatowej szaty miała na sobie krótką, wiązaną na szyi bluzkę, lekką szarfę zakrywającą ramiona i długą zwiewną spódnicę. Długie, wręcz srebrnobiałe włosy opadały łagodnymi falami na lewe ramię, uwolnione od spinek i ozdób. Dla reszty miasta była znana jako "lady Grimm", dla swoich uczniów "dyrektor", natomiast dla Lekala...
- Yan! - mężczyzna spojrzał zaskoczony najpierw na nią, potem w stronę okna. - To już szósta?
- Ósma, skarbie - Kalyani pobłażliwie pokręciła głową. - O tej porze roku słońce zachodzi nieco później. Hanza zawsze musi pilnować za ciebie zegarka? - dodała z przytykiem, ale skarbnik wiedział, że nie była na niego zła. Byli małżeństwem na tyle długo by nauczył się rozpoznawać znaki. Wiedział na przykład kiedy powinien w końcu odłożyć narzędzia na stół, co oczywiście zrobił od razu gdy ją zauważył.
- Wybacz, kochanie, miałem dzisiaj niezapowiedzianą konsultację i gdy wróciłem do poprawek straciłem poczucie czasu.
- Jakby to była jakaś nowość - Noveirka przewróciła oczami. Dołączyła do męża przy stole, gdzie wsunęła się pod jego ramię i stanęła na palcach, by dostać swój bardzo spóźniony powitalny całus. - Co było tym razem takie ważne, że muszę cię osobiście wywlec z pracow...
Kalyani urwała, zamierając na moment na widok leżącej na blacie konstrukcji. Zamknęła oczy i westchnęła głęboko.
- Słońce ty moje... - odezwała się w końcu. - Czy to jest kolejna ręka?
Lekal podjął taktyczną decyzję, by nie odpowiadać. Tak, na stole przed nimi jak najbardziej leżała mechaniczna proteza, i to nie byle jaka. Konstrukty zaprojektowane przez Grimma (z niezastąpioną asystą panny Kreihder) łączyły w sobie geniusz inżynierii i magii - sztuczne trzecie ramię mężczyzny napędzał jego własny wrodzony talent magiczny, pozwalając mu na operowanie nią z najlepszą możliwą precyzją. Czwarte - cierpliwie czekające na przyłączenie do pustego gniazda w nowej, poprawionej uprzęży - zbudował używając tych samych schematów co poprzednie, dzięki czemu praca zajęła o wiele krócej niż ostatnio. Jego żona, jakkolwiek nie bywała zmęczona absurdalnymi pomysłami, nie zadała cisnącego się na usta pytania "Po co ci dodatkowe ramię?" Zapytała go o to wcześniej tylko raz, po prawdzie niedługo zanim się oświadczył, i odpowiedź pozostała ta sama: ponieważ chciał i mógł.
Lord Grimm był człowiekiem czynu - wiedział to każdy, kto miał z nim do czynienia chociaż raz w życiu. Jeśli miał sensowny plan (nawet jeśli była to bardzo subiektywna ocena) pewnym było, że prędzej czy później wprowadzi go w życie. Tak było teraz, tak było z obaleniem bezużytecznej Rady Miejskiej i tak było lata temu w Akademii Magii, gdy studiując prawa czasu i przestrzeni zrobił o jeden odważny krok za dużo, przypłacając to trwałym, nieuleczalnym uszczerbkiem na zdrowiu. Jego pierwsza w życiu podróż za granice znanego mu wymiaru nie zakończyła się sukcesem, mówiąc lekko. Gdy w końcu stanął na nogi, zrobił to z pomocą metalowych szyn. Będąc absolutnie szczerym, po dziś dzień może siedzieć wyprostowany za swoim drogim biurkiem tylko dzięki nim i uporowi na jaki stać jedynie najbardziej zgorzkniałych starych ludzi. Kiedy każdy krok stał się osobistą walką, kiedy jego własne ciało po prostu go zawiodło, umysł pozostał jedyną rzeczą w pełni sił i niedoszły mag ani myślał się poddać. Świat wokół niego potrzebował zmian, a biednie urodzony Uwe Grimm nie zamierzał się poddać po jednym upadku. Nie jeśli dzięki jego sukcesowi tyle rzeczy w Fortheimie mogło się poprawić. Akademia Magii nie była jedynym wyjściem.
Tym sposobem stał tutaj o własnych siłach, nie kaleki mag tylko budzący równo strach i szacunek skarbnik oraz doradca Jej Wysokości Amandy I. Mechaniczna kończyna, zaprojektowana w długich godzinach frustracji gdy jego ludzkie dłonie od nowa uczyły się trzymać pióro, przestała być tylko narzędziem i stała się częścią Grimma. Dlaczego miałby się go pozbyć? Bo jego dłonie znowu były w pełni sprawne? Marnotrawstwo potencjału. Nawet nieznaczny wzrost w wydajności pracy nadal był wzrostem. A to połączenie z innym wymiarem, które prawie go zabiło? Lata później stworzył kostur, którego jedyną funkcją (poza byciem przydatną kalece laską) było bezpieczne przenoszenie właściciela tam i z powrotem. Zrobił to tylko dlatego, bo chciał i mógł zamknąć w końcu ten jeden, iście upokarzający rozdział starego życia, jakby mógł w ten sposób coś udowodnić bogom, Świętym i czemukolwiek co obserwowało jego los zza krawędzi rzeczywistości. Teraz natomiast, gdy Fortheim po latach starań odzyskał niejaką stabilność - dając Lekalowi więcej niż kilka minut wolnego czasu dziennie - zamierzał wrócić do starych zainteresowań... póki jeszcze miał siły wstać z łóżka o poranku.
A do tego potrzebował kolejnej ręki. Tak. Zdecydowanie jej potrzebował. Kalyani to rozumiała. Nie powstrzymało jej to jednak przed zwróceniem mu uwagi, że jeśli potrzebował jakiejś zmiany w życiu, to mógł najpierw pójść do balwierza przyciąć włosy krócej niż zwykle albo kupić sobie płaszcz w innym kolorze.
Song Theme
Relacje z innymi postaciami
Jeśli prowadzisz w Fortheimie znaczącą działalność gospodarczą, pewnie widziałeś się z lordem Grimmem przynajmniej raz. Lekal (w przeciwieństwie do swoich odpowiedników w avrliskich urzędach) stara się brać czynny udział w istnieniu i rozwoju przedsiębiorstw oraz placówek, do których istnienia osobiście przyłożył rękę. Nie odwiedza oczywiście każdego sklepu, gospody, czy przytułku, który działa dzięki jego wstawiennictwu, ale ma kilka takich miejsc, z którymi wiąże szczególne wspomnienia. Należy do nich między innymi Fortheimska Wielka Biblioteka (o którą jej założyciel walczył do samego końca, czym przykuł szczególną uwagę Lekala), gospoda ,,Nad Starym Dokiem" (wtedy chyba po raz pierwszy przegrał własnoręcznie ustawioną dyskusję, i to z, wydawałoby się, nieogarniętym chłopakiem) oraz Miejski Sierociniec imienia Świetlistej (którego powstanie poparła sama królowa). Każda osoba, która raz już mu zaimponowała, na pewno przykuje jego uwagę ponownie, jeśli przypadkiem wpadną na siebie na mieście. A wtedy nie wymiga się od choćby i krótkiej wymiany zdań. Szczyt tabeli rekordów zdecydowanie należy do architekta, który zdecydował się zbudować budynek będący, mówiąc bardzo ogólnie, gigantyczną szklarnią. Mówiąc szczerze, Lekal nie wie co sobie myślał, gdy uścisnęli dłonie nad kontraktem blisko trzydzieści lat temu. Nawet nie miał wtedy jeszcze do dyspozycji skarbu korony, wyłożył na to ostatnie pieniądze z własnej kieszeni! Los chciał, że inwestycja się udała, a z nią przyszedł rozgłos dla nich obu... przez co autor pomysłu dostał propozycję nie do odrzucenia z Noveiru i tam został do dzisiaj. Menażeria (dzisiaj stojąca na terenie kampusu szkoły) znalazła jednakże lokatorów. Mieści się tam schronisko dla egzotycznych zwierząt doglądane przez uczniów, wolontariuszy oraz ewentualnych pracowników zatrudnianych wedle polecenia obecnego właściciela, Vircassisa Faemyara. Cassie, jak każe na siebie mówić faun, jest kolejną z osób, które Lekal uznaje za starych przyjaciół i jeśli akurat jest w okolicy chętnie wpada zapytać jak się sprawy mają u niego i jego asystenta, Chappiego.
Nie jest tajemnicą, że Lekal Grimm jest żonaty od dwunastu lat. Tylko dwunastu, bo idiotycznie długo zbierał się do oświadczyn - byli dobrymi przyjaciółmi z Kalyani o wiele dłużej. Zadowolenie swojej ukochanej oraz jej zdanie stawia ponad wszystkim, nawet jeśli kobieta sobie nie życzy, by z jej powodu coś zaniedbywał. Mężczyzna doskonale zdaje sobie sprawę, że co druga osoba zastanawia się, jak w ogóle doszło do ich ślubu. W końcu czasy są na tyle postępowe, by polityczne małżeństwo nie miało sensu, a - nie oszukujmy się - która kobieta ożeniłaby się z przerażającym lordem Grimmem z dobroci serca?
Używając krótszej odpowiedzi, Kalyani Sirwani, tak samo jak Uwe Grimm, całe życie wydawała się pielęgnować tę małą cząstkę szaleństwa, która pozwoliła jej opuścić Noveir, zostać pomniejszym ambasadorem swojej ojczyzny w Frotheimie, zbudować od fundamentów szkołę i wyjść za człowieka, o którym za plecami mawiano, że zostawił duszę w innym wymiarze. Jeśli oboje w głębi duszy są równie stuknięci nic dziwnego, iż znaleźli wspólny język. Dłuższa odpowiedź za to... gdzie tu w ogóle zacząć? Lekal nie sądzi, by kiedykolwiek wcześniej w życiu naprawdę się zakochał. Dożył trzydziestki i najbliższym, co mógł nazwać "miłością swojego życia" były raporty przynoszone od razu w posortowanym alfabetycznie pliku. Nie zakochał się też od pierwszego wejrzenia, chociaż Yan zdecydowanie zrobiła na nim imponujące wrażenie przy pierwszym spotkaniu. Lord Grimm zawsze miał szczególny szacunek do ludzi z pasją wspieraną sensownymi, realnymi planami, a ta kobieta nie tylko chciała włożyć całe serce w zbudowanie szkoły dla dzieci i młodzieży, ale także przyniosła ze sobą od razu szkice wstępnego projektu oraz rozpiskę możliwych kosztów takiego przedsięwzięcia. W czasie powstawania Szkoły Nauk Naturalnych i kampusu, Lekal i Kalyani z partnerów biznesowych powoli stali się przyjaciółmi, a jakiś czas po otwarciu w 1400 roku, skarbnik w końcu odważył się poprosić Noveirkę o rękę. Na tym etapie oboje mieli już ponad czterdzieści lat i na całe szczęście kobieta uznała, że "spędzenie z nim reszty życia to nie najgorszy pomysł".
Nie jest tajemnicą, że Lekal Grimm jest żonaty od dwunastu lat. Tylko dwunastu, bo idiotycznie długo zbierał się do oświadczyn - byli dobrymi przyjaciółmi z Kalyani o wiele dłużej. Zadowolenie swojej ukochanej oraz jej zdanie stawia ponad wszystkim, nawet jeśli kobieta sobie nie życzy, by z jej powodu coś zaniedbywał. Mężczyzna doskonale zdaje sobie sprawę, że co druga osoba zastanawia się, jak w ogóle doszło do ich ślubu. W końcu czasy są na tyle postępowe, by polityczne małżeństwo nie miało sensu, a - nie oszukujmy się - która kobieta ożeniłaby się z przerażającym lordem Grimmem z dobroci serca?
Używając krótszej odpowiedzi, Kalyani Sirwani, tak samo jak Uwe Grimm, całe życie wydawała się pielęgnować tę małą cząstkę szaleństwa, która pozwoliła jej opuścić Noveir, zostać pomniejszym ambasadorem swojej ojczyzny w Frotheimie, zbudować od fundamentów szkołę i wyjść za człowieka, o którym za plecami mawiano, że zostawił duszę w innym wymiarze. Jeśli oboje w głębi duszy są równie stuknięci nic dziwnego, iż znaleźli wspólny język. Dłuższa odpowiedź za to... gdzie tu w ogóle zacząć? Lekal nie sądzi, by kiedykolwiek wcześniej w życiu naprawdę się zakochał. Dożył trzydziestki i najbliższym, co mógł nazwać "miłością swojego życia" były raporty przynoszone od razu w posortowanym alfabetycznie pliku. Nie zakochał się też od pierwszego wejrzenia, chociaż Yan zdecydowanie zrobiła na nim imponujące wrażenie przy pierwszym spotkaniu. Lord Grimm zawsze miał szczególny szacunek do ludzi z pasją wspieraną sensownymi, realnymi planami, a ta kobieta nie tylko chciała włożyć całe serce w zbudowanie szkoły dla dzieci i młodzieży, ale także przyniosła ze sobą od razu szkice wstępnego projektu oraz rozpiskę możliwych kosztów takiego przedsięwzięcia. W czasie powstawania Szkoły Nauk Naturalnych i kampusu, Lekal i Kalyani z partnerów biznesowych powoli stali się przyjaciółmi, a jakiś czas po otwarciu w 1400 roku, skarbnik w końcu odważył się poprosić Noveirkę o rękę. Na tym etapie oboje mieli już ponad czterdzieści lat i na całe szczęście kobieta uznała, że "spędzenie z nim reszty życia to nie najgorszy pomysł".
Będąc w tym wieku w jakim są zgodnie uznali, iż nie będą zakładać rodziny, ale w życiu Lekala jest kilka osób, które bez zastanowienia uznaje za honorowych członków domu Grimm. Dwójką takich niezastąpionych ludzi są jego asystenci: energiczny sekretarz imieniem Tom Elzmer oraz cicha jak duch (przez większość czasu) Hanza Kreihder. Ta druga, choć pracuje dla Grimma dopiero niecałe dwa lata, zdobyła już sobie szczególne miejsce w tym domu, zarówno dosłownie - w pokoju na poddaszu niedaleko gabinetu - jak i w przenośni. Mężczyzna dawno nie widział tak obiecującego talentu naukowego - dziewczyna skończyła kierunek alchemiczny z wyróżnieniem robiąc równocześnie dodatkowe kursy w naukach przyrodniczych. Gdy jednak zaproponował jej pracę jako asystentka przy projektach naukowych, a Kalyani zaoferowała jeszcze posadę w szkole, Hanza tylko z głęboką konsternacją stwierdziła, że "musi to jeszcze przemyśleć". Ostatecznie się zgodziła i szybko stała się nieodłączną częścią domu Grimmów, jakby mieszkała tam od zawsze.
Inne
- Podróże do innych wymiarów to nie przelewki - Lekal zdążył się już o tym przekonać. Jednak pomimo poważnego w skutkach błędu nigdy się nie poddał w kwestii dalszych badań i, zanim porzucił to zajęcie na rzecz polityki, udało mu się odkryć świat na tyle bezpieczny, by mógł się do niego przenieść w każdej chwili, nawet z kilkoma osobami naraz. Nie mając zbyt wielu pomysłów, nazwał go Lustrem. Nad pochodzeniem tej nazwy nie trzeba się długo zastanawiać: Lustro jest dokładną kopią Sanrewii (oraz pewnie także dalszych części świata), z tą różnicą, że jest całkowicie martwe. Nie ma tam żadnych rozumnych istot czy zwierząt, a jedynymi roślinami są uschnięte drzewa pozbawione liści. Nie znajdziesz tu choćby źdźbła trawy, powietrze natomiast wydaje się stać w miejscu. Grimm niejednokrotnie odniósł niepokojące wrażenie, że Lustro wygląda jak wizja świata, z którego ktoś nagle wymazał całe życie i dla własnego spokoju ducha stara się nad tym wiele nie rozwodzić. Obecnie ten wymiar jest dla niego głównie ucieczką przed zatłoczonymi ulicami i hałasem. Po prostu uderza lekko kosturem w ziemię i jest w Lustrze. Potem tylko przejść pustą drogą do celu, stuknąć ponownie i znów jest w swoim świecie.
- Mechaniczne ręce Grimma zdecydowanie są najlepszym wynalazkiem w jego karierze. To wyjątkowo pomocne narzędzie dla człowieka codziennie zasypywanego papierkową robotą. Chociaż ma tylko jedną dodatkową rękę, odwiedzający go w biurze ludzie zawsze gubią się próbując śledzić wszystkie jego ruchy. Czasem może to być nawet dekoncentrujące, gdy próbujesz rozmawiać z wpatrującym się w ciebie wyczekująco mężczyzną, podczas gdy twój wzrok wciąż ucieka w stronę ciągle pracującej ręki - a to zapisującej coś, co właśnie wpadło do głowy jej właścicielowi, a to znowu przekładającej papiery, czy ponownie poprawiającej kałamarz stojący niebezpiecznie blisko krawędzi biurka. A wspominając o zrzucaniu czegoś przypadkiem, sztuczne kończyny mają szybszy czas reakcji niż sam Uwe. Nadal nie jest w stanie stwierdzić, czy fakt, że złapał coś lecącego w jego stronę nawet o tym nie myśląc bardziej go fascynuje, czy też przeraża.
- Ma do swojej dyspozycji spory dom. Jak na jego gust nadal jest zbyt pusty, a nie cierpi marnotrawstwa. Gdy Kalyani rozpoczęła prace nad otwarciem własnej szkoły, zorganizował na parterze - w miarę niedaleko od drzwi frontowych - kilka dobrze zaopatrzonych klas, gdzie ona i pozbawieni pracy nauczyciele udzielali młodzieży lekcji z zakresu nauk ścisłych (nadal niezbyt popularnych) oraz humanistycznych. Po jakimś czasie udostępnił do użytku publicznego nawet własny zbiór książek, prac i felietonów. Tak więc przez rezydencję Grimmów przewlekało się codziennie sporo ludzi, aż szkoła przeniosła się do osobnego, większego budynku. Raz Lekal przyznał się w końcu żonie, że tęskni za tymi czasami.
- Nie da się ukryć, ale zdrowie Lekala nigdy nie było w najlepszej formie od "wypadku". Bodajże cały tydzień zaraz po nim był prawie całkowicie sparaliżowany, niezdolny nawet mówić i uzdrowiciele mogli jedynie go doglądać licząc na najlepsze. Na szczęście z czasem wyzdrowiał, ale wspomnienia z bycia kompletnie zdanym na innych do dzisiaj go dręczą. Dzięki szynom i uprzęży (wszystko własnego projektu) może dumnie iść ulicami swojego miasta jak na Królewskiego Radnego przystało, jednakże na tym jego możliwości się kończą. Nie biega, ogranicza wspinaczki po schodach do niezbędnego minimum, a jazda konna jest wykluczona. Mimo to rzadko też korzysta z dorożek, chociaż Jej Wysokość i lady Armin nie jeden raz próbowały go do tego przekonać. Lekala głęboko, podświadomie cieszy fakt, że potrafi w ogóle stać i chyba dlatego czerpie satysfakcję z każdego kroku, nawet jeśli czasem z trudem maskuje zmęczenie.
- Chociaż nie należy do fanów przyjęć, potrafi obracać się w towarzystwie. Yan dopilnowała, by Lekal nauczył się przynajmniej tańczyć, bo proszenie do tego obcych mężczyzn w przypadku kobiety zamężnej jest po prostu nietaktowne. Ku jej miłemu zaskoczeniu, Grimm nawet to polubił i obecnie mogą z dumą pokazywać się na parkiecie samego zamku królewskiego. Oczywiście fakt, że przed poznaniem Noveirki wielki polityk miał dwie lewe nogi pozostaje ścisłą tajemnicą.
- Wielu ludzi (głównie niezbyt przychylnych Grimmowi) jest przekonanych, że skarbnik ma zapędy rewolucyjne. Jego władczy ton i ilość całkowicie oddanych jego słowu osób budzi sporo podejrzeń. Lekal jest jednak całkowicie oddany służbie Jej Królewskiej Mości i dobru Fortheimu. Nie ma w nim choćby i odrobiny pokusy, by wykorzystać zaufanie władczyni na własną korzyść, bo, szczerze mówiąc, po co miałby to robić? Osiągnął w swoim życiu wszystko czego chciał. Teraz musi dołożyć starań, by to, co zbudował, nie runęło mu na głowę przez cudzą głupotę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz